40506.fb2 Wszystko Dla Potwor?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 40

Wszystko Dla Potwor?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 40

38

Tym razem odzyskanie słuchu trwa wiele godzin. Godzin spędzonych samotnie w sali szpitalnej, która na pewno jest pełna dźwięków. Samotnie, jeżeli nie liczyć trzydziestki studentów medycyny, którzy nabożnie słuchają wypowiedzi białego mistrza pochylonego nad moim przypadkiem głuchoty napadowej. Jego uśmiech jest uśmiechem Wiedzy. Ich powaga – powagą terminatorów. Pewnego dnia będą się żarli o jego miejsce. On będzie się czepiał zębami. Wszystko to odbędzie się z dala ode mnie. Ja bowiem, z sześcioma zabójstwami na karku, będę przesuwał paciorki dożywocia w jakiejś celi.

Dlaczego?

Dlaczego ja?

Dlaczego mnie w to wpakował?

Gimini nie może już na to odpowiedzieć.

Jak się w gruncie rzeczy nazywał ten mój idealny dziadek? Nawet nie znam jego nazwiska.

Gdybym przynajmniej mógł już do końca nic nie słyszeć. Ale nie, biały mistrz nie dostał dyplomu za nic. Więc oczywiście udaje mu się mnie odetkać.

– Nie było to w istocie uszkodzenie mózgu, panowie.

Pełne podziwu pomruki zachłannych na wiedzę piranii.

– Objawy na pewno już się nigdy nie powtórzą.

I do mnie, głosem przepojonym słodyczą:

– Jest pan wyleczony, mój drogi. Pozostaje mi tylko zwrócić panu wolność.

Moja wolność wkrótce pojawia się na horyzoncie w osobie inspektora Careggi. Który bez słowa prowadzi mnie w kierunku bulwaru Orfevres. (Opłacało się doprawdy przywracać mi słuch, żeby mnie następnie oddać w ręce niemego!)

Trzaskanie drzwiami. Schody. Winda. Trzaskanie obcasami na korytarzu. Trzaskanie drzwi. I puk, puk do komisarza okręgowego Coudrier.

Właśnie telefonował. Odkłada słuchawkę. Patrząc na mnie powoli kiwa głową. Pyta:

– Kawy?

(Czemu nie?)

– Elżbieto, poproszę…

Kawa.

– Dziękuję, może pani iść.

(Tak… ale dzbanek z kawą proszę zostawić, tak, dziękuję.)

Jedyne nie trzaskające drzwi w całym tym kramie to drzwi do gabinetu komisarza okręgowego Coudrier, które zamykają się za Elżbietą.

– No więc, mój chłopcze, zrozumiał pan wreszcie?

(Niezupełnie, nie.)

– Jest pan wolny. Właśnie dzwoniłem do pana rodziny, żeby ją uspokoić.

Następują wyjaśnienia. Wyjaśnienia końcowe. No więc: nie jestem zabójcą. Za to był nim ten drugi, ten szatański karzeł, którego wysadziłem w powietrze. I to pierwszej klasy. Nie tylko spowodował własną śmierć, zmuszając mnie do skoku na goryla, ale także wykończył cała swoją ekipę potworów.

– W jaki sposób zwabiał ich do Sklepu?

Pytam spontanicznie, a właśnie to pytanie od dawna nurtowało Coudriera.

– Nie zwabiał. Przychodzili z własnej woli.

– Że co?

– Samobójstwa, panie Malaussene.

Uśmiecha się i wyciąga w fotelu.

– Ta sprawa odmłodziła mnie o trzydzieści lat. Jeszcze filiżankę?

Było mnóstwo takich przelotnych sekt podczas drugiej wojny światowej. Otóż jedno z pierwszych w życiu zadań komisarza Coudrier, kiedy tylko umowy pokojowe zostały zawarte, polegało na wytrzebieniu tego diabelskiego pomiotu.

– Zajęcie dość monotonne, mój chłopcze, wszystkie te przeklęte sekty z lat czterdziestych były do siebie podobne jak dwie krople wody.

Tak. Wszystkie na jedno kopyto. Ciekawe zjawisko odrzucenia zasad moralnych i ideologii na rzecz mistyki Chwili. Wszystko wolno, ponieważ wszystko jest możliwe. Oto co ich członkom z grubsza chodziło po głowie. A ekscesy tamtego czasu dodawały im odwagi. Wokół pachniało konkurencją, by tak rzec. Do tego dochodziła radykalna krytyka materializmu, który każe człowiekowi harować, by coraz więcej posiadać, i przewidywać, co mu się jutro opłaci. Śmierć jutru! Niech żyje chwila! Chwała Mamonowi Sybarycie, Księciu Wiecznotrwałej Chwili! Otóż to. Z grubsza. Więc, słodkie oszołomy swoich czasów, dalej się stowarzyszać na prawo i lewo w przelotne sekty ożywiane żądzą rozrywki i mordu, jak Klan 111, milutka banda sześciu potworów, uczniów Bestii 666.

– Muszę przyznać, że z początku byłem w kłopocie. Ale Coudrier dość szybko się połapał.

– Najpierw ten wyraz rozkoszy na twarzy wszystkich ofiar. Tak, pierwszy z rozpiętym rozporkiem, dwójka starych w uścisku, ten tam natalista robiący sobie przyjemność tuż przed wybuchem, no i goły Niemiec w skandynawskiej toalecie.

– To nie było całkiem normalne.

(Nie całkiem, nie.)

Seks i śmierć, komisarzowi coś to przypominało, death and sex, nie chrzczone gnojki – zalatywało czymś, co nauczył się rozpoznawać w czasach powojennych dochodzeń.

– Ale czemu wybrali Dom Towarowy na te swoje… ceremonie?

– Już panu mówiłem. Sklep przedstawiał dla nich świątynię materialistycznych nadziei. Trzeba ją było sprofanować poświęcając niewinne ofiary, zwabione kuszącym blaskiem przedmiotów. Helmut Kunz, Niemiec, lubił się przebierać za świętego Mikołaja, o czym świadczy jego kolekcja zdjęć. Rozdawał zabawki w czasie sprawowania ofiary.

Cisza. Duszę ścina chłód. (Kawę, poproszę, małą gorącą kawę!)

– Dlaczego popełnili samobójstwo?

Dobre pytanie: rozbłysło mu oko.

– Jeśli chodzi o samobójstwa, to przekonało mnie rozumowanie astrologiczne pańskiej siostry Teresy. Ci panowie rozumieli język gwiazd. Święcie wierzyli, że dzień ich śmierci jest w nich zapisany. Popełniając samobójstwo w przewidzianym dniu szanowali wyrok gwiazd, zachowując zarazem osobistą wolność.

– Przejęli, w pewnym sensie, rolę Przeznaczenia…

– Tak, a dając się wysadzić w powietrze na oczach wszystkich, w tym samym miejscu, w którym doznali niegdyś tak intensywnych przeżyć, podarowali sobie ostatnią wielką satysfakcję. Coś w rodzaju apoteozy.

– Stąd wyraz ekstazy na twarzach. Kiwnięcie głową. Cisza. (Nieskomplikowani ludzie, w gruncie rzeczy…)

– A ja w tym wszystkim? Jaka była moja rola?

(Racja, rzeczywiście!)

– Pan?

Leciutko zwiększa natężenie światła.

– Mój drogi chłopcze, był pan najwspanialszym prezentem, jaki mogli otrzymać od opatrzności: był pan świętym – brał na siebie wszystkie grzechy Handlu, wylewał łzy za klientów, zaszczepiał nienawiść u każdego, kto w Sklepie miał nieczyste sumienie, słowem, pan z pańskim nadzwyczajnym darem ściągania na siebie zabłąkanych kul wydał się naszym potworom świętym! Odtąd zaczęli marzyć o pańskiej skórze, więcej, aureoli! Skompromitować autentycznego świętego, obciążyć go zabójstwem, wydać jako winnego na publiczną zemstę, to była nie lada pokusa dla tych starych dziadów, prawda? Skutek był taki, że koledzy o mało pana nie zlinczowali. Szczęście, że Caregga był na miejscu, pamięta pan…

– Ale ja nie jestem świętym, do jasnej cholery!

– O tym zadecyduje Watykan, a raczej Kongregacja do spraw Wiary, dokładnie mówiąc, za jakieś dwieście, trzysta lat, jeśli będą chcieli pana kanonizować… Tak czy owak, ostatni z naszych potworów posunął się dalej niż inni. Pański przyjaciel Teo zapewne wiele mu o panu opowiadał, w świętej naiwności, z podziwem, a pańskie zalety starszego brata tylko spotęgowały jego nienawiść. Widział w panu świętego Mikołaja ratującego niewinnych od kotła. A kocioł należał do niego. On go zaopatrywał. Pan mu odbierał jego obiad. Ten człowiek nienawidził pana tak, jak już nikt nigdy nie będzie pana nienawidzić. Sprawiając, by pan go zabił na oczach policji, dostarczał niezbitego dowodu, który miał pana zgubić. I, szczyt wyrafinowania, zadbał o to, żeby uprzednio zawrócić panu w głowie. Bo zawrócił, tamtej nocy w metrze, prawda?

(Tak.)

– Niech pan sobie wyobrazi jego radość, kiedy pojął, że łyka pan haczyk. Umarł przeświadczony, że wszystkie sześć morderstw obciąży pana.

(…)

– Jak się nazywał?

Wymowne spojrzenie. Światło przygasa.

– Tutaj stoi pan wobec tajemnicy, mój chłopcze. Był szanowany, jak to się mówi.

(No i miałeś rację, Teo…)

Tak więc wyniki śledztwa pozostaną tajne. W Sklepie już nie będą wybuchać bomby. Ale Sinclair, żeby podkręcić obroty, zastąpi gliniarzy strażą, która nadal będzie przeszukiwać klientów. Straż będzie jakby Pomnikiem Poległych. (Pomnik Poległych powinien być nade wszystko żywy.)

Jeszcze dwie drobnostki. Kiedy pytam Coudriera, czemu nie przeszkodził, czemu mi pozwolił rzucić się na goryla, odpowiada po de gaulle'owsku:

– To się musiało dokonać.

A nieco później, idąc ze mną do drzwi:

– Niesłusznie pan zrobił, doprowadzając do swego zwolnienia z Domu Towarowego, panie Malaussene: był pan bardzo dobrym Kozłem Ofiarnym.

Wychodząc z gmachu Policji Śledczej miałem przez chwilę nadzieję, że pod znakiem zakazu postoju będzie na mnie czekać cytrynowa blaszanka. Tak bardzo chciałem zwinąć się w kłębek na łonie jej właścicielki i tam bezpiecznie się zdrzemnąć. Ale nie. Była tylko czarna dziura metra. Dobrze. To będzie noc bez Julii. Noc z Juliuszem.