40506.fb2 Wszystko Dla Potwor?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Wszystko Dla Potwor?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

5

Następnego dnia, dwudziestego szóstego, powrót do pracy. Jak co dzień Juliusz towarzyszy mi do metra Pere-Lachaise, po czym udaje się na podryw po Belleville, podczas kiedy ja zajmuję się zarabianiem na jego michę. W oślinionych szczękach od przedwczoraj wieczór siedzi nowiutka piłeczka.

Gazeta, którą kupuję, rozwodzi się obszernie na temat strasznego zamachu w Sklepie. Ponieważ jedna ofiara to niewiele, autor artykułu opisuje, czego moglibyśmy być świadkami, gdyby ich było tuzin. (Chcesz zobaczyć prawdziwy sen, to się obudź…) Następnie pismak poświęca jednak parę wierszy biografii zmarłego. Był to porządny człowiek, właściciel warsztatu samochodowego w Courbevoie, sześćdziesięciodwulatek, którego sąsiedzi serdecznie opłakują, ale który “szczęśliwie" był kawalerem, bezdzietnym kawalerem. Nie, nie przywidziało mi się, naprawdę przeczytałem “szczęśliwie kawalerem i bezdzietnym". Rozglądam się dookoła: fakt, że Pan Bóg Przypadek w pierwszej kolejności zabija “szczęśliwie" kawalerów, nie wydaje się nikomu psuć dobrego samopoczucia w rodzinnym sosie metra. Wprawia mnie to w tak dobry humor, że wysiadam przy Republice, zdecydowany odbyć resztę drogi na piechotę. Zimowy poranek, ponury, lepki, lodowaty. Zatłoczony Paryż jest kałużą żółtą od klejących się do niej świateł.

Bałem się, że się spóźnię, ale Sklep jest jeszcze bardziej spóźniony ode mnie. Ze swymi żelaznymi żaluzjami spuszczonymi na wielkie szyby wystawowe robi wrażenie poddanego kwarantannie. Z podziemnych kotłów wydobywa się para i rozchodzi w porannej mgle. Gdzieniegdzie jednak niewielkie prześwity dają znać, że serce bije. Wchodzę więc i natychmiast zalewa mnie potok światła. Za każdym razem ten sam szok. Na zewnątrz jest ciemno i ponuro, a w środku lśni. Cały ten blask – który bezgłośną kaskadą spływa z wyżyn Domu Towarowego, odbija się od luster, mosiądzów, szyb, sztucznych kryształów, wlewa pomiędzy rzędy stoisk, obsypując człowiekowi duszę jak pył – cały ten blask nie tyle świeci, co stwarza pewien świat.

O tym to dumam, podczas gdy gliniarz zręcznymi palcami przeszukuje mnie od stóp do głów, by stwierdzić, że nie jestem bombą atomową, i przepuścić.

Nie przyszedłem jako pierwszy. Większość pracowników zgromadziła się już w przejściach na parterze. Patrzą w górę. Przede wszystkim kobiety. Oczy błyszczą im podejrzanie, jakby słuchały Ducha Świętego. Wyżej, na mostku kapitańskim, grucha do mikrofonu Sinclair. Oddaje honor “podziwu godnej postawie personelu" podczas ostatnich “wydarzeń". Zapewnia o pełnym współczuciu Dyrekcji dla Chantredona, faceta, który przeleciał przez gablotę z kosmetykami i leczy swe rany w szpitalu. Przeprasza tych, którym policja złożyła wczoraj wizytę. Wszyscy pracownicy muszą przez to przejść “z Dyrekcją włącznie", ale jedynie po to, by “wnieść do śledztwa wszystkie elementy niezbędne do jego pomyślnego zakończenia".

Jeśli chodzi o niego, Sinclaira, to ani przez chwilę nie sądzi, żeby zamach mógł zostać dokonany przez.jednego z moich współpracowników". Nie jesteśmy bowiem jego “pracownikami", ale właśnie jego “współpracownikami", jak to uroczyście oznajmił na posiedzeniu Rady Nadzorczej. Wielkie przeprosiny dla “współpracowników" za małe przeszukanie przy wejściu. On sam go nie uniknął, a i klienci będą musieli mu się poddać, dopóki trwa śledztwo.

Patrzę na Sinclaira. Młody. Przystojny. Wspiął się szybko. Stanowi pewien autorytet. Ma dyplom renomowanej wyższej uczelni ekonomicznej, gdzie przede wszystkim nauczyli go, jak umiejętnie wykorzystywać swój głos i jak się ubierać. Reszta przyszła sama. Przemawia wręcz czule, a spod blond kosmyka sączy się łagodne spojrzenie zabarwione smutkiem. Sinclair nie pasuje do Sklepu. Otaczający go pracownicy, szef personelu, kierownicy pięter, wyszkoleni na medal bardziej się nadają do swojego zawodu. Stoją wszyscy pod sznurek, wzdłuż pozłacanej balustrady na pierwszym piętrze. Mają okolicznościowe miny. Dobrze nadstawiwszy ucha można by usłyszeć, jak na ich odpowiedzialnych piersiach wyrastają odznaczenia. Na samą taką myśl bierze mnie śmiech. Śmieję się. Stojący przede mną facet się odwraca. To Lecyfre, delegat związkowy w całości i w szczegółach.

– Wystarczy, Malaussene, zamknij buzię.

Mój wzrok spoczywa na tym tłumie w stanie ekstazy, potem na ogolonym karku Lecyfre'a, potem znów na trybunie oficjalnej. Bez gadania, ma talent ten Sinclair. Zrozumiał coś, czego ja nie zrozumiem nigdy.

Zostawiam nabożeństwo własnemu biegowi i udaję się do szatni. Otwieram swoją metalową szafkę i wyjmuję służbowy garnitur. Nie jest moją własnością. Pożyczka firmy. Ani zanadto staroświecki, ani zanadto modny. Lekki ślad szarzyzny, czegoś tracącego myszką, zbyt porządnego. Wygląda tak, że ktoś, kto go nosi, chętnie już by sobie kupił drugi. Trzymam garnitur na odległość wyciągniętej ręki, jakbym wkładał go pierwszy raz. Z zamyślenia wyrywa mnie szyderczy głos:

– Dojrzałeś, Ben? Chcesz się zamienić na któryś z moich?

To Teo, dziś na odmianę wystrojony od Ceruttiego. Tak często się przebiera przed swoimi posiedzeniami w fotoautomacie, że jego szafa pęka w szwach, toteż zaanektował także i moją. Klucz jest wspólny. Codziennie rano siłą wyciągam moje ubranie służbowe spomiędzy jego makaroniarsko-hollywoodzkiej garderoby.

– Bez żartów, chcesz jeden? Obsłuż się!

Odmawiam ruchem dłoni.

– Dziękuję, Teo, zważywszy, jaki to wesoły mundurek, zastanawiałem się właśnie, czy jestem rzeczywiście stworzony do tej roboty.

Gęba aż mu się śmieje.

– Codziennie, kiedy patrzę na moją garderobę, zadaję sobie dokładnie to samo pytanie. Mówię sobie, że urodziłem się heteroseksualistą, a jest ze mnie pedał.

Co mówiąc, udaje się ze mną do podziemia, krainy majsterkowiczów, jego królestwa. Melduje się tu codziennie rano na dobre pół godziny przed sprzedawcami. Kontroluje puste przejścia, jak Napoleon szeregi poborowych przed hekatombą. Nieobecność na apelu najmniejszej wkrętki zauważa błyskawicznie, najdrobniejszy ślad nieporządku w gablotach sprawia mu dotkliwy ból.

– Moi staruszkowie straszliwie tu bałaganią.

Wzdycha. Odkłada rzeczy na miejsce. Mógłby całe podziemie uładzić z zamkniętymi oczami. To jego rewir. Kiedy znajdziemy się tutaj tylko my dwaj, jest cicho jak przed stworzeniem świata.

– Klarze podobała się suknia?

– Cudeńko odziane w cudeńko, Teo.

Mówimy szeptem. Znajduje elektryczną pozytywkę w pojemniku na kółka do foteli.

– Moim starym, widzisz, przede wszystkim nawala pamięć. Łapią byle co i odkładają byle gdzie, żeby natychmiast zwinąć coś innego. Zachłanni i nienasyceni jak bachory…

Królestwo Tea istnieje od czasów, kiedy był jeszcze szeregowym sprzedawcą narzędzi. Miał tak dobre serce dla różnych okolicznych wapniaków, że mogli sobie spokojnie przychodzić i całymi dniami majsterkować na stołach, toteż było ich coraz więcej.

– Sam pochodzę z ulicy, wiem, co to znaczy. Nie chcę ich tak zostawić, mogliby zejść na złą drogę.

Tak odpowiada tym, którzy narzekają na tę inwazję stulatków.

– Tutaj mają poczucie, że budują sobie jakiś świat, nie odbierają nikomu chleba.

Im wyżej w hierarchii wznosił się Teo, tym wyraźniej zwiększała się liczba staruszków. Niektórzy przybywali z najbardziej oddalonych przytułków. Od kiedy zaś Sinclair mianował go Cesarzem Działu Majsterkowania (nie tylko potrafi zbudować Paryż z byle czego, ale nadto sprzeda maszynę do strzyżenia trawy komuś, kto akurat przyszedł po wyposażenie łazienki), całe podziemie należy do staruszków Tea.

– Czują przedsmak ich raju.

– Skąd wytrzasnąłeś te szare bluzy?

– Zlikwidowano sierociniec obok mnie. Kiedy je mają na sobie, przynajmniej zawsze wiem, gdzie są.

W południe, w małej restauracyjce, dokąd uciekamy, by nie jeść w stołówce, Teo wybucha nagle szalonym śmiechem.

– Wiesz co?

– Co?

– Lehmann rozpuszcza plotki, że jestem gerontofilem. Jakby pedalstwo w spóźnionym wieku, kapujesz? (Poczciwina ten Lehmann…)

– Aha, a propos pedalstwa, daj to Malcowi do jego albumu.

Jest to nowe zdjęcie. Teo w wiśniowym garniturze z jedwabnego weluru, w butonierce mimoza. Na odwrocie napis, który Malec starannie przekaligrafuje.

Tak wygląda Teo-statek spacerowy.

Niech zrozumie, kto potrafi. Teo rozumie. Oraz jego niezliczeni przyjaciele, którzy znajdują te fotograficzne przesłania przypięte na jego drzwiach, kiedy nie ma go w domu. A Malec? Czy powinienem mu zabronić tego kolekcjonowania? Wiem, że dzieciaki to nie branża Tea, ale mimo wszystko…