40506.fb2
Wczesnym popołudniem w przegródce wylądowały już ze dwie, trzy reklamacje – jedna ciężkiego kalibru, z okolicy mebli sypialnianych. Lehmann każe mnie wezwać. Przechodzę obok zabawkowego. Ani śladu po wybuchu. Lada nie została zreperowana, ale w nocy wymieniona. Na identyczną, dokładnie taką samą. Dziwne uczucie, jakby eksplozji nie było, jakbym padł ofiarą jakiegoś zbiorowego przywidzenia. Jakby ktoś chciał mi wyciąć kawałek pamięci. Takie deprymujące myśli, podczas gdy za sprawą ruchomych schodów dział zabawek pogrąża się w zatłoczonych czeluściach Domu Towarowego.
Facet, który złorzeczy Lehmannowi, ma tak szerokie ramiona, że blokuje oszklone drzwi w całości. Z takimi plecami można spowodować zaćmienie słońca. Zrazu nie widzę głowy Lehmanna. Sądząc po drganiu mięśni pod bluzą klienta i żyle pulsującej pod zaczerwienioną skórą szyi, sytuacja Lehmanna nie jest łatwa. To coś, co przed nim stoi, nie należy bynajmniej do gatunku olbrzymów dobrotliwych. Sangwinik, który nie podnosi głosu. Tacy są najgorsi. Nie postąpił ani kroku naprzód. Zamknął za sobą drzwi i mamrocząc wylewa swoje żale z palcem wyciągniętym w kierunku Lehmanna. Pukam dyskretnie trzy razy. Cichutkie puk, puk, puk.
– Wejść!
Rety, w głosie Lehmanna brzmi niepokój. Mastodont nie odwracając się sam otwiera drzwi. Przemykam pomiędzy jego ręką a futryną z lękliwą zręcznością zbitego psa.
– Trzy dni szpitala i dwa tygodnie zwolnienia zarobi ten wasz kontroler techniczny.
To głos klienta. Opanowany, jak się spodziewałem, i pełen groźnej determinacji. Nie przyszedł się uskarżać ani dyskutować, ani nawet żądać – przyszedł egzekwować swoje prawo siłą, i już. Wystarczy raz spojrzeć, by zrozumieć, że nigdy nie funkcjonuje inaczej. Wystarczy spojrzeć po raz drugi, by stwierdzić, że to go nie zaprowadziło zbyt wysoko w hierarchii społecznej. Chyba doskwiera mu serce. Ale Lehmann nie czuje tych rzeczy. Przyzwyczajony do rozdawania ciosów obawia się tylko jednego: że sam oberwie. W tej zaś kwestii klientowi można na pewno zaufać.
Nadaję wyraz takiej grozy moim oczom, że Lehmann zbiera się wreszcie na odwagę, by mnie wtajemniczyć w sprawę. Krótko mówiąc, pan Jakmutam, tu obecny, z zawodu nurek morski (po co ten szczegół? żeby udokumentować mięśnie?), zamówił w zeszłym tygodniu łóżko metr czterdzieści w dziale mebli drewnianych litych.
– Lite drewno to przecież pański dział, Malaussene?
Moje nieśmiałe przytaknięcie.
– A więc zamówił łóżko metr czterdzieści, orzech rzeźbiony, model TP 885 w pańskim dziale, panie Malaussene, łóżko, w którym obie nogi u wezgłowia złamały się przy pierwszym użyciu.
Przerwa. Rzut oka na nurka, którego dolna szczęka masakruje drobinę gumy do żucia. Rzut oka na Lehmanna, który jest zadowolony, że może przekazać pałeczkę mnie.
– Gwarancja – powiadam.
– Gwarancja swoją drogą, ale pan za co innego odpowiada, w przeciwnym razie nie wezwałbym pana.
Zbyt to, jak na mnie, skomplikowane.
– W tym łóżku był jeszcze ktoś.
Takiej przyjemności Lehmann, nawet maksymalnie spietrany, sobie nie daruje.
– Pewna młoda osoba, jeśli pan wie, co…
Reszta zdania ulatnia się jednak pod tnącym jak brzytwa spojrzeniem olbrzyma. On zaś lakonicznie kończy:
– Jeden obojczyk i dwa żebra. Narzeczona. W szpitalu.
– Oooch!
Wydałem prawdziwy okrzyk. Okrzyk bólu. Na który obaj podskoczyli.
– Oooch!
Jakby mi ktoś dal kuksańca w żołądek. Następnie wciskam łokieć między żebra i oto robię się blady jak prześcieradło. Tym razem Herkules postępuje jednak krok do przodu, a nawet czyni gest, jakby próbował mnie podtrzymać na wypadek, gdybym miał zemdleć. Zdławiony głos, zaczynam się dusić. Chwieję się i opieram o biurko Lehmanna.
– Zrobiłem coś takiego?
Samo wyobrażenie sobie, jak ta góra miecha spada z wysokości swojej trampoliny na ciało Luny albo Klary i łamie im wszystkie kosteczki, wystarczy, żeby wydusić ze mnie niepodrabiane, gwarantowane łzy. Z zalaną twarzą pytam:
– Jak się nazywała?
Reszta idzie jak po maśle. Szczerze przejęty moim wzruszeniem pan Mięsień z miejsca wypuszcza powietrze. Nadzwyczajne. Prawie że rysuje się kształt jego serca. Lehmann natychmiast z tego korzysta i oskarża mnie. Składam dymisję szlochając. Lehmann szydzi, że to byłoby zbyt proste. Uderzam w ton błagalny dowodząc, że Sklep nie może naprawdę niczego oczekiwać po takim zerze jak ja.
– Bycie zerem kosztuje, Malaussene! Jak każda inna rzecz. Drożej niż inne rzeczy!
I proponuje mi za bycie zerem cenę tak wygórowaną, że potężny klient przemierza nagle cały pokój i opiera obie pięści na biurku.
– Rajcuje ci męczyć tego faceta?
“Ten facet" to ja. No proszę, i oto znalazłem się pod ochroną Jego Wysokości Mięśnia. Lehmann wolałby, żeby jego fotel był głębszy. Tamten wyjaśnia, że już w szkole go wkurzało, kiedy jakiś cwaniaczek dobierał się do skóry słabszemu od siebie.
– Więc uważnie mnie wysłuchaj, dobry człowieku.
“Dobry człowiek" to Lehmann. W kolorze wosku. Takiego na świece, które ludzie zapalają wtedy, kiedy chcą, żeby coś się skończyło. To, czego Lehmann ma wysłuchać, jest proste. Po pierwsze, tamten wycofuje skargę. Po drugie, przyjdzie niezadługo, żeby sprawdzić, czy ja nadal pracuję. Po trzecie, jeśli mnie nie będzie, jeżeli Lehmann mnie wyrzuci…
– Zgniotę cię tak jak toto!
“Toto" jest śliczną hebanową linijką Lehmanna, kolonialną pamiątką, która właśnie pękła w palcach mojego wybawcy.
Lehmann dochodzi do siebie dopiero wtedy, kiedy ruchome schody unoszą ostatni centymetr sześcienny olbrzyma. Dopiero wtedy wali się po udzie i zaczyna chichotać jak wariat. Nie podzielam jego wesołości. Nie tym razem. Wysłuchałem uważnie do końca tyrady Umięśnionego. “Nie pozwól, żeby te gnoje wypijały z ciebie krew, nie daj się, mały", tak mi na odchodnym powiedział, a ja znów zacząłem rozmowę z samym sobą, jakbym był kimś innym. Umięśniony myślał, że oto dobierze się do skóry wielkiemu Domowi Towarowemu, jakiemuś imperium, albo przynajmniej kontrolerowi technicznemu, potężnej, abstrakcyjnej Instytucji, i na to się szykował. Samotny chwat, gotów w pojedynkę rzucić na kolana cały garnizon. A tu trafia na niedużego typka w nieokreślonym wieku (yourself, Malaussene), który wygląda, jakby zaraz miał umrzeć i, biedny frajer, topnieje jak zwykle z nadmiaru dobroci. Kiedy mój nurek odwrócił się wychodząc, spojrzałem na jego buty i pomyślałem: “Mam nadzieję, że twoje płetwy są w lepszym stanie."
Teraz ja z kolei otwieram drzwi:
– Starczy na dzisiaj, Lehmann, wracam do siebie. W razie potrzeby Teo mnie zastąpi.
Śmiech więźnie Lehmannowi w gardle.
– Ta ciota nie za to bierze pieniądze!
– Nikt nie powinien za to brać pieniędzy.
Uśmiecha się z całą pogardą, na jaką go stać, nim odpowie:
– W pełni podzielam twoje zdanie.
(Oj, należałoby ci się to mechaniczne ramię, panie Cipowski).
Kiedy ponownie schodzę na dół, w dziale zabawek jest czarno od ludzi.
– Pierwszy raz sprzedajemy więcej dwudziestego szóstego grudnia niż dwudziestego czwartego!
Uwaga pochodzi od małej rudej z głową wiewiórki. Mówi tak do koleżanki, podobnej z kolei do łasiczki, która pakuje boeinga 747. Jej długie palce ślizgają się z fantastyczną szybkością po granatowym papierze w różowe gwiazdki, który samoistnie przybiera postać paczki. Obok pakującej, na specjalnym stoliku, robot w postaci King Konga demonstruje, co też to on potrafi. Jest to duża czarna małpa, muskularna, włochata, prawdziwsza niż w naturze. Unosi w ramionach półnagą lalkę, która przypomina śpiącą Klarę. Maszeruje, ale nie posuwa się naprzód. Od czasu do czasu odrzuca głowę do tym. Czerwone oczy i otwarty pysk miotają błyskawice. Od matowej czerni sierści, krwawoczerwonego spojrzenia i biednego ciałka, które jest takie białe w jego straszliwych łapskach, wieje prawdziwą grozą. (Dobry Boże, ta praca rzeczywiście zaczyna mi ciążyć… a ta lalka naprawdę przypomina moją Klarę…)