40506.fb2
Zdarzenie następne zapowiada dźwięk dzwonka nazajutrz, dwudziestego piątego grudnia, o ósmej rano. Mam zamiar ryknąć: “Wejść, otwarte!", ale powstrzymuje mnie pewne niedobre wspomnienie. W taki właśnie sposób w zeszłym tygodniu Juliusz i ja stanęliśmy oko w oko z trumną z jasnego drewna, ustawioną na środku korytarza – przy trumnie trzech cokolwiek zaambarasowanych tragarzy. Najmizemiejszy rzekł z prostotą:
– My po trupa.
Juliusz jednym susem schował się pod wyrko, a ja – włosy na sztorc, mętne spojrzenie – pokazałem niepocieszony na moją piżamę:
– Wpadnijcie znowu za pięćdziesiąt lat, nie jestem całkiem gotów.
No więc dzwonek. Wlokę się do drzwi, za mną Juliusz, który zawsze lubi zawierać znajomości. Niezły byk – same mięśnie – w lotniczej bluzie z futrzanym kołnierzem stoi przede mną jak irlandzki spadochroniarz zrzucony na okupowaną Francję.
– Inspektor praktykant Caregga.
Awans od pałki do wiecznego pióra. Ledwo ta masa wtoczyła się do środka, a już Juliusz wwierca mu mordę między pośladki. Gliniarz siada pośpiesznie, bynajmniej nie waląc mojego psa w pysk. Może ten szczegół sprawia, że proponuję:
– Kawy?
– Jeżeli pan robi dla siebie…
Idę do kuchni. Gliniarz pyta:
– Nigdy pan nie zamyka drzwi?
– Nigdy.
Myślę: “Nie mogę ze względu na swobodę seksualną mojego psa", ale tego nie mówię.
– Mam tylko kilka pytań. Rutyna.
Dokładnie tego się spodziewałem. Budzonko dla przykładnych pracowników Sklepu. W pierwszej kolejności wizyta gliniarzy u dziesięciu działaczy związkowych i tuzina przyjemniaczków niezrzeszonych. Prezent gwiazdkowy Dyrekcji dla jej drogich podopiecznych.
– Pan żonaty?
Osłodzona woda śpiewnie szumi w miedzianej maszynce.
– Nie.
Wsypuję trzy łyżeczki mielonej tureckiej kawy i powolutku mieszam, aż stanie się aksamitna jak głos Klary.
– A dzieci tam, na dole?
Stawiam maszynkę na ogniu i czekam, aż kawa podejdzie pod wierzch, bacząc, by się nie zagotowała.
– Przyrodni bracia i siostry, dzieci mojej matki.
Podczas gdy ołówek czerni papier w notesiku, inspektor Caregga zadaje następne pytanie:
– A ojcowie?
– Rozproszeni.
Rzucam okiem przez drzwi do kuchni, Caregga zapisuje, że moja biedna matka rozprasza mężczyzn. Następnie zjawiam się z dzbankiem i filiżankami. Leję gęsty wywar. Powstrzymuję wyciągniętą rękę inspektora.
– Niech pan zaczeka, fusy muszą opaść na dno.
Fusy opadają.
Juliusz, siedzący przy jego nodze, pożera go wzrokiem.
– Jaką ma pan funkcję w Sklepie?
– Daję się ochrzaniać.
Ani mrugnie. Zapisuje.
– Poprzednie miejsce pracy?
O kurczę, lista będzie długa: magazynier, barman, taksówkarz, nauczyciel rysunku w instytucji religijnej, sondażysta w branży mydeł toaletowych, na pewno jeszcze o czymś zapomniałem, no i kontroler techniczny w Sklepie, moja ostatnia robota.
– Od?
– Od czterech miesięcy.
– Podoba się panu?
– Tak sobie. O wiele za dobrze płatna jak na to, co wykonuję, ale za mało jak na to, ile się upieprzę.
(Trzeba, u licha, podnieść poziom rozmowy!)
Notuje.
– Nic pan wczoraj nie zauważył niezwykłego?
– A jakże! Bomba wybuchła.
Tym razem jednak podnosi głowę. Ale dokładnie tak samo bezbarwnym tonem uściśla:
– Chodzi mi o czas przed wybuchem.
– Wtedy też nic.
– Podobno był pan trzykrotnie wzywany do działu reklamacji?
Ano właśnie. Opowiadam mu o kuchence, odkurzaczu i piromańskiej lodówce.
Grzebie w wewnętrznej kieszeni i rozkłada przede mną plan Sklepu.
– Gdzie znajduje się dział reklamacji?
Pokazuję.
– Przechodził pan więc co najmniej trzy razy obok działu zabawek?
Ale dedukuje, zuch!
– Istotnie.
– Czy pan tam przystawał?
– Tak, przez dziesięć sekund za trzecim nawrotem.
– Nic pan nie zauważył specjalnego?
– Poza faktem, że celowano do mnie z AMX 30, nic.
Zapisuje w milczeniu, zakłada skuwkę na pióro, wypija kawę jednym haustem, razem z fusami, wstaje i mówi:
– To by było wszystko. Proszę nie wyjeżdżać z Paryża, mogą być jeszcze pytania, do widzenia, dziękuję za kawę.
No i tyle. Nie tylko w filmach zdarza się, że człowiek siedzi i długo patrzy na zamknięte drzwi. Juliusza i mnie urzekła szczera natura inspektora Careggi. Przed chłopakiem stoi wielka przyszłość w brygadzie rozrywki. Ale za to mam już bajeczkę, którą dziś wieczorem zaserwuję dzieciakom: o tym, co powyżej, tyle że odpowiedzi będą eksplodować jedna po drugiej, pełne błyskotliwego humoru, a rozstanie przebiegnie w atmosferze nienawiści, nieufności i podziwu; gliniarzy będzie dwóch, dwóch drani mojego własnego pomysłu, których dzieci dobrze już znają: jeden mały, kudłaty, nieopisanej brzydoty, jak hiena, i olbrzymi łysol – z wyjątkiem pary baków, które niczym wykrzykniki rysują się na jego potężnych szczękach.
– Dżib Hiena i Pat Bako! – zawyje Malec.
– Dżib Hiena z imienia i z wyglądu – dopowie Jeremiasz.
– Pat Bako z imienia i z fryzury – dorzuci Malec.
– Gorszy od Eddiego Trumny i bardziej nieobliczalny niż Drewniany Czech.
– Czy są zaprzyjaźnieni? – zapyta Klara.
– Nie rozstają się od piętnastu lat – odpowiem – ratowali sobie wzajemnie życie niezliczoną ilość razy.
– Jaki mają wóz? – spyta Jeremiasz, który uwielbia, żeby mu odpowiadać na pytania.
– Peugeota 504, różowy kabriolet, sześć cylindrów w V, niebezpieczny jak rekin.
– Spod jakiego są znaku? – zapyta Teresa.
– Spod Byka, obydwaj.
Kiedy po wyjściu Careggi idę do dzieci, choinka jaśnieje całym, jak to się mówi, swoim blaskiem. Jeremiasz i Malec wydają okrzyki, niczym mewy wśród oceanu papierów po prezentach. Teresa, z brwiami zmarszczonymi jak prawdziwy zawodowiec, przepisuje moją wczorajszą opowieść na nowiutkiej maszynie z karbowaną gałką. Luna – przyszła do nas w odwiedziny – ogląda scenę rodzinną ze łzą w oku, stopy rozstawiła, jakby była w szóstym miesiącu. Odnotowuję nieobecność Laurentego. Klara płynie mi na spotkanie w dżersejowej sukni, wygląda zgrabnie jak płomyczek. Trzyma w ręku starą Leicę, której mi milcząco od lat zazdrościła i z którą w końcu dla niej się rozstałem uwzględniwszy jej namiętność do zdjęć. Sukienkę wybrał Teo. W tej dziedzinie zawsze należy ufać mężczyznom, którzy wolą mężczyzn. (A może to przesąd.)
– Masz, Beniamin, prezent dla ciebie.
To, co Klara mi podaje, jest ładnie zapakowane. W kartonowym pudełku, w bibułce, para bamboszy nadziewanych futrem jak kremem. Dokładnie to, o co mi chodziło. Tak jest, mamy Boże Narodzenie.