40506.fb2
Mam kwaterę 3 na 6 na 9 w okolicy Pere-Lachaise, ulica Folies Regnault 78. W chwili gdy wchodzę, dźwięczy uparcie telefon. Jestem zawsze szybki, kiedy na mnie dzwonią.
– Ben, nic ci nie jest?
To Luna, moja siostra.
– A co ma być?
– Bomba w Sklepie…
– Wszystko wysadzili. Ja jeden ocalałem.
Śmieje się. Milknie. A potem mówi:
– A propos wysadzania w powietrze, podjęłam decyzję.
– W jakiej sprawie?
– W sprawie małej bomby. Mam zamiar wysadzić mojego małego lokatora. Zabieg, Ben. Chcę zatrzymać Laurentego.
Znowu milczenie. Słyszę, jak płacze. Ale gdzieś z oddali. Robi, co może, żeby to przede mną ukryć.
– Posłuchaj, Luna.
Posłuchaj o czym? Klasyczna historia. Ona, miła pielęgniarka, i on, przystojny lekarz, miłość od pierwszego wejrzenia, decyzja, że będą sobie patrzyć w oczy już do końca życia. Ale z biegiem lat myśl o tym trzecim staje się coraz bardziej natarczywa. Kobiecy apetyt na powielanie: Życie.
– Posłuchaj, Luna…
Słucha, ale ja się nie odzywam, więc w końcu ona się niecierpliwi.
– Przecież słucham.
No więc mówię. Mówię, że tego małego lokatora trzeba zatrzymać. Skoro pozbyła się poprzednich, bo nie kochała tatusiów, to chyba nie wyrzuci tego, bo kocha tatusia za bardzo. No? Luna? Bez żartów, przestań się wygłupiać. (“Sam przestań się wygłupiać", szemrze gdzieś we mnie znajomy głosik. Zupełnie jakbym słyszał Pozwólcie im żyć.) Alę ciągnę dalej, idę za ciosem:
– W każdym razie już nigdy nie byłoby tak jak przedtem. Miałabyś Laurentemu do końca życia za złe, ja cię znam. Może nie będziesz wymachiwać przed nosem mordercy parą jajników jak sztandarem, ale nabierzesz do niego wstrętu. Rozumiesz, co chcę powiedzieć.
Płacze, śmieje się, znowu płacze. Pół godziny!
Ledwo odłożyłem słuchawkę, zupełnie wykończony, znowu brzęczy.
– Halo, mój malutki, wszystko dobrze?
Mama.
– Wszystko dobrze, mamo, dobrze.
– No coś podobnego, bomba w Sklepie. U nas by to nie było możliwe.
Chodzi jej o uroczy sklep z artykułami żelaznymi na parterze, gdzie spędziłem dzieciństwo na tym, żeby nie nauczyć się majsterkowania. Sklep, który w końcu przybrał postać mieszkania dla dzieci. Zapomina o metalowej żaluzji u Morela, sklepikarza z przeciwka, zdmuchniętej od plastikowego ładunku w pewien czerwcowy poranek w sześćdziesiątym drugim. Zapomina o dwóch facetach w dwurzędówkach, którzy przyszli jej poradzić, żeby uważała na dobór klienteli. Urocza jest mama, nie pamięta wojen.
– Dzieci mają się dobrze?
– Dzieci mają się dobrze, są na dole.
– Co robicie w Boże Narodzenie?
– Spędzimy je we własnym gronie, to znaczy w piątkę.
– Mnie Robert zabiera do Chalons.
(Chalons-sur-Mame, biedna mama.) Mówię:
– Brawo dla Roberta!
Zaczyna się gruchanie.
– Dobry z ciebie syn, mój malutki.
(No to mamy dobrego syna.)
– Reszta twoich dzieci też jest niezgorsza, mateczko.
– To dzięki tobie, Beniaminku, zawsze byłeś dobrym synem.
(Po gruchaniu łkanie.)
– A ja was porzuciłam…
(No to mamy niedobrą matkę.)
– To nie jest porzucenie, mamo, to odpoczynek, odpoczywasz!
– Co też ze mnie za matka, Ben, powiedz tylko, co za matka…
Ponieważ już obliczyłem, ile czasu potrzebuje, by odpowiedzieć na własne pytania, kładę delikatnie słuchawkę, idę do kuchni i szykuję sobie wyśmienitą kawę po turecku z pianką. Kiedy wracam do pokoju, matka w telefonie nadal rozprawia o sobie…
– …to była moja pierwsza ucieczka, Ben, miałam trzy lata…
Wypiwszy kawę odwracam filiżankę do góry dnem i stawiam ją na spodku. Z gęstych fusów Teresa mogłaby wywróżyć przyszłość całej dzielnicy.
– …to było dużo później, miałam osiem, a może dziewięć lat…Ben, słuchasz mnie?
Tę właśnie chwilę wybiera domofon, żeby zaskrzeczeć.
– Słucham cię, mamo, ale muszę kończyć, dzieciaki dzwonią z dołu! No, odpoczywaj zdrowo i pamiętaj, brawo dla Roberta!
Odkładam jedną słuchawkę i podnoszę drugą. Cierpki głos Teresy wwierca mi się w bębenki.
– Ben, Jeremiasz daje nam popalić, nie chce odrabiać lekcji!
– Uważaj, jak się wyrażasz, Teresa. Nie używaj tego języka, co twój brat.
Teraz właśnie eksploduje głos brata.
– To ta cipa daje popalić, nic nie potrafi wytłumaczyć!
– Uważaj, jak się wyrażasz, Jeremiasz, nie używaj tego języka, co twoja siostra. I daj mi Klarę, dobra?
– Beniamin?
Ciepły głos Klary. Zielony aksamit, dobrze naciągnięty, po którym każde słowo toczy się z cichą oczywistością bielutkiej kuli.
– Klara? Jak tam Malec?
– Gorączka spadła. Ale wezwałam ponownie Laurentego, mówi, że dzieciak musi ze dwa dni posiedzieć w cieple.
– Narysował jeszcze jakieś Świąteczne Potwory?
No i głosik Malca.
– Z tuzin, ale są o wiele mniej czerwone. Sfotografowałam je. Ben, zrobiłam zapiekankę na dziś wieczór. Będzie gotowa za godzinę.
– Przyjdę. Daj Malca.
– Tak, Ben?
– Nic. Tylko chciałem ci powiedzieć, że mam nowe zdjęcie Tea do twojego albumu i że dziś wieczorem opowiem wam nową historię.
– Historię o potworze?
– Historię o bombie.
– Aha? Też super…
– Teraz muszę z godzinkę pospać. Kto się zbliży do domofonu, zabij.
– Dobrze, Ben.
Odkładam słuchawkę i opadam na wyrko, zasypiając, zanim głowa zetknie się z poduszką.
Godzinę później budzi mnie wielki pies. Zaatakował z flanki. Od ciosu sturlałem się pod łóżko i zatrzymałem pod ścianą. Korzysta z tej okazji, by mnie całkowicie unieruchomić i zabrać się do robienia mi toalety, rano nie miałem na to czasu. Sam cuchnie jak miejskie wysypisko śmieci. Jęzor zalatuje mu jakby zjełczałym rybskiem, tygrysią spermę, całym pieskim Paryżem.
Mówię:
– Prezencik?
Wykonuje skok do tyłu, siada na swym nieopisanym dupsku i, z wywieszonym ozorem, patrzy na mnie spuściwszy łeb. Szperam w kieszeni marynarki, wyciągam opakowaną piłkę, pokazuję mu i mówię:
– Dla Juliusza. Wesołych Świąt.
Na dole, w dawnym sklepie z artykułami żelaznymi, muszkatołowa woń zapiekanki jeszcze długo wisi w powietrzu, kiedy dzieci są już ze mną w samym sercu opowieści. Oczy nad piżamami wsłuchują się we mnie, a nogi bujają w powietrzu pod piętrowymi łóżkami. Jestem właśnie w momencie, gdy Lehmann przeciera sobie szlak do oszalałej zjeżdżalni. Odgarnia tłum na boki potężnym mechanicznym ramieniem, które mu na tę okoliczność wymyślam.
– Jak stracił własną rękę? – przerywa mi krótko Jeremiasz.
– W Indochinach, na drodze do Dalatu, na trzysta siedemnastym kilometrze, w zasadzce. Jego ludzie tak go kochali, że dali drapaka, zostawiając go sam na sam z tą ręką, która już leżała osobno.
– I jak z tego wyszedł?
– Po trzech dniach kapitan z jego kompanii sam po niego wrócił.
– Po trzech dniach? A co on jadł przez te trzy dni? – pyta Malec.
– Swoją rękę!
Zręczna odpowiedź, która zadowala wszystkich: Malec ma swojego potwora, Jeremiasz opowieść o wojnie, Klara porcję humoru. Co do Teresy, to sztywna jak protokolantka przy biurku stenografuje jak zwykle moje opowiadanie w całości, wraz z dygresjami. To dla niej doskonały trening do tej szkoły dla sekretarek. Przez dwa lata nocnych ćwiczeń przepisała już Braci Karamazow, Moby Dicka, Fantazję u Pluków, Gostę Boerlinga, Asfaltową dżunglę plus dwa albo trzy produkty mojej własnej piwniczki umysłowej.
Opowiadam zatem aż do chwili, gdy mruganie powiek wskazuje, że baterie się wyczerpały. Kiedy zamykam za sobą drzwi, choinka migocze w ciemności. Nieźle z tego wybrnąłem. Ani przez chwilę nie pomyśleli, żeby się rzucić na prezenty. Oprócz Juliusza, który od dwóch godzin biedzi się, jak rozwinąć swoją paczkę nie rozdzierając papieru.