40506.fb2 Wszystko Dla Potwor?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Wszystko Dla Potwor?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

7

Kiedy wracam do siebie, w głowie nadal wędruje mi wielka czarna małpa. A kiedy dzwoni telefon, mam straszne trudności, żeby wydusić przynajmniej “słucham".

– Ben?

To Luna.

– Ben? Wysadzam małego lokatora.

O nie! Nie mam ochoty do tego wracać. Nie dziś wieczorem.

Odpowiadam ze złością:

– Czego się po mnie spodziewasz? Że podpalę lont?

Odkłada słuchawkę.

Pierwsze, co widzę, kiedy i ja odkładam swoją, to wesoła gęba Juliusza Psa w obramowaniu drzwi. Nie wypuścił swojej piłki przez cały boży dzień. Patrzę na niego złym wzrokiem. Mówię:

– Nie dziś wieczorem!

Natychmiast wtapia się w dywan. Ja zasypiam. Po godzinie, budząc się, podnoszę słuchawkę interkomu.

– Klara? Muszę odetchnąć świeżym powietrzem, przyjdę po kolacji.

– Dobrze, Ben. Z twojej Leiki wyszły fantastyczne zdjęcia. Pokażę ci.

Juliusz ciągle leży na płask. Zezuje na mnie z wyrazem bolesnego oczekiwania. Ten jakiś inny pan jest dla niego niezrozumiały. Na szczęście rzadko go widuje.

Pytam.

– Idziemy na spacerek?

Zrywa się na cztery łapy. Juliusz zawsze gotowy do wyjścia, zawsze gotowy do powrotu. Pies.

Nie tylko w Sklepie zdarzają się wybuchy. W Belleville także. Przez te wszystkie brakujące fasady wzdłuż chodników bulwar wygląda jak bezzębna szczęka. Juliusz wałęsa się z nosem przy ziemi, entuzjastycznie machając ogonem. Nagle przykuca, by na samym środku centralnej alei wznieść okazały pomnik na chwałę psiego powonienia. Potem odchodzi z dziesięć metrów, unosząc wysoko swoje opasłe pupsko, raczej zadowolony z siebie, i nagle nieruchomieje, jakby zapomniał o czymś ważnym. Następnie jak szalony skrobie asfalt tylnymi łapami. Nie jest ani na wysokości swojego gówienka, ani nie robi tego we właściwym kierunku, ale mało go to obchodzi. Juliusz wywiązuje się, czyni to, co do niego należy. Nie jest z nim tak, jak z tą ladą w Sklepie, on ma pamięć. Nawet jeśli jego pamięć już nie pamięta.

O sto metrów dalej w bellevillskim zachodzie słońca unosi się jękliwy głos muezzina. Wiem, czym sobie zastępuje minaret. Jest tam małe kwadratowe okno, wywietrznik od sracza albo lufcik od klatki schodowej, między trzecim a czwartym piętrem zmurszałej fasady. Przez chwilę poddaję się melodyjnemu lamentowi tego księdza z dalekich stron. Wyśpiewuje surę, w której jest chyba mowa o malwie i jej świętej łodydze rosnącej wzdłuż nogawki kalesonów Proroka. Słychać w tej surze nieznośny ból wygnania. Po raz pierwszy wraca wspomnienie wypatroszonego trupa ze Sklepu. Później przypomina mi się Luna i wymyślam sobie od drani. Potem znowu flaki mechanika z Courbevoie. Ledwo zdążam oprzeć się o drzewo, żeby tym razem nie rzygnąć. Wolnym krokiem przemierzam bulwar i wchodzę do Kutubii.

Juliusz sunie prosto do Hadusza, do kuchni. Na głos muezzina nakładają się dźwięki rozmowy i postukiwania domino. Pełno dymu, niemal wszyscy faceci siedzą przy szklaneczce anyżówki. Brat muzułmanin z okienka będzie miał sporo roboty, jeżeli chce, żeby jego pobratymcy byli w zgodzie z islamem!

Na mój widok stary Amar uśmiecha się swoim najszczerszym uśmiechem. Biel jego włosów zawsze mnie zaskakuje. Obchodzi ladę dookoła i bierze mnie w ramiona.

– No, synu, jak tam?

– W porządku.

– A matka?

– W porządku. Odpoczywa. W Chalons.

– A dzieci?

– W porządku.

– Nie przyprowadziłeś ich?

– Odrabiają lekcje.

– A twoja praca?

– Jakoś leci!

Sadza mnie przy stoliku, jednym ruchem kładzie papierowy obrus; oparty na wyciągniętych rękach o blat, stoi naprzeciwko mnie i uśmiecha się. Pytam:

– A ty, Amar, jak tam?

– W porządku, dziękuję.

– A dzieci?

– W porządku, dziękuję.

– A twoja żona? Twoja żona Jasmina?

– W porządku, dzięki Bogu.

– Kiedy jej zrobisz następnego?

– Wracam do Algieru w przyszłym tygodniu, żeby jej zrobić ostatniego.

Śmiejemy się. Jasmina nieraz odgrywała rolę mojej matki, kiedy byłem mały, a moja własna mama odgrywała swoją rolę gdzie indziej.

Amar zajmuje się innymi klientami. Hadusz stawia przede mną talerz z kuskusem, który, jeżeli nie mam zamiaru obrazić Proroka i jego wiernych, będę musiał pochłonąć w całości.

Widząc, że apetyt mi nie dopisuje, Amar siada naprzeciwko.

– Coś nie w porządku, hę?

– Nie w porządku.

– Jedziesz ze mną do Algieru?

Why not? Przez kilka sekund rozkoszuję się świetlistą smugą, jaką ta myśl roznieca w mojej głowie. Amar nalega.

– No? Hadusz zajmie się dziećmi i psem.

Ale płaskie oblicze inspektora praktykanta Careggi przywołuje mnie do porządku.

– Niemożliwe, Amar.

– Dlaczego?

– Z powodu pracy.

Patrzy na mnie z niedowierzaniem, ale sam sobie wyjaśnia, że każdy ma swojego szakala, i wstaje, klepiąc mnie w ramię.

– Przyniosę ci herbatę.

Głos Um Kalsum płynie z wideo. Na ekranie widać ogromne tłumy na pogrzebie gwiazdy. Zostawiam słabnący śpiew za sobą i opuszczam knajpę. Przez chwilę słychać za nami śmiech Hadusza.

– Następnym razem nie dam temu burkowi jeść, tylko go wykąpię!

Opowiadam dzieciakom o początku śledztwa – poszukiwania po omacku – o tym, jak moi dwaj gliniarze, Dżib Hiena i Pat Bako, nicują życie prywatne “współpracowników" Sinclaira, jak ekipa duchów podmienia w ciągu nocy ladę z działu zabawek, o heroicznym Domu Towarowym, który działa nadal mimo zagrożenia, jakby nigdy nic. (The show must go on!) Wszędzie dookoła wiszą sznurki, na których schną zdjęcia Klary. (Ile godzin z nauki do matury pochłania jej ta pasja?) Są tu też zdjęcia gwiazdkowego potwora Malca. Inne pokazują znikanie Belleville i wynurzanie się tych spokojnych akwariów, z których powstanie belle ville – piękne miasto jutra. I jeszcze jedno zdjęcie mamusi, młodziutkiej, gdzieś z czasów mojego przyjścia na świat. Ma już w oczach tę tęsknotę za innymi miejscami.

– Miałaś negatyw?

– Nie, zrobiłam odbitkę.

– Oprawimy to – oświadcza Jeremiasz. – Wtedy nie będzie mogła sobie pójść.

Teresa stenografuje wszystko, co zostaje powiedziane, bez różnicy, jakby to była część ciągle tej samej gigantycznej powieści. Potem, nagle, wbija we mnie swój wzrok niedożywionej zakonnicy:

– Ben?

– Tak, Teresa?

– Śmierć mechanika z Courbevoie…

– Tak?

– Musiał tak skończyć. Zbadałam jego układ gwiazd.

Klara posyła mi szybkie spojrzenie. Sprawdzam, czy Malec śpi, i strzelam morderczym wzrokiem w Jeremiasza, żeby zachował dla siebie swoje zwykłe komentarze. Po czym przywołuję na moje jasne oblicze tyle zainteresowania, ile tylko potrafię.

– Śmiało, słuchamy.

– Urodził się 21 stycznia 1919, Ben, to jest zapisane w prognozie jego śmierci. Mars był w koniunkcji z Uranem w 325°, oba zaś w opozycji do Saturna położonego w 146°.

– Nie mów?

– Jeremiasz, cicho.

– Mars, planeta działania, w koniunkcji z Uranem, planetą gwałtownych wstrząsów, w opozycji do Saturna wskazuje na temperament twórczy i zarazem maleficzny.

– Jesteś pewna?

– Jeremiasz, cicho.

– Mars i Uran w ósmym domu zapowiadają gwałtowną śmierć, która następuje, kiedy Mars przekracza linię Księżyca, co właśnie miało miejsce dwudziestego czwartego grudnia!

– Nieee?

– Jeremiasz…