40516.fb2
Tego dnia, gdy Jaromil przybiegł do niej ze swymi wierszami, mama już się taty nie doczekała; nie doczekała się go także w następnych dniach.
Dostała natomiast z gestapo urzędową wiadomość, że jej mąż jest aresztowany. Pod koniec wojny przyszła następna urzędowa wiadomość, że mąż umarł w obozie koncentracyjnym. O ile jej małżeństwo było nędzne, o tyle wdowieństwo było wielkie i dostojne. Miała dużą fotografię męża z okresu, kiedy się poznali; oprawiła ją w złoconą ramę i powiesiła na ścianie.
Później ku wielkiej radości prażan skończyła się wojna. Niemcy opuścili czeskie ziemie i dla mamy rozpoczęło się życie obdarzone surowym pięknem wyrzeczeń; pieniądze, które kiedyś odziedziczyła po ojcu, rozeszły się, zwolniła więc służącą, po śmierci Alika zrezygnowała z kupna nowego psa i musiała znaleźć sobie pracę.
Doszło również do innych zmian: jej siostra zdecydowała się zostawić mieszkanie w centrum Pragi żonatemu od niedawna synowi i przeprowadziła się z mężem oraz młodszym synem do parterowych pokoi rodzinnej willi, podczas gdy babcia przeniosła się na piętro do owdowiałej mamy.
Mama pogardzała szwagrem od tej pory, kiedy usłyszała jego oświadczenie, że Voltaire był fizykiem, który wynalazł wolty. Jego rodzina była hałaśliwa i egoistycznie zapatrzona w swoje prymitywne zabawy: od wesołego życia w dolnych pomieszczeniach odcinał się wyraźnie nastrój melancholii roztaczający się na piętrze.
A jednak mama chodziła w tym czasie bardziej wyprostowana niż kiedyś w czasach dostatku. Jak gdyby nosiła na głowie (za przykładem dalmatyńskich kobiet, które w ten sposób noszą kosze winogron) niewidzialną urnę z prochami męża.
W łazience na półeczce pod lustrem stoją buteleczki z perfumami i tubki z kremami, ale mama ich prawie nie używa do pielęgnacji skóry. Jeśli stoi przed nimi tak często, to dlatego, że przypominają jej zmarłego ojca, jego drogeria (należy już od dawna do nielubianego szwagra) i wieloletnie beztroskie życie w willi.
Na przeszłości przeżytej z rodzicami i z mężem położył się tęskny blask dopiero co zgasłego słońca. To tęskne światło dręczy ją: uświadamia sobie, że potrafi ocenić piękno tych lat dopiero teraz, kiedy minęły, i wyrzuca sobie, że była niewdzięczną żoną. Jej mąż narażał się na skrajne niebezpieczeństwo, gryzł się zmartwieniami i aby zachować spokój, nigdy nie powiedział jej o niczym ani słowa; ona do dzisiaj nic nie wie o tym, dlaczego był aresztowany, w jakiej grupie oporu pracował i jaką miał tam funkcję; nie wie w ogóle nic i traktuje to jako haniebną karę za to, że była na sposób kobiecy ograniczona i nie potrafiła dostrzec w zachowaniu męża niczego innego, jak tylko stygnące uczucia. Kiedy pomyśli o tym, że zdradzała go właśnie wtedy, gdy był najbardziej zagrożony, pogardza niemal sama sobą.
Patrzy teraz na swoje odbicie w lustrze i stwierdza ze zdziwieniem, że jej twarz jest wciąż młoda, i to jak jej się zdaje – zbytecznie młoda, jakby czas zapomniał o niej niesłusznie i przez pomyłkę. Niedawno doszło do jej uszu, że ktoś widział ją na ulicy z Jaromilem, i sądził, że to rodzeństwo; wydawało jej się to komiczne, tym niemniej sprawiło jej radość; od tego czasu chodziła z Jaromilem do teatru i na koncerty z jeszcze większą przyjemnością. Zresztą, co jej prócz niego zostało?
Babcia traciła pamięć i zdrowie, przesiadywała w domu, cerowała Jaromilowi skarpetki i prasowała córce sukienki. Była pełna utyskiwań i wspomnień oraz pełna troskliwości. Stwarzała smutną, pełną miłości atmosferę i potwierdzała kobiecość otoczenia (dwuwdowiego otoczenia) Jaromila.
Na ścianach jego pokoiku nie wisiały już namalowane dziecięce powiedzonka (mama z żalem schowała je do szafy), lecz dwadzieścia małych reprodukcji kubistycznych i surrealistycznych obrazów, które wyciął z różnych czasopism i podkleił twardym papierem. Pomiędzy nimi była przymocowana do ściany słuchawka telefoniczna z kawałkiem odciętego sznura; (kiedyś naprawiali im aparat telefoniczny i Jaromil dostrzegł w odciętej zepsutej słuchawce ów przedmiot, który, wyrwany ze swego normalnego kontekstu, oddziaływuje cudownie i ma prawo być nazwany surrealistycznym obiektem). Jednakże obrazem, na który spoglądał najczęściej, był obraz umieszczony w ramie lustra wiszącego na tej samej ścianie. Niczego nie przestudiował staranniej od własnej twarzy, niczym nie martwił się bardziej niż nią i w nic nie wkładał więcej wiary, choć kosztowało go to dużo wysiłku.
Była podobna do twarzy matki, ponieważ jednak Jaromil był mężczyzną, delikatność rysów była bardziej uderzająca: miał ładny, subtelny nosek i mały łagodnie cofnięty podbródek. Ten podbródek bardzo go martwił; doczytał się w znanych rozważaniach Schopenhauera, że cofnięty do tyłu podbródek jest szczególnie odrażający, bowiem wystającym podbródkiem różni się człowiek od małpy. Potem znalazł gdzieś fotografię Rilkego i stwierdził, że i on ma cofnięty podbródek, w czym znalazł krzepiącą pociechę. Patrzył długo w lustro i miotał się rozpaczliwie w tej ogromnej przestrzeni między małpą i Rilkem.
Prawdę powiedziawszy, podbródek cofał się dość łagodnie i mama całkiem słusznie uważała, że twarz jej syna posiada dziecięcy wdzięk. Jednakże to właśnie martwiło Jaromila jeszcze bardziej niż podbródek: drobne rysy czyniły go o kilka lat młodszym, a ponieważ jego koledzy szkolni byli o rok od niego starsi, jego dziecięcy wygląd był tym bardziej widoczny, nie dający się ukryć, wielokrotnie w ciągu dnia komentowany i Jaromil nie mógł ani na chwilę o nim zapomnieć.
Jakież to było brzemię, nieść taką twarz! Jakże ciężkie były te jej leciutkie rysy!
(Jaromil miewał czasami okropne sny, kiedy śniło mu się, że musi podnieść jakiś bardzo lekki przedmiot, filiżankę herbaty, łyżkę, piórko, i nie może; że jest tym słabszy, im lżejszy jest przedmiot, że upada pod jego lekkością; te sny przeżywał jako sny grozy i budził się spocony; wydaje nam się, że to były sny o jego lekkiej twarzy rysowanej pajęczynowymi pociągnięciami, którą daremnie starał się podnieść i odrzucić).
W rodzinnych domach poetów rządzą kobiety: siostra Trakla, siostry Jesienina i Majakowskiego, ciotki Błoka, babka Hólderlina i Lermontowa, niania Puszkina, a przede wszystkim matki, matki poetów, przy których blednie ojcowski cień: Lady Wilde i frau Rilke ubierały swych synów jak dziewczynki. Dziwicie się, że chłopiec patrzy z niepokojem do lustra? Jest czas, by stać się mężczyzną, pisze w swym dzienniku Jerzy Orten. Całe życie będzie poeta szukać męskości rysów w swojej twarzy.
Kiedy bardzo długo patrzył na swoje odbicie w lustrze, udawało mu się w końcu zobaczyć to, co chciał: twardy wyraz oczu albo surową linię ust; ale by to osiągnąć, musiał przybrać bardzo specyficzny uśmiech, czy raczej grymas, przy którym ściągał kurczowo górną wargę. Starał się także zmienić wygląd twarzy poprzez fryzurę: próbował podnieść włosy nad czołem, tak by tworzyły gęstą, zmierzwioną czuprynę, lecz, niestety, te włosy, które mama kochała ponad wszystko, tak że nosiła ich pukiel w medalioniku, były najgorsze, jakie tylko mógł chcieć: żółte jak pierze nowo narodzonych kurczątek i delikatne jak puch dmuchawca; nie dały się w żaden sposób układać; mama często go po nich głaskała i mówiła, że to włosy anioła. Ale Jaromil nienawidził aniołów, a kochał diabły; pragnął zafarbować włosy na czarno, lecz nie odważył się na to, ponieważ farbowanie włosów było czymś jeszcze bardziej zniewieściałym, niż kiedy się je miało blond; pozostawało mu tylko zapuścić długie włosy i nosić je rozczochrane.
Przy każdej okazji kontrolował i poprawiał swój wygląd; nie przepuścił ani jednej witryny sklepowej, by nie rzucić na nią krótkiego spojrzenia. Im baczniej obserwował własną postać, tym bardziej stawała się ona świadoma, ale także bardziej uciążliwa i bolesna. Spójrzmy:
Wraca do domu ze szkoły. Ulica jest pusta, ale z daleka idzie naprzeciwko niego nieznajoma młoda kobieta. Niepowstrzymanie zbliżają się do siebie. Jaromil widzi, że kobieta jest ładna i myśli o swojej twarzy. Stara się przybrać swój wyćwiczony twardy uśmiech, ale czuje, że mu się to nie uda. Myśli coraz intensywniej o swojej twarzy, której dziewczęca dziecinność czyni go śmiesznym w oczach kobiety, cały jest wcielony w swą dziecinną twarzyczkę, która tężeje, drętwieje i (o, rozpaczy!) czerwieni się! Przyspiesza więc kroku, aby zmniejszyć prawdopodobieństwo tego, że kobieta na niego spojrzy, jeśli bowiem zostanie przyłapany przez ładną kobietę na tym, że się czerwieni, nie zniesie tej hańby!
Godziny spędzone przed lustrem doprowadziły go aż do dna beznadziejności; na szczęście istniało lustro, które wynosiło go do gwiazd. Tym wznoszącym pod niebo lustrem były jego wiersze; tęsknił do tych, których jeszcze nie napisał, a te już napisane wspominał z lubością, jak się wspomina kobiety; był nie tylko ich twórcą, ale także historykiem i teoretykiem; pisał również uwagi na temat tego, co stworzył, dzielił swoją twórczość na poszczególne okresy tak, że w ciągu dwóch, trzech lat nauczył się patrzeć na nią jako na proces rozwojowy godny historiografa.
Znajdował w tym pocieszenie. Tam w dole, gdzie przeżywał swą codzienność, gdzie chodził do szkoły, jadał obiady w towarzystwie mamy i babci, rozpościerała się niewypowiedziana pustka; za to w wierszach, na górze, ustawiał słupy orientacyjne, tablice z napisami; tutaj czas był podzielony i urozmaicony; przechodził z jednego okresu poetyckiego w drugi i mógł (spoglądając kątem oka w dół na straszny bezruch pozbawiony zdarzeń) oznajmiać samemu sobie w entuzjastycznym uniesieniu nadejście nowego okresu, który otworzy nieprzeczuwane horyzonty jego wyobraźni.
I mógł też mieć ciche i mocne przeświadczenie, że pomimo niepozorności swej postaci (i swego życia) ma w sobie wyjątkowe bogactwo; albo, mówiąc inaczej, że jest wybrany.
Objaśnijmy to słowo:
Chociaż niezbyt często, gdyż mama sobie tego nie życzyła, nadal jednak odwiedzał Jaromil malarza; już dawno wprawdzie przestał rysować, kiedyś wszakże zdecydował się pokazać mu swoje wiersze i od tej pory przynosił mu je wszystkie. Malarz czytał je z żywym zainteresowaniem, a czasem zostawiał je sobie, by pokazać przyjaciołom; to wynosiło Jaromila na wielkie wyżyny szczęścia, bowiem malarz, niegdyś bardzo sceptyczny w ocenie jego rysunków, pozostał dla niego niepodważalnym autorytetem; wierzył, że istnieje (ukryta w świadomości wtajemniczonych) obiektywna miara wartości artystycznych (tak jak w muzeum w Sevres jest ukryty w platynie prototyp jednego metra) i że malarz ją zna.
Było w tym jednak coś niepokojącego: Jaromil nigdy nie był w stanie odgadnąć, co w jego wierszach malarz doceni, a czego nie; czasem wychwalał wierszyk, który Jaromil napisał ot tak, lewą ręką, a kiedy indziej odkładał ze znudzeniem wiersze, które chłopiec wysoko sobie cenił. Jak to wytłumaczyć? Czyżby Jaromil nie potrafił ocenić wartości tego, co pisze; czy nie oznacza to, że tworzy wartości bezwiednie, mimowolnie, podświadomie, a więc bez własnej zasługi (tak jak dawno temu oczarował malarza światem psoludzi odkrytych całkiem przypadkowo)?
– Oczywiście – powiedział mu malarz, gdy pewnego razu poruszyli ten temat. – Czy fantastyczna wizja, którą ująłeś w wierszu, była rezultatem przemyśleń? Bynajmniej: przyszła ci do głowy nagle, niespodziewanie, autorem tej wizji nie jesteś ty, ale raczej ktoś w tobie; ktoś, kto w tobie poezjuje. Ten poezjujący ktoś to jest ów potężny prąd nieświadomości, który przepływa przez każdego człowieka; nie jest to żadną twoją zasługą, że ten prąd, w którym wszyscy są sobie równi, wybrał sobie ciebie za swoje skrzypce.
Malarz traktował to jako lekcję skromności, ale Jaromil znalazł w niej natychmiast błyszczące ziarenko dla swej pychy: niech będzie, że to nie on stworzył obrazy w wierszu, ale było tu coś tajemniczego, co wybrało sobie właśnie jego piszącą rękę; mógł więc się pysznić czymś większym niż zasługa: mógł się pysznić powołaniem.
Nigdy zresztą nie zapomniał tego, co mu powiedziała pani z uzdrowiskowego miasteczka: to dziecko ma przed sobą wielką przyszłość. Wierzył w takie słowa jak we wróżby. Przyszłość była nieznaną dalą za horyzontem, w której mgliste wyobrażenie rewolucji (malarz często mówił o jej konieczności) zlewało się z mglistym wyobrażeniem cygańskiej wolności poetów; wiedział, że tę przyszłość wypełni swoją sławą, i ta świadomość dodawała mu pewności, która w nim żyła (samodzielnie i osobno) obok wszystkich przykrych niepewności.
Ach, ta długa pustka popołudni, kiedy Jaromil, zamknięty w pokoju, przegląda się na przemian w dwóch lustrach!
Jak to możliwe? Wszędzie przecież czytał, że młodość jest okresem najpełniejszego życia! Skąd więc ta próżnia, to rozrzedzenie życiowej materii? Skąd się bierze pustka?
To słowo było nieprzyjemne jak słowo porażka. Były też inne słowa, których w jego obecności (przynajmniej w domu, w tej metropolii pustki) nikt nie śmiał wypowiadać. Chociażby słowa: miłość albo słowo dziewczyny. Jakże nienawidził tych trojga zamieszkujących pokoje na parterze willi! Często przesiadywali tam do późnej nocy goście i słychać było pijane głosy, a wśród nich wrzaskliwe głosy kobiet, rozdzierające duszę Jaromila zagrzebanego pod kołdrą i nie mogącego usnąć. Jego kuzyn był zaledwie o dwa lata starszy od niego, ale te dwa lata wyrosły między nimi jak Pireneje, oddzielające od siebie dwa różne wieki; kuzynek – student sprowadzał sobie do willi (za cichą zgodą rodziców) urocze panny, a Jaromila delikatnie lekceważył; wuj pokazywał się rzadko (był zajęty odziedziczonymi sklepami), za to głos ciotki brzmiał w całym domu; za każdym razem, gdy spotkała Jaromila, zadawała mu stereotypowe pytanie: I cóż porabiają dziewczęta? Jaromil miał ochotę plunąć jej w twarz, bowiem to pobłażliwie jowialne pytanie odsłaniało całą jego biedę. Nie, żeby nie miał żadnych kontaktów z dziewczynami, ale było ich tak mało, że pojedyncze randki były oddalone od siebie jak gwiazdy w kosmosie. Słowo dziewczęta było więc smutne jak słowo tęsknota i słowo niepowodzenie.
O ile randki z dziewczętami nie wypełniały mu czasu, o tyle wypełniało go oczekiwanie tych randek, a to oczekiwanie nie było tylko zwykłym gapieniem się w przyszłość, to było przygotowanie i studiowanie. Jaromil był przekonany, że powodzenie randki zależy głównie od tego, czy nie pogrąży się w kłopotliwym milczeniu i będzie umiał mówić. Randka z dziewczyną była dla niego przede wszystkim sztuką konwersacji. Założył więc sobie specjalny zeszycik, w którym zapisywał historyjki nadające się do opowiadania; nie anegdoty, gdyż te nie są w stanie wyrazić niczego osobistego o tym, kto je opowiada. Zapisywał sobie wydarzenia, które sam przeżył; a ponieważ niewiele przeżył, wymyślał je sobie; nie tracił przy tym dobrego smaku: wymyślone (albo przeczytane czy zasłyszane) zdarzenia, do których wprowadzał siebie jako bohatera, nie miały go heroizować, lecz tylko delikatnie, prawie niepostrzeżenie przesunąć z obszaru, na którym panuje martwota i pustka, do obszaru, gdzie władnie ruch i przygoda.
Zapisywał sobie też różne fragmenty wierszy (dodajmy, że nie tych, które sam podziwiał), w których przywoływana była kobieca uroda i które można było wtrącić jako własną uwagę. Tak na przykład zanotował sobie wers: Z twojej twarzy mogłaby być ładna trójkolorowa wstęga: wargi, oczy, włosy… Taki wers trzeba było jednak pozbawić sztuczności i rytmu i powiedzieć go dziewczynie jako nagły własny pomysł, jako spontaniczny dowcipny komplement: Twoja twarz jest właściwie trójkolorową wstęgą! Oczy, usta, włosy. Nie uznaję żadnych innych barw narodowych!
W trakcie randki Jaromil cały czas myśli o przygotowanych wcześniej zdaniach i boi się, że jego głos nie będzie naturalny, że zdania będą brzmieć w sposób wyuczony i że będzie je wypowiadać jak kiepski amatorski aktor. Nie ma więc odwagi ich wysłowić, ponieważ jednak skupiony jest tylko i wyłącznie na nich, nie potrafi powiedzieć nic innego. Randka jest kłopotliwie milcząca. Jaromil czuje w spojrzeniu dziewczyny drwinę i prędko rozstaje się z nią z uczuciem porażki. W domu siada przy stole i pisze wściekle, szybko i z nienawiścią: Z twych oczu spojrzenia płyną jak mocz Strzelam z karabinu do wypierzonych wróbli twych głupich myśli Pomiędzy twymi nogami jest kałuża z której wyskakują pułki żab…
Wciąż pisze i pisze a potem czyta z zadowoleniem swój tekst, którego fantazja wydaje mu się wspaniale rozwścieczona.
Jestem poetą, jestem wielkim poetą, mówi sobie w duchu i zapisuje to później także w swym dzienniku: Jestem wielkim poetą, obdarzonym dużą wrażliwością i diabelską fantazją, czuję to, czego inni nie czują… A tymczasem wraca skądś mama i wchodzi do swego pokoju… Jaromil podchodzi do lustra i długo patrzy na swą znienawidzoną dziecięcą twarz. Patrzy na nią tak długo, aż wreszcie widzi w niej blask wyjątkowości i powołania.
A w sąsiednim pokoju mama staje na palcach i zdejmuje ze ściany podobiznę męża w złotej ramie.
Tego dnia dowiedziała się, że jej mąż miał już na długo przed wojną romans z młodą Żydówką; gdy Niemcy okupowali czeskie ziemie, a Żydzi musieli chodzić po ulicy z haniebną żółtą gwiazdą na płaszczach, nie opuścił jej, nadal się z nią spotykał i pomagał jej, jak tylko mógł. Potem zawlekli ją do terezinskiego getta, a on odważył się na karygodny czyn: z pomocą czeskich strażników udało mu się przedostać do strzeżonego miasta i zobaczyć się przez chwilę ze swą kochanką. Zachęcony powodzeniem, wybrał się do Terezina po raz drugi i wtedy go złapali, i już nigdy nie powrócił ani on, ani jego miła.
Niewidzialna urna, którą mama nosiła na głowie, została odłożona razem z fotografią męża za szafę. Już nie musi chodzić wyprostowana, już nie istnieje nic, co by ją wyprostowywało, ponieważ cały moralny patos pozostawili sobie ci inni…
Słyszy wciąż głos starej Żydówki, krewnej kochanki męża, która jej o tym wszystkim powiedziała: "Był to najporządniejszy człowiek, jakiego kiedykolwiek znałam. I: "Zostałam na świecie sama. Cała moja rodzina pozostała w obozie.
Żydówka siedziała naprzeciw niej w pełnej chwale swego bólu, podczas gdy ból, którego w tej chwili doznała mama, był pozbawiony chwały; mama czuła, jak ten ból się w niej nędznie garbi.
Wy kupki siana niepewnie dymiące może palicie tytoń z jej serca pisał i wyobrażał sobie dziewczęce ciało pogrzebane wśród pól. W jego wierszach śmierć pojawiała się bardzo często. Mama myliła się jednak (wciąż była pierwszą czytelniczką jego wierszy), tłumacząc to sobie przedwczesną dojrzałością dziecka urzeczonego tragizmem życia. Śmierć, o której pisał Jaromil, niewiele miała wspólnego z prawdziwą śmiercią. Śmierć staje się prawdziwa dopiero wtedy, gdy zaczyna przenikać do człowieka szczelinami starości. Dla Jaromila była wszakże nieskończenie daleko; była abstrakcyjna; nie była dla niego rzeczywistością, lecz snem. Czegóż jednak szukał w tym śnie?
Szukał w nim bezmiaru. Jego życie było beznadziejnie małe, wszystko wokół niego nijakie i szare. A śmierć jest absolutna; nie można jej rozpołowić ani rozdrobnić.
Obecność dziewczyny była czymś błahym (trochę dotyków i mnóstwo nic nie znaczących słów), ale jej całkowita nieobecność była nieskończenie wspaniała; gdy wyobrażał sobie dziewczynę pogrzebaną wśród pól, odkrył naraz wzniosłość żalu i wielkość miłości.
Ale w snach o śmierci szukał nie tylko absolutu, lecz także szczęścia. Śnił o ciele powoli rozpuszczającym się w glinie i wydawało mu się, że jest to cudowny akt miłości, w którym ciało długo i słodko zamienia się w ziemię.
Świat bezustannie go ranił; czerwienił się w obecności kobiet, wstydził się i we wszystkim widział drwinę. W jego śnie o śmierci milczało się i tylko długo, niemo i szczęśliwie żyło. Tak, śmierć Jaromila była przeżywana; była zadziwiająco podobna do tego czasu, kiedy człowiek nie musi wchodzić w świat, ponieważ sam dla siebie jest światem i zamyka się nad nim słodkie sklepienie wewnętrznej strony maminego brzuszka.
W takiej śmierci, przypominającej wieczne szczęście, pragnął być złączony z ukochaną kobietą. W jednym z wierszy kochankowie tak się objęli, że wrastali w siebie nawzajem, aż stali się jedną istotą niezdolną do ruchu, zamieniającą się w nieruchomy minerał, który trwa przez wieki, odporny na działanie czasu.
Gdzie indziej wyobrażał sobie, że kochankowie pozostają ze sobą tak niezmiernie długo, aż zarastają mchem i sami zamieniają się w kamienie. Pozostając klasie sam na sam, czuł się jak na oświetlonej scenie. Starał się elokwentną wesołością (nauczył się już mówić nie tylko przygotowane wcześniej zdania) pokryć zakłopotanie. Mówił, że postępek kolegów jest przykładem najgorszego ze wszystkich posunięć; jest niekorzystny dla tych, którzy go dokonali (muszą teraz tkwić na korytarzu z niezaspokojoną ciekawością), korzystny zaś dla tych, przeciw którym był wymierzony (są teraz razem, jak sobie tego życzyli). Koleżanka przytakiwała, mówiąc, że powinni tu stać. Pocałunek wisiał w powietrzu. Wystarczyło tylko pochylić się nad dziewczyną. A jednak droga do warg wydawała mu się nieskończenie daleka i trudna; mówił, mówił i nie całował.
Potem zadzwonił dzwonek, co oznaczało, że za chwilę nadejdzie profesor i zmusi uczniów zgromadzonych przed drzwiami do wejścia do klasy. Jaromil oświadczył jakie wrażenie na kolegach, to by zrobiło gdyby ci musieli im zazdrościć, że się tu całowali. Następnie dotknął palcem warg koleżanki (skąd się w nim wzięła ta śmiałość i rzekł z uśmiechem "że ślad pocałunku jej warg byłby na jego twarzy z pewnością dobrą nauczką dla kolegów. tym czasem Słychać już było za drzwiami zirytowany głos profesora. koleżanka gdy to mówiła, przytakiwała, że to szkoda, iż się nie całowali. Gdy Jaromil powiedział, że byłoby szkoda, gdyby profesor wraz z kolegami nie zobaczyli na jego twarzy śladów pocałunków, i znowu chciał się pochylić nad koleżanką i znów droga do jej warg wydawała mu się daleka jak wycieczka na Mont Blanc.
– Tak, powinni nam zazdrościć – odrzekła koleżanka, wyjęła z torebki róż i chusteczkę do nosa, chusteczkę zabarwiła różem i znaczyła nią twarz Jaromila.
Po chwili drzwi się otworzyły i do klasy wtargnął rozsierdzony profesor z uczniami. Jaromil z koleżanką powstali, tak jak uczniowie powinni wstawać na powitanie wchodzącego nauczyciela; stali tylko we dwoje wśród rzędów pustych ławek i naprzeciwko nich była gromada gapiów – patrzyli na twarz Jarormila pełną wspaniałych czerwonych plam. A on stał na oczach wszystkich i był dumny i szczęśliwy.
W biurze, w którym pracowała, umizgał się do niej kolega. Był żonaty i namawiał ją, żeby go zaprosiła do siebie.
Spróbowała wybadać, jaki stosunek zająłby Jaromil do jej erotycznej swobody. Zaczęła mówić ostrożnie i okrężnie o poległych mężach i o tym, z jakim trudem idzie przez życie.
– Co to znaczy nowe życie? – reagował z rozdrażnieniem. – Czy to ma być życie z nowym mężczyzną?
– Zapewne, i to się na to składa. Życie idzie naprzód, Jaromilu, życie domaga się swego…
Wierność kobiety poległemu bohaterowi należała do świętych mitów Jaromila; była gwarancją, że absolut miłości nie jest tylko wymysłem poetów, lecz że istnieje naprawdę i że warto dla niego żyć. – Jak mogą kobiety, które przeżyły wielką miłość, barłożyć się potem z kimś innym? – pomstował na niewierne wdowy. – Jak mogą w ogóle kogoś dotknąć, gdy mają w pamięci męża, którego męczono i zabito? Jak mogą zamęczonego jeszcze męczyć, zamordowanego znowu mordować? Przeszłość ma na sobie odzienie z mieniącej się tafty. Mama odmówiła sympatycznemu koledze i cała jej przeszłość znów zmieniła się zupełnie w jej oczach.
Przecież to nieprawda, że zdradziła malarza ze względu na męża. Opuściła go ze względu na Jaromila, dla którego chciała zachować spokój rodzinnego domu! Jeżeli żyje do dzisiaj w obawie przed własną nagością, dzieje się tak z powodu Jaromila, który oszpecił jej brzuch. Nawet miłość męża straciła z jego powodu, gdyż uparcie i za wszelką cenę obstawała przy jego narodzeniu! Od początku wszystko jej tylko zabierał!
Kiedy indziej (miał już wówczas za sobą wiele prawdziwych pocałunków) szedł alejkami Stromovki z dziewczyną, którą poznał na lekcjach tańca. Ich rozmowa przed chwilą umilkła i w ciszy słychać było ich krok, wspólny krok, który zdradzał im to, czego do tej pory nie odważyli się nazwać: że idą razem i że skoro idą razem, to chyba się kochają; kroki rozlegające się pośród ich milczenia utwierdzały ich w tym, szli coraz wolniej, aż nagle dziewczyna położyła Jaromilowi głowę na ramieniu. Było to niewypowiedzianie piękne, tylko że zanim Jaromil zdołał zakosztować tego piękna, poczuł, że jest podniecony i to w sposób bardzo widoczny. Przestraszył się. Myślał o tym, by widoczny dowód ' podniecenia jak najprędzej zniknął, lecz im bardziej tego pragnął, tym mniej pragnienie to się spełniało. Lękał się, że oczy dziewczyny ześlizgną się po nim w dół i zobaczą ten kompromitujący gest ciała.
Starał się zwrócić jej spojrzenie ku górze, mówił o ptakach w koronach drzew i o obłokach.
Ten spacer był pełen szczęścia (dotąd żadna kobieta nie położyła mu głowy na ramieniu, a on w tym geście widział oddanie sięgające aż po sam koniec życia), ale zarazem pełen wstydu. Bał się, by jego ciało nie powtórzyło przykrej niedyskrecji. Po długim namyśle wziął z mamy bieliźniarki długą i szeroką wstążkę i przed następną randką przewiązał ją sobie pod spodniami, tak by ewentualny dowód podniecenia został przywiązany do nogi.
Wybraliśmy ten epizod spośród dziesiątków innych, by móc powiedzieć, że największym poznanym dotychczas szczęściem była dla Jaromila dziewczęca głowa oparta na jego ramieniu.
Dziewczęca głowa oznaczała dla niego więcej niż dziewczęce ciało. Ciała zbytnio nie rozumiał (czym właściwie są ładne kobiece nogi? jak mają wyglądać ładne pośladki?), podczas gdy twarz była dla niego zrozumiała i tylko ona decydowała w jego oczach o urodzie kobiety. Nie chcemy przez to powiedzieć, że ciało go nie interesowało. Wyobrażenie dziewczęcej nagości wywoływało w nim zawrót głowy. Zaznaczmy jednak wyraźnie tę delikatną różnicę:
Nie tęsknił do nagości dziewczęcego ciała; tęsknił za dziewczęcą twarzą oświetloną nagością ciała.
To ciało było poza granicami doświadczenia i właśnie dlatego napisał o nim mnóstwo wierszy. Ileż to razy w jego ówczesnych wierszach pojawia się choćby kobiece łono! Jednakże za pomocą cudownej poetyckiej magii (magii niedoświadczenia) uczynił Jaromil z tego organu służącego do rodzenia i spółkowania kłębiasty przedmiot i temat figlarnych snów.
W jednym z wierszy pisał więc, że wewnątrz jej ciała jest mały zegarek, który tyka.
Gdzie indziej wyobrażał sobie, że jest to dom niewidzialnych istot. Kiedy indziej znów dał się unieść wizji otworu i widział samego siebie zamienionego w dziecięcą kulkę, która długo spada tym otworem, aż w końcu zamienia się w sam upadek, upadek, który jej ciałem dożywotnio spada.
W innym wierszu dziewczęce nogi zmieniły się w dwie zlewające się rzeki; wyobrażał sobie w tej delcie tajemniczą górę, którą nazwał wymyślonym imieniem brzmiącym jak słowo z Biblii: góra Sejn. Gdzie indziej mówił znów o wielkiej włóczędze welocypedysty (to słowo wydawało mu się piękne jak zmierzch), który zmęczony jedzie krajobrazem; tym krajobrazem jest jej ciało, a dwiema kupkami siana, w których pragnąłby zasnąć są jej piersi.
Było to takie wspaniałe – włóczyć się po kobiecym ciele, nieznanym, nie widzianym, nierzeczywistym, po ciele bez smrodu, wysypki, bez drobnych wad i chorób, po ciele wyimaginowanym, po ciele – wymarzonym miejscu zabaw! Było to takie wdzięczne – mówić o kobiecej piersi i łonie takim tonem, jakim opowiada się dzieciom bajki; tak, Jaromil żył w kraju czułości, czyli w kraju sztucznego dzieciństwa. Mówimy sztucznego, ponieważ prawdziwe dzieciństwo nie jest żadnym rajem i nie jest nawet zbyt czułe.
Czułość rodzi się w chwili, gdy człowiek zostaje wyrzucony na próg dojrzałości i poniewczasie zaczyna uświadamiać sobie zalety dzieciństwa, z których jako dziecko nie zdawał sobie sprawy.
Czułość jest lękiem przed wiekiem dojrzałości.
Czułość jest próbą stworzenia sztucznej przestrzeni, w której obowiązuje umowa, że będziemy do tego drugiego zwracać się jak do dziecka. Czułość jest także lękiem przed cielesnymi konsekwencjami miłości; jest to próba wydobycia miłości z państwa dojrzałości (w którym jest zobowiązująca, zwodnicza, pełna odpowiedzialności i pełna ciała) i traktowania kobiety jak dziecko.
Leciutko stuka sercem swego języka, pisał w jednym z wierszy. Zdawało mu się, że jej język, mały palec, pierś, pępek są samodzielnymi istotami, które rozmawiają ze sobą niesłyszalnym głosem; wydawało mu się, że dziewczęce ciało składa się z tysiąca istot i że kochać to ciało, znaczy przysłuchiwać się tym istotom i słyszeć jak tajemniczym językiem rozmawiają ze sobą obie jej piersi.
Dręczyła się wspomnieniami. Kiedyś jednak, gdy znowu długo spoglądała wstecz, zobaczyła tam hektar raju, w którym żyła z Jaromilem jako niemowlęciem, i musiała się poprawić: nie, to nieprawda, że Jaromil wszystko jej zabierał, przeciwnie, dał jej najwięcej ze wszystkich. Dał jej kawał życia nie zbrukanego kłamstwem. Żadna Żydówka z obozu koncentracyjnego nie może przyjść, by powiedzieć jej, że pod tym szczęściem kryła się obłuda i nicość. Ten hektar raju to była jej jedyna prawda.
I przeszłość (jak gdyby obracała kalejdoskopem) już znowu wyglądała inaczej: niczego cennego Jaromil jej nie wziął, zerwał tylko pozłacaną maskę z czegoś, co było jedynie kłamstwem i fałszem. Jeszcze zanim się narodził, pomógł jej odkryć, że mąż jej nie kocha, a trzynaście lat później uchronił ją od szalonej przygody, która nic by jej nie dała oprócz nowego żalu.
Mówiła sobie, że wspólne przeżycie dzieciństwa Jaromila jest dla nich zobowiązaniem i świętym przymierzem. Coraz częściej uświadamiała sobie jednak, że syn zdradza to przymierze. Gdy do niego mówiła, widziała, że jej nie słucha, i głowę ma pełną myśli, którymi nie chce się z nią podzielić. Stwierdziła, że się jej wstydzi, że zaczyna strzec swoich drobnych tajemnic, cielesnych i duchowych, i zasłania się zawojami, przez które ona nic nie widzi.
Bolało ją to i drażniło. Czyż w tej umowie, którą wspólnie spisali, gdy był małym dzieckiem, nie było napisane, że będzie z nią zawsze żyć ufnie i bez wstydu?
Pragnęła, aby prawda, którą wtedy razem przeżywali, wciąż trwała. Jak w czasach, kiedy był malutki, decydowała każdego rana, w co ma się ubrać, i w ten sposób, poprzez wybór bielizny, była przez cały dzień obecna pod jego ubraniem. Kiedy wyczuła, że jest to dla niego przykre, mściła się na nim, strofując go umyślnie z powodu najmniejszego zabrudzenia bielizny. Z upodobaniem przebywała w jego pokoju, gdy się ubierał i rozbierał, by karać jego zuchwały wstyd.
– Jaromilu, chodź się pokazać – zawołała go kiedyś, gdy przyszli do niej goście. – Mój Boże, jak ty wyglądasz! – przeraziła się głośno, gdy ujrzała pieczołowicie rozczochraną fryzurę swego syna. Przyniosła grzebień i nie przerywając rozmowy z gośćmi, ujęła jego głowę i czesała go. A wielki poeta, obdarzony diabelną fantazją i podobny do Rilkego, siedział; czerwony i wściekły, i pozwalał się czesać; jedyną rzeczą, na jaką się zdobył, był surowy uśmieszek (ten wyćwiczony przez długie lata), który zastygł mu na twarzy.
Mama cofnęła się nieco, aby ocenić swe fryzjerskie dzieło, a potem zwróciła się do gości:
– Na Boga, powiedzcie mi, czemu to moje dziecko tak się krzywi? A Jaromil przysięga sobie, że zawsze będzie należeć do tych, którzy chcą radykalnie zmienić świat.
Zjawił się wśród nich, gdy dyskusja już rozgorzała; spierali się o to, czym jest postęp i czy w ogóle istnieje. Rozglądał się dookoła i stwierdził, że kółko młodych marksistów, na których spotkanie zaprosił go kolega szkolny, składa się z takich samych uczniów, jacy chodzą do wszystkich praskich gimnazjów. Skupienie było wprawdzie znacznie większe niż w czasie dyskusji, o które zabiegała w jego klasie nauczycielka czeskiego, tym niemniej niesforni uczniowie byli również i tutaj; jeden z nich trzymał w ręce łodygę lilii, którą co pewien czas wąchał, prowokując tym innych do śmiechu, tak że mały czarnowłosy mężczyzna, właściciel mieszkania, w którym się spotkali, odebrał mu w końcu kwiatek. Potem wytężył słuch, ponieważ jeden z uczniów twierdził, że w sztuce nie można mówić o postępie; nie można rzekomo powiedzieć, żeby Szekspir był gorszym autorem niż współcześni dramatopisarze. Jaromil miał wielką ochotę wmieszać się do dysputy, lecz niełatwo mu było przemówić w otoczeniu ludzi, których nie znał; bał się, że wszyscy będą patrzeć na jego twarz, która się będzie czerwienić, i na ręce, które będą niepewnie gestykulować. A jednak bardzo pragnął złączyć się z tym małym zgromadzeniem i wiedział, że dlatego powinien się odezwać. Dla dodania sobie odwagi pomyślał o malarzu, o jego dużym autorytecie, w który nigdy nie zwątpił, i upewniał się w duchu, że jest jego przyjacielem i uczniem. To mu w końcu dodało śmiałości do tego stopnia, że odważył się włączyć do dyskusji, i powtórzył myśli zasłyszane podczas wizyt w pracowni. Fakt, że nie posłużył się własnymi myślami, nie jest nawet tak godny uwagi, jak okoliczność, że nie wypowiadał ich swoim własnym głosem. On sam był poniekąd zaskoczony, że głos, którym mówi, podobny jest do głosu malarza, i że ten głos pociąga za sobą również jego ręce, które zaczęły opisywać w powietrzu gesty malarza.
Powiedział im, że i w sztuce postęp jest niezaprzeczalny; nowoczesne kierunki oznaczają absolutny zwrot w całym tysiącletnim rozwoju; wyzwoliły nareszcie sztukę z obowiązku propagowania politycznych i filozoficznych poglądów oraz naśladowania rzeczywistości, tak że można by nawet rzec, iż dopiero od nich zaczyna się prawdziwa historia sztuki.
W tym momencie chciało odezwać się kilkoro spośród obecnych, ale Jaromil nie pozwolił odebrać sobie głosu. Początkowo czuł się nieswojo, gdy słyszał, jak przez jego usta przemawia malarz swymi słowami i melodyką mowy, lecz potem znalazł w tym zapożyczeniu pewność i bezpieczeństwo; był za nim ukryty jak za tarczą; przestał się bać i wstydzić; był zadowolony z tego, że tak dobrze brzmią w tym otoczeniu wypowiadane przez niego zdania, i ciągnął dalej.
Odwoływał się do myśli Marksa mówiącej, że aż dotąd ludzkość przeżywała swą prehistorię, a jej prawdziwa historia zacznie się dopiero od rewolucji proletariackiej, która jest skokiem z państwa konieczności do państwa wolności. W historii sztuki takim decydującym przełomem jest moment, kiedy Andre Breton razem z innymi surrealistami odkrył zapis automatyczny, a wraz z nim cudowną skarbnicę ludzkiej podświadomości. Skoro stało się to mniej więcej w tym samym czasie, co rewolucja socjalistyczna w Rosji, jest w tym jakaś istotna symbolika, bowiem wyzwolenie ludzkiej wyobraźni oznacza dla ludzkości taki sam przeskok do państwa wolności, co zniesienie wyzysku ekonomicznego. Tu wtrącił się do dyskusji czarnowłosy mężczyzna; pochwalił Jaromila za to, że broni zasady postępu, powątpiewał jednak w to, czy właśnie surrealizm można postawić w jednym szeregu z rewolucją proletariacką. Wyraził przeciwny pogląd, że sztuka nowoczesna jest dekadencka i że ową epoką w sztuce odpowiadającą rewolucji proletariackiej jest realizm socjalistyczny. Bynajmniej nie Andre Breton, ale Jerzy Wolker, twórca czeskiej poezji socjalistycznej, musi być dla nas wzorem. Jaromil spotykał się z takimi poglądami nie po raz pierwszy, już malarz opowiadał mu o nich i sarkastycznie się z nich śmiał. Jaromil także zdobył się teraz na sarkastyczny śmiech i powiedział, że realizm socjalistyczny nie jest pod względem artystycznym żadną nowością i podobny jest kropka w kropkę do starego burżuazyjnego kiczu. Czarnowłosy mężczyzna zaoponował, twierdząc, że nowoczesna jest tylko taka sztuka, która pomaga walczyć o nowy świat, do czego raczej niezdolny jest surrealizm, którego masy ludowe nie rozumieją. Debata była interesująca; czarnowłosy mężczyzna przedstawiał swe zarzuty z elegancją i bez autorytatywności, tak że spór ani razu nie zamienił się w kłótnię, chociaż Jaromil upojony uwagą, jaką na sobie skupił, uciekał się czasem do wymuszonej poniekąd ironii; zresztą, nikt nie wygłaszał ostatecznego sądu, do sporu włączali się następni dyskutanci, toteż ideę, o którą spierał się Jaromil, przysłoniły inne tematy.
Ale czy było to takie ważne, czy jest postęp, czy go nie ma, czy surrealizm jest burżuazyjny czy rewolucyjny? Czy było to takie ważne, czy rację ma on czy oni? Ważne było to, że coś go z nimi łączyło. Spierał się z nimi, ale czuł do nich przy tym gorącą sympatię. Już ich nawet dłużej nie słuchał, tylko myślał o tym, że jest szczęśliwy; znalazł towarzystwo ludzi, wśród których nie istnieje ani jako matczyny syn, ani jako uczeń klasy, lecz jako on sam. I pomyślał, że człowiek może być w pełni sobą tylko wtedy, gdy jest w pełni pośród innych ludzi. Potem czarnowłosy mężczyzna wstał i wszyscy wiedzieli, że oni też muszą wstać i zbierać się do wyjścia, ponieważ ich mistrz ma pracę, o której napomykał z umyślną niejasnością, wzbudzającą wrażenie ważności i imponującą im. A kiedy już stali w przedpokoju koło drzwi, podeszła do Jaromila dziewczyna w okularach. Powiedzmy od razu, że Jaromil przez cały czas w ogóle nie zwrócił na nią uwagi; zresztą, niczym szczególnym się nie wyróżniała, była raczej nijaka; niebrzydka, tylko trochę niedbała; nie umalowana, z gładko ściągniętymi nad czołem włosami, nie tkniętymi ręką fryzjera, w ubraniu, które nosi się tylko dlatego, że człowiek nie może chodzić goły.
– Bardzo mnie zainteresowało to, o czym mówiłeś – powiedziała do niego. – Chętnie bym sobie jeszcze z tobą o tym pogadała…
W pobliżu mieszkania czarnowłosego mężczyzny był park; weszli do niego i oboje mówili na wyścigi; Jaromil dowiedział się, że dziewczyna studiuje na uniwersytecie i jest o całe dwa lata starsza od niego (ta wiadomość napełniła go szaloną dumą); chodzili po alejce biegnącej dookoła parku, prowadząc uczoną rozmowę; chcieli prędko powiedzieć sobie, co myślą, co sądzą, czym są (dziewczyna była nastawiona bardziej naukowo, on bardziej artystycznie); zasypali się nawzajem szeregiem wielkich nazwisk, które podziwiają, a dziewczyna znów powiedziała, że niecodzienne poglądy Jaromila bardzo ją zaciekawiły; milczała przez chwilę, a potem nazwała go efebem; tak, już wtedy, gdy wszedł do pokoju, zdawało jej się, że widzi ślicznego efeba…
Jaromil nie wiedział dokładnie, co to słowo znaczy, ale wydawało mu się rzeczą wspaniałą być jakoś nazwanym, i to w dodatku greckim słowem; zresztą, miał przynajmniej wrażenie, że efeb oznacza kogoś, kto jest młody, a przy tym nie oznacza młodości takiej, jaką do tej pory sam w sobie odkrywał, niezręcznej i degradującej, lecz silną i godną podziwu. Słowem efeb przemówiła więc studentka do jego niedojrzałości, ale równocześnie pozbawiła ją niezdarności i uczyniła korzystną. Było to tak zachęcające, że kiedy byli już na szóstym okrążeniu parku, Jaromil zdobył się na czyn, do którego przygotowywał się już od samego początku, lecz dotychczas bezskutecznie zbierał nań odwagę; wziął studentkę pod rękę. Słowo wziął jest niedokładne; lepiej byłoby rzec, iż wsunął swą rękę pomiędzy jej bok i ramię; wsunął ją tam tak dyskretnie, jakby pragnął, by dziewczyna w ogóle tego nie zauważyła; a ona rzeczywiście w żaden sposób nie zareagowała na ten gest, tak że jego ręka tkwiła na jej ciele niepewnie, jak obcy, podsunięty przedmiot, torebka albo paczuszka, o którym trzymająca ją osoba na moment zapomniała i który w każdej chwili może wypaść. Potem jednak ręka poczuła nagle, że ramię, pod które jest wsadzona, wie o niej. A jego krok poczuł, że ruchy nóg studentki stają się coraz wolniejsze. To zwalnianie już znał i wiedział, że coś nieodwracalnego wisi w powietrzu. I jak to zwykle bywa, kiedy ma nadejść coś nieodwracalnego, człowiek (może dlatego, by przejawić choć minimum swej władzy nad wydarzeniami), to nieodwracalne choćby o mgnienie oka przyśpiesza; ręka Jaromila, która cały czas spoczywała nieruchomo, nagle ożyła i ścisnęła ramię studentki. W tej chwili studentka zatrzymała się, uniosła oczy ku twarzy Jaromila i z ręki (drugiej) wypuściła na ziemię aktówkę.
Ten gest zaskoczył Jaromila: przede wszystkim w swym oczarowaniu w ogóle nie zauważył, że dziewczyna niesie jakąś aktówkę; upuszczona aktówka wkroczyła więc na scenę jak posłanie, które spadło z nieba. A kiedy sobie potem uświadomił, że dziewczyna poszła na spotkanie marksistów prosto z uniwersytetu i w aktówce są pewnie skrypty uniwersyteckie i ciężkie dzieła naukowe, upoiło go to jeszcze bardziej; wydawało mu się, że pozwoliła upaść na ziemię całemu uniwersytetowi, by móc go chwycić uwolnionymi od ciężaru rękami.
Upadek aktówki był doprawdy tak patetyczny, że zaczęli się całować w uroczystym oszołomieniu. Całowali się bardzo długo, a kiedy pocałunki wreszcie się skończyły i nie wiedzieli już, co dalej, znowu podniosła na niego wzrok i z przejęciem w głosie powiedziała: – Myślisz sobie, że jestem dziewczyną jak wszystkie inne. Ale nie wolno ci myśleć, że jestem taka jak wszystkie inne.
Słowa te były chyba jeszcze bardziej patetyczne niż upadek aktówki i Jaromil zrozumiał w osłupieniu, że przed nim stoi kobieta, która go kocha od pierwszego wejrzenia, cudownie i niezasłużenie. I prędko zarejestrował także (przynajmniej na marginesie swej świadomości, by móc to tam później przeczytać uważnie i starannie), że studentka mówi o innych kobietach, jakby uważała go za kogoś, kto ma w tej materii tak bogate doświadczenie, że musi to kobiecie, która go kocha, sprawiać ból. Zapewnił dziewczynę, że nie utożsamia jej z innymi kobietami; potem dziewczyna podniosła z ziemi aktówkę, której Jaromil mógł się teraz lepiej przyjrzeć: była naprawdę ciężka i gruba, wypełniona książkami, i wyruszyli w siódme okrążenie parku; kiedy później znów się zatrzymali i całowali, ocknęli się nagle w snopie ostrego światła. Przed nimi stali dwaj milicjanci i żądali, aby się wylegitymowali.
Oboje kochankowie w zakłopotaniu szukali legitymacji; drżącymi rękami podawali je milicjantom, którzy albo zamierzali zwalczać prostytucję, albo chcieli się tylko rozerwać w czasie męczących godzin służby. W każdym razie dostarczyli obojgu niezapomnianych wrażeń; całą resztę wieczoru (Jaromil odprowadził dziewczynę do domu) opowiadali sobie o miłości prześladowanej przez moralność, przesądy, milicję, stare pokolenie, głupie prawa i zgniliznę tego świata, który zasłużył na to, by zostać zmieciony.
To był piękny dzień i piękny wieczór, lecz gdy Jaromil wrócił do domu, zbliżała się już północ i mama chodziła zdenerwowana po pokojach. – Czy wiesz, jak się o ciebie martwiłam? Gdzie byłeś? W ogóle się mną nie przejmujesz!
Jaromil był jeszcze pod wrażeniem tego wielkiego dnia i zaczął mamie odpowiadać w taki sam sposób, w jaki mówił na kółku marksistowskim, naśladując pewny siebie głos malarza.
Mama od razu poznała ten głos; widziała twarz syna, z której przemawia jej utracony kochanek; widziała twarz, która do niej nie należy, słyszała głos, który również do niej nie należy; jej syn stał przed nią jako obraz podwójnego wyrzeczenia; wydawało jej się to nie do zniesienia. – Zabijesz mnie! Zabijesz mnie! – krzyczała histerycznie i wybiegła do sąsiedniego pokoju.
Jaromil stał przestraszony i rozlewało się w nim poczucie jakiejś wielkiej winy.
(Ach, chłopcze, nigdy nie pozbędziesz się tego poczucia. Jesteś winien, jesteś winien! Za każdym razem, kiedy będziesz wychodzić z domu, towarzyszyć ci będzie pełne wyrzutu spojrzenie, które będzie cię wołać z powrotem! Będziesz chodzić po świecie jak pies przywiązany na długiej smyczy! Nawet gdy będziesz daleko, zawsze będziesz czuł dotyk obroży na szyi! Nawet gdy będziesz w towarzystwie kobiet, nawet gdy będziesz z nimi w łóżku, z twojej szyi poprowadzi długa smycz i gdzieś daleko mama trzymająca jej koniec w ręce będzie czuła poprzez szarpanie linki nieprzyzwoite ruchy, które wykonujesz!)
– Mamusiu, proszę cię, nie gniewaj się, mamusiu, proszę cię, przebacz mi to! – klęczy bojaźliwie przy jej łóżku i głaska ją po wilgotnej twarzy.
(Charlesie Baudelaire, mając czterdzieści lat nadal będziesz się bał swojej matki!)
(Ksaweremu coś takiego nigdy nie mogło się przydarzyć, ponieważ Ksawery nie miał matki ani ojca, a nie mieć rodziców – to pierwszy warunek wolności.
Zrozumcie jednak dobrze, nie chodzi o utratę rodziców. Matka Gerarda de Nerval umarła, gdy był on jeszcze niemowlęciem, a pomimo tego żył przez całe życie pod hipnotycznym spojrzeniem jej pięknych oczu: Wolność zaczyna się nie tam, gdzie rodzice są odrzuceni albo pogrzebani, lecz tam gdzie ich nie ma.
Tam, gdzie się człowiek rodzi, nie wiedząc nawet z kogo.
Tam, gdzie się człowiek rodzi z jaja porzuconego w lesie. Tam, gdzie człowieka wyplują na ziemię niebiosa, a on postawi swą nogę na świecie bez poczucia wdzięczności).
Tym, co się narodziło w trakcie pierwszego tygodnia miłości Jaromila i studentki, był on sam; usłyszał o sobie, że jest efebem, że jest ładny, że jest sprytny, że ma fantazję; dowiedział się, że go panna w okularach kocha i boi się chwili, gdy ją opuści (podobno właśnie w chwili, gdy rozstają się wieczorem przed jej domem i ona patrzy za nim, jak odchodzi lekkim krokiem, wydaje jej się, że widzi jego prawdziwą postać: postać mężczyzny, który się oddala, który odchodzi, który znika…). Nareszcie odnalazł własny obraz, którego tak długo szukał w swoich obydwu lustrach.
W pierwszym tygodniu widywali się codziennie: cztery razy byli na długim wieczornym spacerze w różnych dzielnicach miasta, raz w teatrze (siedzieli w loży, całowali się i nie zwracali uwagi na przedstawienie) i dwa razy w kinie. Siódmego dnia znów poszli na spacer: była zima, mróz, a on miał na sobie lekkie paletko, pod marynarką żadnej kamizelki (bowiem szara robiona na drutach kamizelka, którą mu mama kazała wkładać, wydawała mu się stosowna raczej dla wiejskiego dziadka), na głowie nie miał kapelusza ani czapki (gdyż już na drugi dzień dziewczyna w okularach pochwaliła jego zwiewne włoski, których kiedyś nienawidził, twierdząc, że są równie nieujarzmione jak on sam), a ponieważ jego podkolanówki miały wyciągnięte gumki i opadały mu zawsze aż na łydki, plącząc się w butach, miał na nogach tylko półbuty i krótkie szare skarpetki (ich dysharmonię z kolorem spodni przeoczył, nie rozumiał bowiem subtelności elegancji).
Spotkali się około siódmej i poszli na długi spacer w stronę przedmieścia, gdzie na pustych parcelach śnieg skrzypiał im pod nogami i gdzie mogli przystawać i całować się. Jaromila zachwycało oddanie jej ciała. Do tej pory dotykanie przez niego dziewcząt podobne było do długiej wędrówki, w trakcie której pokonywał poszczególne wysokości: długo trwało, zanim dziewczyna pozwoliła się pocałować, długo trwało, zanim się odważył położyć rękę na jej piersi, a kiedy dotknął pośladków zdawało mu się, że jest już bardzo daleko – przecież dalej nigdy się nie posunął. Tym razem jednak już od pierwszej chwili działo się coś nieoczekiwanego: studentka w jego ramionach była całkowicie bezwładna, bezbronna, zdecydowana na wszystko, mógł ją dotykać, gdzie tylko chciał. Rozumiał to jako wielkie wyznanie miłości, ale równocześnie wprawiało go to w zakłopotanie, nie wiedział bowiem, co począć z tak niespodziewaną swobodą.
I tego dnia (siódmego dnia) dziewczyna zdradziła mu, że jej rodzice wyjeżdżają często z domu i że byłoby jej miło, gdyby mogła Jaromila zaprosić do siebie. Po błyskotliwym wybuchu tych słów nastała długa cisza; oboje wiedzieli, co by oznaczało spotkanie w pustym mieszkaniu (przypomnijmy jeszcze raz, że dziewczyna w okularach w objęciach Jaromila nie usiłowała się przed niczym bronić); milczeli więc i dopiero po długiej chwili dziewczyna powiedziała cichym głosem:
– Myślę, że w miłości nie istnieją żadne kompromisy. Miłość oznacza ofiarowanie sobie wszystkiego.
Z tym oświadczeniem Jaromil zgadzał się całą duszą, bowiem dla niego również miłość znaczyła wszystko; nie wiedział jednak, co ma powiedzieć; zamiast odpowiedzi przystanął, utkwił w dziewczynie patetycznie wzrok (nie uświadamiając sobie, że jest ciemno, i patos spojrzenia jest kiepsko widoczny) i zaczął ją szaleńczo całować i ściskać. Po kwadransie milczenia dziewczyna znowu się rozgadała i powiedziała mu, że jest pierwszym mężczyzną, którego do siebie zaprosiła; ma ponoć wśród mężczyzn wielu kolegów, ale to są tylko koledzy; przywykli do tego i nawet ją w żartach nazywają kamienną dziewicą. Jaromil słuchał z dużym zadowoleniem, że ma być jej pierwszym kochankiem, ale równocześnie poczuł także tremę: słyszał już wiele opowieści o akcie miłosnym i wiedział również o tym, że pozbawienie kobiety dziewictwa uważa się powszechnie za coś trudnego. Dlatego sam nie potrafił w żaden sposób nawiązać do rozmowności studentki, znalazł się bowiem poza teraźniejszością; myślami był już przy rozkoszach i obawach związanych z owym wielkim obiecanym dniem, od którego (pomyślał sobie w tej chwili, że jest to analogia do znanej myśli Marksa o prehistorii i historii ludzkości) rozpocznie się właściwa historia jego życia.
Chociaż niewiele ze sobą rozmawiali, chodzili po ulicach bardzo długo; w miarę, jak zapadał wieczór, wzrastał mróz i Jaromil czuł, jak dotyka on jego nieodpowiednio ubranego ciała. Proponował, by gdzieś usiedli, ale byli zbyt daleko od śródmieścia i nigdzie w pobliżu żadnej gospody nie było. Wrócił więc do domu strasznie przemarznięty (pod koniec spaceru musiał się opanowywać, by nie szczękać na głos zębami), a kiedy obudził się rano, bolało go gardło. Mama dała mu termometr i stwierdziła, że ma gorączkę.
Ciało Jaromila leżało chore w łóżku, podczas gdy jego dusza przebywała w wielkim oczekiwanym dniu. Wizja tego dnia składała się z jednej strony z abstrakcyjnego szczęścia, z drugiej zaś – z konkretnych zmartwień. Jaromil bowiem nie umiał sobie w ogóle wyobrazić, co to właściwie, we wszystkich konkretnych detalach, oznacza kochać się z kobietą; wiedział tylko tyle, że wymaga to przygotowań, sztuki i umiejętności; wiedział, że za miłością fizyczną kryje się niebezpieczeństwo ciąży i wiedział też (prowadził na ten temat niezliczone rozmowy z kolegami), że można się przed tym ustrzec. W tamtych barbarzyńskich czasach mężczyźni (przypominający rycerzy wkładających przed bitwą zbroję) naciągali przeźroczystą skarpetkę na swą miłosną nogę. O tym wszystkim Jaromil był teoretycznie bardzo dobrze poinformowany. Ale jak się zaopatrzyć w taką skarpetkę? Jaromil nigdy nie przemógłby wstydu, aby pójść po nią do drogerii! I kiedy właściwie miałby ją założyć, by dziewczyna tego nie zauważyła? Skarpetka wydawała mu się czymś niezręcznym i nie zniósłby tego, żeby dziewczyna o niej wiedziała! Ale czy można włożyć skarpetkę wcześniej, w domu? Czy też trzeba zaczekać, aż będzie stać nagi przed dziewczyną? Tego rodzaju pytania pozostawały bez odpowiedzi. Jaromil nie miał żadnej próbnej (treningowej) skarpetki pod ręką, ale obiecał sobie, że musi ją za wszelką cenę zdobyć i nakładanie przećwiczyć. Przeczuwał, że szybkość i zręczność odgrywają tutaj dużą rolę i że nie można ich nabyć bez treningu. Dręczyły go jednak inne jeszcze sprawy: czym właściwie jest akt miłosny? Co człowiek przy tym odczuwa? Jak reaguje jego ciało? Czy nie jest to na przykład taka straszna rozkosz, że człowiek przy tym krzyczy i traci panowanie nad sobą? Czy nie ośmieszy się takim okrzykiem? I jak długo właściwie taka rzecz trwa? Ach, Boże, czy człowiek może się w ogóle czegoś takiego podjąć bez przygotowania? Jaromil nie znał dotychczas masturbacji. Widział w tej czynności coś niegodziwego, czego prawdziwy mężczyzna powinien unikać; czuł się przeznaczony nie do samogwałtu, lecz do wielkiej miłości. Ale jak poradzić sobie z wielką miłością, jeśli człowiek nie przejdzie pewnego przygotowania? Jaromil zrozumiał, że masturbacja jest tym niezbędnym przygotowaniem i przestał czuć do niej nieprzejednany wstręt: nie była już teraz nędzną namiastką miłości fizycznej, lecz konieczną drogą do niej prowadzącą; nie była wyznaniem nędzy, lecz stopniem, po którym wspina się ku bogactwu.
Dokonał więc (przy temperaturze trzydzieści osiem i dwie dziesiąte stopnia) swej pierwszej imitacji miłosnego aktu, która zaskoczyła go tym, że trwała niezwykle krótko i nie zachęciła go do żadnych okrzyków rozkoszy. Był więc jednocześnie zawiedziony i uspokojony; powtórzył swą próbę w następnych dniach jeszcze kilkakrotnie, ale nie doszedł już do żadnych nowych spostrzeżeń; utwierdzał się jednak w przekonaniu, że w ten sposób nabywa coraz większej pewności, dzięki której będzie mógł śmiało spojrzeć w twarz ukochanej dziewczynie.
Było to bodaj czwartego dnia, od kiedy położył się do łóżka z obwiązanym gardłem, gdy wczesnym rankiem przyszła do niego babcia i powiedziała:
– Jaromilu! Na dole jest kompletna panika! – Co się dzieje? – dopytywał się, a babcia wyjaśniała, że na dole u cioci mają włączone radio i że jest rewolucja. Jaromil wyskoczył z łóżka i popędził do sąsiedniego pokoju. Włączył odbiornik radiowy i usłyszał głos Klementa Gottwalda.
Szybko zrozumiał, o co chodzi, ponieważ w ostatnich dniach słyszał o tym (choć go to zbytnio nie interesowało, miał bowiem, jak to przed chwilą wyjaśnialiśmy, znacznie poważniejsze zmartwienia), że niekomunistyczni ministrowie grożą komunistycznemu premierowi Klementowi Gottwaldowi dymisją. A teraz słyszał głos Gottwalda, który wypełnionemu po brzegi rynkowi Starego Miasta ujawniał zdrajców, którzy chcieli zaszachować komunistyczne państwo i przeszkodzić narodowi w jego drodze do socjalizmu; wzywał lud, by domagał się dymisji ministrów i zaczął tworzyć wszędzie nowe rewolucyjne organy władzy pod przewodnictwem partii komunistycznej.
Słowom Gottwalda, płynącym ze starego odbiornika radiowego, towarzyszyły okrzyki tłumu, które rozpalały Jaromila i wprawiały go w uniesienie. Stał w piżamie z ręcznikiem wokół szyi w babci pokoju i krzyczał:
– Nareszcie! To musiało nadejść! Nareszcie!
Babcia nie była zbyt pewna, czy entuzjazm Jaromila jest uzasadniony. – Myślisz, że to naprawdę dobrze? – pytała zatroskana.
– Tak, babciu, to dobrze. To doskonale!
Objął ją, a potem chodził po pokoju wytrącony z równowagi; mówił sobie, że ten tłum zgromadzony na starym praskim rynku wyniósł dzisiejszy dzień wysoko pod niebiosa, gdzie będzie świecił niczym gwiazda widziana przez wiele stuleci; i natychmiast pomyślał sobie, że właściwie to przykre, że ten wielki dzień spędza w domu z babcią, a nie z ludźmi na ulicy. Zanim jednak zdążył tę myśl dokończyć, otworzyły się drzwi i pojawił się w nich purpurowy ze złości wuj krzycząc: – Słyszycie to? Te kurwy! Taki pucz!
Jaromil patrzył na wuja, którego zawsze nienawidził, razem z jego żoną i zarozumiałym synem, i wydawało mu się, że nadeszła chwila, kiedy go nareszcie pokona. Stali naprzeciw siebie: wuj miał za plecami drzwi, a Jaromil miał za plecami radio, tak że czuł się zjednoczony ze stutysięcznym tłumem i rozmawiał teraz z wujem tak, jak sto tysięcy rozmawia z jednostką:
– To nie jest pucz, to jest rewolucja – powiedział.
– Skocz mi do dupy z rewolucją – rzekł stryj. – Łatwo jest robić rewolucję, gdy ma się za sobą armię, milicję i jeszcze jedno mocarstwo. Kiedy słyszał pewny siebie głos stryja, który zwracał się do niego jak do głupiego chłopca, nienawiść uderzyła mu do głowy.
– Ta armia i milicja chce przeszkodzić kilku łajdakom w tym, by znowu zniewolili naród.
– Ty głuptasku – rzekł wuj. – Komuniści już teraz mieli większość władzy, a ten pucz zrobili po to, aby ją mieć całą. Herrgot, zawsze wiedziałem, że z ciebie głupawy kurdupel.
– A ja wiedziałem, że z ciebie wyzyskiwacz i że ci klasa robotnicza skręci kiedyś kark.
Ostatnie zdanie wypowiedział Jaromil w gniewie i zupełnie bez zastanowienia; mimo to, zatrzymajmy się przy nim: użył słów, które można było często wyczytać w gazetach lub usłyszeć z ust komunistycznych mówców, ale które dotychczas budziły w nim odrazę, jak wszystkie ustalone zwroty. Jaromil zawsze uważał się przede wszystkim za poetę i dlatego nawet wtedy, gdy mówił o rewolucji, nie chciał zrezygnować ze swoich słów. I oto raptem powiedział: klasa robotnicza ci skręci kark.
Tak, to ciekawe; właśnie w chwili zdenerwowania (a więc w chwili, gdy człowiek zachowuje się spontanicznie i wychodzi wówczas na jaw jego prawdziwe ja) zrezygnował Jaromil ze swojego języka i wybrał możliwość bycia medium kogoś innego. Zrobił to w dodatku z uczuciem intensywnej rozkoszy; zdawało mu się, że jest cząstką tysięcznego tłumu, że jest jedną z głów tysiącgłowego smoka tłumów i wydawało mu się to wspaniałe. Czuł się nagle silny i mógł śmiać się w oczy człowiekowi, przed którym jeszcze wczoraj wstydliwie się rumienił. I właśnie ta ordynarna prostota wypowiedzianego zdania (klasa robotnicza ci skręci kark) sprawiała mu radość, ponieważ stawiała go w jednym szeregu z tymi wspaniale prostymi mężczyznami, których śmieszą niuanse i których mądrość tkwi w tym, że chodzi im o istotę rzeczy, która jest ironicznie prosta.
Jaromil (w piżamie z obwiązanym gardłem) stał rozkraczony przed radiem, które huczało właśnie za nim ogromnym aplauzem i zdawało mu się, że ten ryk wstępuje w niego i napina go tak, że wznosi się teraz naprzeciw swego wuja, jak niewzruszone drzewo, jak śmiejąca się skała.
A wuj, który uważał Voltaire'a za wynalazcę woltów, podszedł do niego i uderzył go w twarz.
Jaromil poczuł piekący ból w twarzy. Wiedział, że został znieważony, a ponieważ czuł się wielki i potężny jak drzewo czy skała (tysięczne głosy w odbiorniku wciąż rozlegały się za nim), chciał rzucić się na wuja i oddać mu policzek. Minęła jednak chwila, zanim się na to zdecydował, tak że wuj tymczasem odwrócił się i wyszedł.
Jaromil krzyczał:
– Ja mu to oddam! Ten lump! Ja mu to oddam!
I ruszył w stronę drzwi. Babcia chwyciła go jednak za rękaw i uprosiła, aby nigdzie nie chodził, tak że Jaromil powtórzył tylko kilkakrotnie ten lump, ten lump, ten lump i poszedł się położyć do łóżka, z którego przed niespełna godziną wstał od swej wyimagowanej kochanki. Nie był teraz w stanie o niej myśleć. Widział tylko wuja i czuł policzek i w nieskończoność wyrzucał sobie, że nie potrafił zareagować jak mężczyzna; wyrzucał to sobie z taką goryczą, że w końcu rozpłakał się i moczył ciepłymi łzami poduszkę.
Późnym popołudniem przyszła do domu mama i z przerażeniem opowiadała, że w ich biurze już zdjęli dyrektora, którego bardzo ceniła, i że wszyscy niekomuniści obawiają się aresztowania. Jaromil uniósł się na łokciu i włączył się z pasją do dyskusji. Wyjaśnił mamie, że to, co się dzieje, to rewolucja, a rewolucje to taki krótki okres, kiedy trzeba zastosować przemoc, aby szybko powstało społeczeństwo, w którym już nigdy żadnej przemocy nie będzie. Niechże to mama zrozumie! Mama także całą duszą zaangażowała się w dyskusję, ale Jaromil potrafił obalać jej zarzuty. Mówił o tym, jak idiotyczne jest panowanie bogatych, całe to społeczeństwo przedsiębiorców i przemysłowców, i z wyrachowaniem przypominał mamie, jak ona sama we własnej rodzinie cierpiała z powodu takich ludzi; przypominał pyszałkowatość jej siostry i niewykształconego szwagra.
Mama straciła pewność siebie, a Jaromil cieszył się z powodzenia swoich słów; wydawało mu się, że pomścił policzek, który przed kilkoma godzinami dostał; kiedy sobie o nim przypomniał, żółć mu znów napłynęła do głowy i rzekł:
– I właśnie dzisiaj, mamo, postanowiłem wstąpić do partii komunistycznej.
Kiedy dostrzegł w mamy oczach dezaprobatę, rozwijał swoje stwierdzenie dalej; mówił, że i tak się wstydzi, że już dawno tam nie wstąpił, że jedynie obciążające dziedzictwo domu; w którym wyrósł, oddziela go od tych, do których od dawna należy.
– Może żałujesz tego, że urodziłeś się tutaj i że ja jestem twoją matką?
Mamy głos był urażony i Jaromil musiał ją prędko zapewnić, że go źle zrozumiała; jego zdaniem, mama – taka, jaka jest w swej istocie – nie ma przecież w ogóle nic wspólnego ani ze swoją siostrą ani ze społecznością bogaczy.
Ale mama powiedziała:
– Jeżeli mnie kochasz, nie rób tego. Wiesz, jakie mam tu piekło ze szwagrem. Gdyby się dowiedział, że wstąpiłeś do partii komunistycznej, to byśmy tu z nim w ogóle nie wytrzymali. Bądź rozsądny, proszę cię. Jaromila chwycił za gardło łzawy żal. Zamiast wujowi policzek oddać, dostał teraz od niego następny. Odwrócił się na drugi bok i pozwolił mamie wyjść z pokoju. Potem znowu się rozpłakał.
Była szósta wieczór, studentka przywitała go w białym fartuszku i zaprowadziła go do schludnej kuchenki. Kolacja nie była wcale nadzwyczajna, jajecznica na kiełbasie, ale była to pierwsza kolacja, którą Jaromilowi kiedykolwiek jakaś kobieta (nie licząc mamy i babci) przygotowała, toteż jadł ją z dumnym uczuciem mężczyzny, o którego troszczy się kochanka.
Potem przeszli do sąsiedniego pokoju; był tam okrągły mahoniowy stół nakryty robioną na szydełku serwetą, na której stał masywny szklany wazon; na ścianach wisiały obrzydliwe obrazy, a pod ścianą stała kanapa, na której walało się mnóstwo poduszek. Wszystko było na ten wieczór umówione i obiecane, tak że teraz mieli już tylko położyć się na miękkich falach poduszek; ale, o dziwo, studentka usiadła na twardym krześle przy okrągłym stole a on naprzeciw niej; długo, długo o czymś rozmawiali na twardych krzesłach i Jaromila zaczął ogarniać niepokój.
Wiedział bowiem, że o jedenastej musi być w domu; prosił wprawdzie mamę, żeby mu pozwoliła być całą noc poza domem (wymyślił sobie, że koledzy z klasy urządzają jakąś uroczystość), ale napotkał tak surowy sprzeciw, że nie odważył się dłużej nalegać; pozostawało mu więc tylko mieć nadzieję, że pięć godzin rozciągających się między szóstą a jedenastą, będzie dostatecznie długim czasem na jego pierwszą miłosną noc. Jednakże studentka mówiła i mówiła, i przestrzeń pięciu godzin szybko się kurczyła; mówiła o swojej rodzinie, o bracie, który kiedyś próbował popełnić samobójstwo pod wpływem nieszczęśliwej miłości. – Jestem tym naznaczona. Nie mogę być taka jak inne dziewczęta. Nie mogę lekceważyć sobie miłości – powiedziała, a Jaromil wyczuł, że te słowa mają nadać obiecanemu zbliżeniu ciężar powagi. Wstał więc z krzesła. pochylił się nad nią i rzekł bardzo poważnym głosem: – Rozumiem cię, tak, rozumiem cię – podniósł ją potem z krzesła, poprowadził w stronę kanapy i posadził ją na niej.
Potem się całowali, głaskali i pieścili. Trwało to bardzo długo i Jaromil myślał o tym, że powinien już chyba dziewczynę rozebrać, ale ponieważ nigdy jeszcze tego nie robił, nie wiedział, jak zacząć. Przede wszystkim nie wiedział, czy ma zgasić światło, czy nie. Na podstawie wszystkich informacji dotyczących podobnych sytuacji domyślał się, że światło powinno się zgasić. Miał zresztą w kieszeni marynarki paczuszkę z przeźroczystą pończoszką i chcąc ją sobie dyskretnie nałożyć w decydującym momencie, koniecznie potrzebował ciemności. Nie mógł się jednak zdecydować, aby w trakcie pieszczot wstać i podejść do kontaktu, pomijając już fakt, że wydawało mu się to (nie zapominajmy, że był dobrze wychowany) trochę zuchwałe; był przecież w cudzym mieszkaniu i była to raczej sprawa gospodyni, by przekręcić kontakt. W końcu odważył się nieśmiało zapytać:
– Czy nie powinniśmy zgasić światła? – Ale dziewczyna odparła: – Nie, nie, proszę cię, nie.
Jaromil nie wiedział, czy to ma znaczyć, że dziewczyna nie chce ciemności, a więc nie chce się również kochać, czy też, że dziewczyna chce się kochać, ale nie po ciemku. Mógł ją o to zapytać, lecz wstydził się powiedzieć na głos to, o czym myślał.
Potem znowu sobie uświadomił, że musi być o jedenastej w domu i zmusił się, by przemóc nieśmiałość; rozpiął pierwszy kobiecy guziczek w swoim życiu. Był to guziczek białej bluzeczki i odpinał go w lękliwym oczekiwaniu, co dziewczyna powie. Nie powiedziała nic. Rozpinał więc dalej, wyciągnął dolny koniec bluzki ze spódnicy, a potem jej bluzeczkę zdjął. Leżała teraz na poduszkach w samej spódnicy i w staniczku i – rzecz ciekawa: o ile jeszcze przed chwilą namiętnie Jaromila całowała, o tyle teraz, po zdjęciu bluzki, była jakby lekko oszołomiona; leżała bez ruchu, wypiąwszy leciutko piersi, niczym człowiek skazany na śmierć dumnie wypinający pierś przed lufami karabinów.
Jaromilowi nie pozostawało nic innego niż rozbierać ją dalej; z boku spódnicy namacał zamek i rozpiął go; głuptas, nie wiedział nic o haftce, którą spódnica była spięta w pasie i przez chwilę usilnie i bezskutecznie starał się ściągnąć ją dziewczynie przez biodra; dziewczyna, wypinając pierś wobec niewidzialnego plutonu egzekucyjnego, nie pomagała mu, gdyż jego kłopotów prawdopodobnie nie zauważyła.
Ach, przeskoczmy jakiś, powiedzmy, kwadrans udręki Jaromila! Wreszcie udało mu się rozebrać studentkę całą. Kiedy widział z jakim oddaniem spoczywa na poduszkach, oczekując chwili tak dawno zaplanowanej, zrozumiał, że teraz nie pozostaje nic innego, jak rozebrać się samemu. Ale lampa jasno świeciła i Jaromil wstydził się rozebrać. Wtedy przyszła mu do głowy zbawienna myśl: obok pokoju stołowego dostrzegł sypialnię (starodawną sypialnię z małżeńskimi łożami); światło nie było tam zapalone: tam będzie można po ciemku się rozebrać i do tego jeszcze przykryć kocem.
– Nie poszlibyśmy do sypialni? – spytał nieśmiało.
– Czemu do sypialni? Do czego potrzebna ci sypialnia? – zaśmiała się dziewczyna.
Nie wiemy, dlaczego się śmiała. Był to śmiech niepotrzebny, przypadkowy, nieśmiały. Zranił jednak Jaromila; przestraszył się, że palnął jakieś głupstwo, że propozycja pójścia do sypialni zdradziła jego śmieszną niedojrzałość. Naraz poczuł się zupełnie opuszczony; był w obcym pokoju pod badawczym światłem żyrandola, którego nie wolno było zgasić, z obcą kobietą, która się z niego śmieje. W tej chwili już wiedział, że się tego dnia kochać nie będą; czuł się dotknięty i siedział w milczeniu na kanapie; było mu z tego powodu przykro, ale jednocześnie poczuł ulgę; nie musiał już rozmyślać nad tym, czy światło zgaśnie, czy nie zgaśnie, i jak się będzie rozbierać; i był zadowolony, że to nie jego wina; nie powinna się była tak głupio śmiać. – Co ci jest? – zapytała.
– Nic – odparł Jaromil i uświadomił sobie, że gdyby wyjaśnił dziewczynie powód urazy, jeszcze bardziej by się ośmieszył. Opanował się więc, podniósł ją z tapczanu i zaczął się jej ostentacyjnie przyglądać (chciał się stać panem sytuacji, a wydawało mu się, że ten, kto się przygląda, jest panem tego, komu się przygląda), potem powiedział: – Jesteś ładna.
Dziewczyna podniesiona z kanapy, na której aż do tej pory spoczywała w zdrętwiałym oczekiwaniu, jakby nagle została oswobodzona; stała się znowu rozmowna i pewna siebie. Wcale jej nie przeszkadzało, że się jej chłopiec przygląda (może jej się zdawało, że ten, komu się przygląda jest panem tego, kto się przygląda), a w końcu zapytała:
– Jestem ładniejsza naga czy ubrana?
Jest kilka klasycznych kobiecych pytań, z którymi każdy mężczyzna się spotka w życiu i na które szkoły powinny młodych mężczyzn przygotowywać. Ale Jaromil chodził tak jak my wszyscy do złych szkół i nie wiedział, co ma odpowiedzieć; usiłował odgadnąć, co dziewczyna chciałaby usłyszeć; był jednak w kłopocie: dziewczyna zazwyczaj ukazuje się ludziom ubrana, w związku z tym powinno jej sprawić przyjemność, że ładniejsza jest w ubraniu; z drugiej strony nagość jest jakimś stanem cielesnej prawdy, wobec tego bardziej powinno ją ucieszyć, jeśli powie się jej, że ładniejsza jest naga.
– Jesteś ładna naga i ubrana – powiedział, lecz studentka nie była z tej odpowiedzi zadowolona. Skakała po pokoju, pokazywała się chłopcu i zmuszała go, żeby odparł bez wykrętów.
– Chcę wiedzieć, jaka ci się bardziej podobam.
Na pytanie w ten sposób sprecyzowane odpowiedź była już łatwiejsza: ponieważ inni ludzie znają ją tylko ubraną, wydawało mu się nietaktem przed chwilą powiedzieć, że w ubraniu jest brzydsza niż naga; skoro jednak zapytała o jego subiektywne zdanie, śmiało może oświadczyć, że jemu osobiście bardziej podoba się naga, bowiem w ten sposób da jej do zrozumienia, że kocha ją taką, jaka jest, ją samą, i nie zależy mu na niczym, co jest dodatkiem do niej.
Wszystko wskazywało na to, że nieźle wybrnął z sytuacji, ponieważ studentka, kiedy usłyszała, że naga jest ładniejsza, zareagowała na to bardzo życzliwie, nie ubrała się już wcale aż do jego wyjścia, wiele razy go pocałowała, a na odchodnym (było za kwadrans jedenasta, mama będzie zadowolona) szepnęła mu w drzwiach do ucha:
– Dzisiaj się przekonałam, że mnie kochasz. Jesteś bardzo dobry, naprawdę mnie kochasz. Tak, lepiej, że się tak stało. Będziemy to jeszcze przez chwilę oszczędzać, będziemy się na to jeszcze chwilę cieszyć.
W tych dniach zaczął pisać długi wiersz. Był to wierszzdarzenie i mówił o mężczyźnie, który nagle zrozumiał, że jest stary; że znalazł się tam, gdzie los nie buduje swoich dworców; że jest opuszczony i zapomniany; że wokół niego pokoje bieli się wapnem i wynoszą sprzęty i wszystko wymieniają w jego pokoju.
Wybiega więc z domu (myśl o pośpiechu ma we wszystkich szwach) i kieruje się tam, gdzie kiedyś żył najbardziej intensywnie: oficyna trzecie piętro drzwi w głębi na lewo w kącie z nazwiskiem na wizytówce nieczytelnym w mroku dwadzieścia lat minionej chwili przyjmijcie mnie!
Otworzyła mu stara kobieta, wyrwana ze zobojętniałej niedbałości, w którą wpędziła ją długoletnia już samotność. Prędko, prędko przygryza wargi, którym na kolorze po latach już nie zależało; prędko rozczochruje sobie starczym ruchem rzadkie niemyte włosy i macha nieśmiało rękami, by zakryć przed nim fotografie dawnych kochanków na ścianach. Potem jednak czuje nagle, że w pokoju jest słodko i że powierzchowność nie ma znaczenia:
Dwadzieścia lat I wróciłeś Jako ostatnia ważna rzecz którą spotkam I nie mam niczego co mogłabym zobaczyć gdybym ci zajrzała przez ramię w przyszłość.
Tak, w pokoju jest słodko; nic nie ma znaczenia; ani zmarszczki, ani niedbałe ubranie, ani pożółkłe zęby, ani rzadkie włosy, ani blade wargi, ani obwisły brzuch.
Pewności pewności Już się nie ruszam i przygotowana jestem Pewności Piękno wobec ciebie jest niczym Młodość wobec ciebie jest niczym
A on, zmęczony, przechodzi przez jej pokój (ściera rękawiczką odciski cudzych palców na stole) i wie, że miała kochanków, zastępy kochanków, którzy wyszachrowali całą jasność jej podskórka już nawet po ciemku nie jest ładna A wytarte miejsca tak te nic nie znaczą
A duszę rwie mu jakaś pieśń, zapomniana pieśń, Boże, jak brzmi ta pieśń?
Odpływasz odpływasz przez piaski pościeli i zamazujesz swe wnętrze Odpływasz odpływasz aż zostanie z ciebie tylko środek tylko sam twój środek
I ona wie, że nie ma już dla niego nic młodego, nic jędrnego. Ale:
W chwilkach bezsilności które mnie teraz napadną moje zmęczenie moje ubywanie ten ważny i tak czysty proces będą należeć tylko do ciebie
Ze wzruszenia dotykali swych pomarszczonych ciał i on mówił do niej "dziewczynko", a ona do niego "chłopczyku", a potem płakali.
I nie było pośrednika między nimi Ani słowa Ani gestu Niczego za czym by się schowali Niczego za czym by się schowało ubóstwo jej i jego
Przecież właśnie to wzajemne ubóstwo chłonęli pełnymi ustami. Chciwie je z siebie spijali. Głaskali swe ubogie ciała i słyszeli, jak pod skórą tego drugiego cicho przędą już wrzeciona śmierci. I wiedzieli, że są sobie na zawsze i bez reszty oddani; że to właśnie jest ich ostatnia i zarazem największa miłość, ponieważ ostatnia miłość jest tą największą. Mężczyzna pomyślał:
Oto jest miłość bez drzwiczek na zewnątrz Oto jest miłość jak mur
A kobieta pomyślała:
Odległa może w czasie lecz bliska swą postacią jest śmierć nam dwojgu teraz – Głęboko zanurzeni w fotelach cel osiągnięty A nogi zadowolone tak że nie starają się nawet o krok a ręce pewne tak że nawet dotyku nie szukają Teraz tylko czekać aż ślina w ustach zamieni nam się w rosę
Kiedy mama przeczytała ten dziwny wiersz, zdumiała ją, jak zawsze, przedwczesna dojrzałość, która umożliwia jej synowi zrozumieć wiek tak odległy; nie pojęła tego, że postaci wiersza wcale nie oddają psychologii starości. Ale i studentka, której Jaromil później wiersz pokazał, nie miała racji, nazywając go nekrofilskim.
Nie, w wierszu wcale nie chodziło o staruszka i staruszkę; gdybyśmy zapytali Jaromila, w jakim wieku są postaci z jego wiersza, byłby zakłopotany i powiedziałby, że między czterdziestką a osiemdziesiątką; w ogóle nie znał się na starości, była dla niego odległa i abstrakcyjna; wiedział o niej tylko tyle, że jest to sytuacja, kiedy człowiek ma już za sobą swoją dojrzałość; gdy jego los już się skończył; gdy już nie ma co się bać tego strasznego niewiadomego, które zwie się przyszłością; gdy miłość, którą spotykamy, jest ostatnia i pewna.
Bowiem Jaromil był pełen niepokoju; kroczył ku nagiemu ciału młodej kobiety, jakby kroczył po cierniach; pragnął ciała i bał się ciała; dlatego w pełnych czułości wierszach uciekał przed konkretnością ciała do świata dziecięcej beztroski; odbierał ciału tę realność i widział kobiece łono jako tykający zegar z kurantem; tym razem uciekł w przeciwną stronę: do starości; tam, gdzie ciało nie jest już niebezpieczne ani dumne; gdzie jest ubogie i godne politowania; ubóstwo starego ciała godziło go poniekąd z dumą młodego ciała, które kiedyś też będzie stare.
Wiersz był pełen naturalistycznej brzydoty; Jaromil nie zapomniał ani o pożółkłych zębach, ani o zaropiałych oczach, ani o obwisłym brzuchu; ale za obcesowością owych detali uchwytne było pragnienie ograniczenia miłości do tego wiecznego, nieskończonego, do tego, co może zastąpić macierzyńskie ramiona, do tego, co jest poddane czasowi, do tego, co jest samym środkiem i co jest w stanie pokonać władzę ciała, zdradliwego ciała, którego świat rozpościerał się przed nim jako nieznany obszar pełen lwów.
Pisał wiersze o sztucznym dzieciństwie czułości, pisał wiersze o nierzeczywistej śmierci, pisał wiersze o nierzeczywistej starości. To były trzy niebieskawe sztandary, pod którymi bojaźliwie kroczył ku bardzo rzeczywistemu ciału dojrzałej kobiety.
Kiedy do niego przyszła (mama z babcią wyjechały na dwa dni z Pragi), w ogóle nie zapalał światła, choć już powoli zapadał zmierzch. Byli po kolacji i siedzieli w pokoju Jaromila. Około dziesiątej (była to chwila, gdy mama posyłała go do łóżka) wypowiedział zdanie, które sobie przedtem wielokrotnie w duchu powtarzał, by móc je powiedzieć całkiem lekko i naturalnie:
– Nie poszlibyśmy się położyć?
Przytaknęła i Jaromil pościelił łóżko. Tak, wszystko szło po jego myśli i to szło bez przeszkód. Dziewczyna rozbierała się w kąciku i Jaromil rozbierał się (znacznie pośpieszniej) w drugim kącie; prędko włożył piżamę (w kieszeni miał już wcześniej starannie ułożoną paczuszkę z pończoszką), wsunął się potem szybko pod koc (wiedział, że piżama mu nie pasuje, że jest na niego za duża i pomniejsza go) i patrzył na dziewczynę, która nie pozostawiła na sobie niczego i naga (ach, w półmroku wydawała mu się jeszcze piękniejsza niż ostatnio) położyła się przy nim.
Przytuliła się i zaczęła go szaleńczo całować; po chwili Jaromil pomyślał, że już najwyższy czas otworzyć paczuszkę; sięgnął więc do kieszonki i chciał ją niepostrzeżenie wyjąć.
– Co tam masz? – spytała dziewczyna.
– Nic – odpowiedział i szybko położył rękę, która chciała wyjąć paczuszkę, na piersi studentki. Potem powiedział sobie, że będzie ją musiał na chwilę przeprosić i wyjść do łazienki, by móc się dyskretnie przygotować. Tymczasem jednak, gdy tak rozmyślał (dziewczyna nie przestawała go całować), zauważył, że podniecenie, które początkowo odczuwał w całej fizycznej oczywistości, zniknęło. Wprawiło go to na nowo w zakłopotanie, gdyż wiedział, że w takim razie nie ma sensu paczuszki otwierać. Starał się więc dziewczynę namiętnie pieścić i z niepokojem obserwował, czy utracone podniecenie znów się pojawia. Ale nie pojawiło się. Ciało pod jego uważną obserwacją było jakby zdjęte strachem: kurczyło się raczej niż rosło.
Głaskanie i całowanie nie sprawiało już radości ani rozkoszy; było jedynie zasłoną, za którą chłopiec męczył się i rozpaczliwie przywoływał do porządku swoje ciało. Było to niekończące się głaskanie i pieszczenie, i była to niekończąca się udręka, udręka w całkowitej niemocy, ponieważ Jaromil nie wiedział, co ma mówić i zdawało mu się, że każde słowo wskazuje na jego kompromitację; dziewczyna także milczała, gdyż prawdopodobnie i ona zaczęła przeczuwać jakiś blamaż, nie wiedząc dokładnie, czy jest to blamaż jego czy jej; w każdym razie działo się coś, na co nie była przygotowana i co bała się nazwać.
A kiedy już ta straszna pantomima dotyków i pocałunków omdlewała, nie mając sił toczyć się dalej, każde z nich położyło głowę na poduszce i starało się zasnąć. Trudno powiedzieć, czy spali, czy nie, i jak długo spali, ale jeśli nawet nie spali, to udawali, że śpią, ponieważ umożliwiało im to ukrycie się przed sobą.
Kiedy zaś rano wstali, Jaromil bał się spojrzeć na jej ciało; wydawało mu się dręcząco piękne, tym piękniejsze, im bardziej do niego nie należało. Poszli do kuchni, przygotowali sobie śniadanie i z trudem starali się prowadzić normalną rozmowę.
Potem jednak studentka powiedziała:
– Ty mnie nie kochasz.
Jaromil chciał ją zapewnić, że to nieprawda, ale nie dopuściła go do głosu:
– Nie, nie usiłuj mi niczego wmawiać. To jest silniejsze od ciebie i dziś w nocy się to okazało. Za mało mnie kochasz. Przecież sam się dzisiaj przekonałeś, że mnie za mało kochasz.
Jaromil chciał w pierwszej chwili zapewnić dziewczynę, że to z miarą miłości nie miało nic wspólnego, ale nie powiedział tego. Słowa dziewczyny stworzyły mu bowiem niespodziewaną okazję do ukrycia swej kompromitacji. Sto razy łatwiej było znieść wyrzut, że dziewczyny nie kocha, niż znieść świadomość, że ma jakiś męski defekt. Dlatego nic nie odpowiedział i tylko spuścił głowę. A gdy dziewczyna znowu powtórzyła to samo oskarżenie, powiedział głosem celowo brzmiącym niepewnie i nieprzekonywająco:
– Ależ nie, kocham cię.
– Kłamiesz – powiedziała. – Masz kogoś innego, kogo kochasz. To było jeszcze lepsze. Jaromil pochylił głowę i smutno wzruszył ramionami, jakby przyznawał, że jest coś z prawdy w tym zarzucie. – To nie ma sensu, jeśli to nie jest prawdziwa miłość – rzekła studentka posępnie. – Powiedziałam ci, że nie potrafię tych spraw lekceważyć. Nie zniosę tego, bym była dla ciebie namiastką kogoś innego.
Chociaż noc, którą przeżył, była pełna udręki, było z niej dla Jaromila jedno jedyne wyjście: żeby się jeszcze raz powtórzyła i by mógł swe niepowodzenie naprawić. Dlatego musiał jej teraz powiedzieć: – Nie, krzywdzisz mnie. Kocham cię. Ogromnie cię kocham. Ale coś przed tobą ukryłem. W moim życiu jest rzeczywiście jeszcze inna kobieta. Ta kobieta mnie kochała, a ja jej wyrządziłem wielką krzywdę. Leży teraz na mnie jakiś cień, który mnie przygniata i wobec którego jestem bezsilny. Proszę cię, zrozum mnie. Byłaby to krzywda, gdybyś z tego powodu nie chciała się już ze mną spotykać, bo kocham tylko ciebie, tylko ciebie.
– Nie mówię, że się z tobą już nie chcę spotykać, mówię tylko, że nie zniosę żadnej innej dziewczyny, nawet w postaci cienia. To ty mnie zrozum, miłość jest dla mnie absolutem. W miłości nie uznaję kompromisów.
Jaromil patrzył w twarz dziewczyny w okularach i ściskało mu się serce na myśl o tym, że mógłby ją stracić; wydawało mu się, że jest mu bliska, że mogłaby go zrozumieć. Mimo to jednak nie mógł się jej zwierzyć i musiał przybierać minę kogoś, na kim leży fatalny cień, kto jest rozbity i godzien litości.
– Czy absolut w miłości – pytał ją – nie oznacza przede wszystkim tego, że jedno drugiego potrafi zrozumieć i kochać ze wszystkim, co jest w nim i na nim, nawet z jego cieniami?
To było dobrze powiedziane i studentka się nad tym zamyśliła. Jaromilowi wydawało się, że może jeszcze nie wszystko stracone.
Dotychczas nie dawał jej nigdy do czytania swoich wierszy; czekał na spełnienie obietnicy malarza, że mu pomoże opublikować je w jakimś czasopiśmie awangardowym; dopiero blaskiem drukowanych liter zamierzał ją olśnić. Teraz jednak trzeba było przywołać wiersze na pomoc. Wierzył, że gdy studentka je przeczyta (a najwięcej obiecywał sobie po wierszu o staruszkach), zrozumie go i będzie poruszona. Rozczarował się: przypuszczała chyba, że wobec swego młodszego przyjaciela zobowiązana jest do krytycznej rady i całkowicie zmroziła go rzeczowością uwag.
Gdzie się podziało to wspaniałe zwierciadło jego entuzjastycznego podziwu, w którym kiedyś po raz pierwszy odkrył swą osobowość? Ze wszystkich luster szczerzyła się teraz do niego ohyda jego niedojrzałości i to było nie do zniesienia. Wtedy przypomniał sobie nazwisko sławnego poety otoczonego nimbem europejskiej awangardy i rodzimych ekscesów, i choć go nie znał a nigdy nawet nie widział, poczuł do niego ślepe zaufanie, jakie prosty wierzący czuje wobec dostojnika swego Kościoła. Wysłał mu swoje wiersze z pokornym i błagalnym listem. Marzył potem o jego odpowiedzi, przyjaznej i pełnej uznania, i to marzenie kładło się jak balsam na jego spotkania ze studentką, które były coraz rzadsze (twierdziła, że na wydziale zbliżają się egzaminy i ma mało czasu) i coraz smutniejsze.
Powracały znów dla niego czasy (zresztą całkiem niedawne), gdy rozmowa z jakąkolwiek kobietą sprawiała mu kłopoty i musiał się do niej w domu przygotowywać; teraz znów przeżywał każdą randkę już wiele dni wcześniej i całymi wieczorami rozmawiał w domu ze studentką. W owych nigdy nie wygłoszonych monologach rysowała się coraz wyraźniej (a jednak tajemniczo) postać kobiety, co do której istnienia wyraziła studentka swe podejrzenia rano przy śniadaniu w pokoju Jaromila; obdarzyła Jaromila światłem przeżytej przeszłości, wywoływała zazdrosne zainteresowanie i usprawiedliwiała niepowodzenie jego ciała.
Niestety, rysowała się tylko w nie wypowiedzianych monologach, bowiem z rzeczywistych rozmów Jaromila ze studentką niepostrzeżenie i szybko zniknęła; studentka przestała się nią interesować równie niespodziewanie, jak niespodziewanie zaczęła o niej mówić. To było niepokojące! Wszelkie drobne aluzje Jaromila, starannie przygotowane przejęzyczenia i nieoczekiwane zamilknięcia, które miały wyglądać na wspomnienia o innej kobiecie, pomijała nie zwracając na nie uwagi. Zamiast tego długo (i, co gorsze, całkiem wesoło!) opowiadała mu o wydziale i opisywała różnych poznanych tam kolegów tak plastycznie, że zdawali mu się znacznie bardziej realni niż on sam. Oboje powracali do stanu sprzed wzajemnego poznania się: z niego stawał się niepewny chłopaczek a z niej kamienna dziewica, prowadząca uczone rozmowy. Tylko chwilami bywało (i te chwile Jaromil ogromnie lubił i chłonął), że nagle zamilkła albo powiedziała ni stąd ni zowąd zdanie, smutne i melancholijne, do którego jednak Jaromil daremnie starał się nawiązać swymi własnymi słowami, ponieważ smutek dziewczyny zwracał się wyłącznie do wewnątrz jej samej i nie pragnął porozumienia ze smutkiem Jaromila.
Jakie było źródło tego smutku? Kto wie; może żal jej było ginącej miłości; może myślała o kimś innym, za kim tęskniła; kto wie; kiedyś ta chwila smutku była tak intensywna (szli właśnie z kina cichą zimową ulicą), że położyła mu w marszu głowę na ramieniu.
Mój Boże! Tego już przecież doznał! Doznał tego, gdy kroczył kiedyś parkiem z dziewczyną, którą znał z lekcji tańca! Ten gest głowy, który go wtedy podniecił, i tym razem podziałał na niego tak samo: był podniecony! Był szalenie i to w widoczny sposób podniecony! Tym razem jednak się nie wstydził, wprost przeciwnie – tym razem rozpaczliwie pragnął, żeby dziewczyna jego podniecenie dostrzegła! Ale dziewczyna miała głowę smutnie opartą na jego ramieniu i Bóg wie dokąd patrzyła przez swoje okularki.
A podniecenie Jaromila trwało, zwycięsko, dumnie, długo, dostrzegalnie, i on pragnął, żeby zostało zauważone i docenione! Pragnął ująć rękę dziewczyny i położyć ją niżej na swym ciele, ale to był tylko pomysł, który wydawał mu się szalony i nierealny. Przyszło mu wówczas do głowy, że mogliby przystanąć i objąć się, i dziewczyna czułaby wtedy jego podniecenie na swym ciele.
Kiedy jednak zwolnił kroku i studentka wyczuła, że chce przystanąć i pocałować ją, powiedziała:
– Nie, nie, niech tak zostanie…
A powiedziała to tak smutno, że Jaromil posłuchał bez sprzeciwu. A ten, którego miał między nogami, wydawał mu się tańczącym błaznem, klownem, wrogiem, który się z niego śmieje. Szedł ze smutną i obcą głową na ramieniu i z obcym, śmiejącym się klownem między nogami.
Uległ chyba przypuszczeniu, że smutek i pragnienie pociechy (sławny poeta nadal mu nie odpowiadał) mogą usprawiedliwić każdy niezwykły krok i przyszedł do malarza niezapowiedziany. Już w przedpokoju, słysząc gwar rozmowy, zorientował się, że trafił na liczniejsze towarzystwo, chciał przeprosić gospodarza i czym prędzej wyjść; malarz zapraszał go jednak serdecznie do pracowni, gdzie przedstawił go następnie swym gościom – trzem mężczyznom i dwóm kobietom.
Jaromil czuł, jak płoną mu policzki pod spojrzeniami pięciu nieznajomych ludzi, ale jednocześnie był mile połechtany; przedstawiając go, malarz powiedział, że pisze świetne wiersze, i mówił o nim jak o kimś, kogo goście znają już z opowiadań. To było przyjemne uczucie. Gdy siedział już w fotelu i rozglądał się po pracowni, z dużym zadowoleniem stwierdził, że obie kobiety są ładniejsze od jego studentki. Ta doskonała naturalność, z jaką zakładały nogę na nogę, strzepywały papierosa do popielniczki i łączyły w dziwaczne zdania uczone terminy i wulgarne słowa! Jaromil czuł się jak w windzie, która wynosi go na wyżyny, dokąd nie dochodzi męczący głos dziewczyny w okularach.
Jedna z kobiet zwróciła się do niego z uprzejmym zapytaniem, jakie wiersze pisze.
– Wiersze – wzruszył ramionami w zakłopotaniu.
– Znakomite – uzupełnił malarz, a Jaromil pochylił głowę. Druga kobieta spojrzała na niego i rzekła altowym głosem: – Wygląda tu teraz wśród nas jak Rimbaud w towarzystwie Verlain'a i jego kompanów na obrazie Fantina Latoura. Dziecko wśród mężczyzn. Osiemnastoletni Rimbaud wyglądał podobno na trzynaście lat. Pan też – zwróciła się do Jaromila – wygląda zupełnie jak dziecko.
(Nie możemy sobie odmówić tego, aby powiedzieć, że ta kobieta pochyliła się nad Jaromilem z równie okrutną czułością, z jaką pochylały się nad Rimbaudem siostry jego nauczyciela Izambarda – te sławne poszukiwaczki wszy – gdy się u nich schronił po jednej ze swych długich wędrówek, a one go obmywały, czyściły i odrobaczały). – Nasz przyjaciel – rzekł malarz – ma to szczęście, które zresztą już długo nie potrwa, że już nie jest dzieckiem, a jeszcze nie jest mężczyzną.
– Okres dojrzewania jest najbardziej poetyckim wiekiem – powiedziała pierwsza kobieta.
– Zdziwiłabyś się – rzekł malarz z uśmiechem – jak zadziwiająco gotowe i dojrzałe są wiersze tego zupełnie niedojrzałego i nie gotowego kawalera…
– Czy nie zamierza pan wydać ich drukiem? – spytała Jaromila kobieta o altowym głosie.
– Czasy pozytywnych bohaterów i popiersi Stalina nie będą zbyt życzliwe dla jego poezji – powiedział malarz.
Wzmianka o pozytywnych bohaterach stała się zwrotnicą przerzucającą dyskusję z powrotem na tory, po których poruszała się przed przybyciem Jaromila. Jaromil był obeznany z tymi tematami i mógł swobodnie włączyć się do rozmowy, teraz jednak w ogóle nie wiedział, co kto mówi. W głowie brzmiało mu niekończącym się echem, że wygląda na trzynaście lat, że jest dzieckiem, że jest kawalerem. Owszem, wiedział, że nikt go tu nie chciał obrazić i że zwłaszcza malarzowi jego wiersze naprawdę się podobają; tym gorzej jednak; czyż w tej chwili zależało mu na wierszach? Zrezygnowałby po stokroć z ich dojrzałości, gdyby mógł uzyskać w zamian własną dojrzałość. Oddałby wszystkie swoje wiersze za jedno spółkowanie.
Towarzystwo prowadziło ożywioną dyskusję, a Jaromil pragnął odejść. Był jednak w stanie takiego przygnębienia, że sprawiało mu trudność wypowiedzenie zdania, którym by oznajmił swoje odejście. Bał się usłyszeć własny głos; bał się, że ten głos będzie drżeć albo się jąkać i znowu ujawni tylko wszystkim jego niedojrzałość i trzynastoletniość. Pragnął stać się niewidzialnym, wyjść na palcach i zniknąć gdzieś daleko, zasnąć i długo spać i obudzić się dopiero po dziesięciu latach, gdy jego twarz zestarzeje się i pokryje męskimi zmarszczkami. Kobieta z altowym głosem znów zwróciła się do niego: – Czemu jest pan taki milczący, dziecko?
Wymamrotał, że woli słuchać niż mówić (chociaż w ogóle nie słuchał) i wydawało mu się, że od potępienia wygłoszonego pod jego adresem przez studentkę nie ma ucieczki, a wyrok, na mocy którego wygnany został z powrotem do swojego dziewictwa, które nosi na sobie jak piętno (mój Boże, wszyscy po nim poznają, że dotąd nie miał kobiety), znowu został potwierdzony.
A ponieważ wiedział, że pozostali znów na niego patrzą, zaczął sobie gorączkowo uświadamiać swoją twarz i niemal z przerażeniem czuł, że to, co ma na twarzy, to uśmiech jego matki! Poznał go z całą pewnością, ten delikatny, cierpki uśmiech, czuł, jak mu siedzi na ustach i nie mógł się go w żaden sposób pozbyć. Czuł, że ma na twarzy nałożoną maskę, że matka oblepiła go, jak poczwarka oblepia larwę, której nie chce przyznać prawa do własnej postaci.
Siedział więc tutaj, między dorosłymi ludźmi, przepoczwarzony w matkę, która go obejmowała i ciągnęła z powrotem z tego świata, do którego chciał należeć i który odnosił się do niego uprzejmie, traktując go jednak jak kogoś, kto jeszcze doń nie należy. Było to tak nieznośne, że Jaromil zebrał wszystkie swe siły, aby strząsnąć z siebie twarz matki, by się z niej wydostać; starał się przysłuchiwać dyskusji.
Rozmawiali o tym, o czym się wówczas z rozdrażnieniem mówiło w artystycznych kręgach. Nowoczesna sztuka w Czechach zawsze podkreślała swój związek z rewolucją komunistyczną; kiedy jednak rewolucja nadeszła, ogłosiła jako swój bezwarunkowy program zrozumiały ludowy realizm, a sztukę nowoczesną odrzuciła jako zwyrodniały przejaw burżuazyjnego upadku.
– To jest nasz dylemat – powiedział jeden z gości malarza. – Zdradzić nowoczesną sztukę, z której się zrodziliśmy, czy rewolucję, którą wyznajemy?
– Pytanie jest źle sformułowane – powiedział malarz. – Rewolucja, która wskrzesza z grobu akademicką sztukę i tysiącami fabrykuje popiersia mężów stanu, zdradziła nie tylko nowoczesną sztukę, ale i samą siebie. Taka rewolucja nie chce zmienić świata, lecz przeciwnie: chce zakonserwować najbardziej reakcyjnego ducha czasu, ducha bigoterii, dyscypliny, dogmatyzmu, wiary i konwencji. Nie mamy żadnego dylematu. Jako prawdziwi rewolucjoniści nie możemy zgodzić się na tę zdradę rewolucji.
Jaromilowi nie sprawiłoby żadnego problemu rozwijać myśl malarza, której logikę dobrze znał, ale nie w smak mu było występować tu w cieniu malarza jako wzruszający uczeń, jak pilny chłopczyk, który zostanie pochwalony. Przepełniło go pragnienie buntu i rzekł, zwracając się do malarza:
– Pan przecież tak chętnie cytuje Rimbauda: trzeba być absolutnie nowoczesnym. Całkowicie się z tym zgadzam. Ale absolutnie nowe nie jest to, co pięćdziesiąt lat wcześniej przewidujemy, lecz to, co nas szokuje i zaskakuje. Absolutnie nowoczesny nie jest surrealizm, który trwa już ćwierć wieku, ale ta rewolucja, która się teraz właśnie dzieje. To, że jej pan nie rozumie, jest tylko dowodem tego, że jest nowa.
Wskoczyli mu w słowo:
– Nowoczesna sztuka była ruchem wymierzonym przeciwko burżuazji i jej światu.
– Tak – powiedział Jaromil. – Gdyby jednak była rzeczywiście konsekwentna w swym negowaniu współczesnego świata, musiałaby się liczyć także ze swym własnym zanikiem. Musiałaby wiedzieć, i musiałaby nawet tego pragnąć, że rewolucja stworzy sobie na własny użytek również zupełnie nową sztukę.
– To znaczy, że pan zgadza się na to – powiedziała kobieta o altowym głosie – że dzisiaj idą na przemiał wiersze Baudelaire'a, że cała nowoczesna literatura jest zakazana, a kubistyczne obrazy w Galerii Narodowej ściąga się prędko do piwnic?
– Rewolucja to przemoc – rzekł Jaromil – to przecież wiadomo, i właśnie surrealizm dobrze wiedział, że starców trzeba brutalnie wykopać ze sceny, nie wiedział tylko, że sam już do nich należy. Wściekłość i poniżenie sprawiły, że formułował swe myśli, jak mu się zdawało, precyzyjnie i zjadliwie. Jedno tylko uderzyło go już przy pierwszych słowach: znów usłyszał w swoim głosie tę szczególną, autorytatywną intonację malarza i nie mógł powstrzymać swej prawej ręki, aby nie kreśliła w powietrzu ruchu, charakterystycznego dla gestów malarza. Była to właściwie przedziwna dyskusja malarza z malarzem, malarzamężczyzny z malarzemdzieckiem, malarza z jego zbuntowanym cieniem. Jaromil zdawał sobie z tego sprawę i czuł się przez to jeszcze bardziej upokorzony; używał więc sformułowań coraz mocniejszych, żeby zemścić się na malarzu za gesty i za głos, w którym go uwięził.
Malarz dwukrotnie odpowiedział Jaromilowi dłuższą przemową, ale za trzecim razem już nie. Już tylko patrzył, twardo i surowo, i Jaromil wiedział, że już nigdy nie wolno mu będzie wejść do jego pracowni. Wszyscy milczeli, aż w końcu przemówiła kobieta o altowym głosie (lecz tym razem nie mówiła tak, jakby się nad nim czule pochylała, niczym siostra Izambarda nad zawszoną głową Rimbauda, ale raczej jakby się od niego ze smutkiem i zdziwieniem odsuwała):
– Nie znam pańskich wierszy, ale sądząc z tego, co o nich słyszałam, myślę, że trudno byłoby je opublikować w tym reżimie, którego pan tak energicznie broni.
Jaromil przypomniał sobie swój ostatni wiersz o dwojgu starych ludziach i ich ostatniej miłości; zdawał sobie sprawę z tego, że ten wiersz, który ogromnie kocha, nigdy nie będzie mógł być wydrukowany w epoce radosnych haseł i agitacyjnych wierszy, i że wyrzekając się go teraz, wyrzeka się tego, co ma najdroższego, wyrzeka się swego jedynego bogactwa, bez czego będzie zupełnie sam.
Było jednak jeszcze coś cenniejszego niż jego wiersze; było to coś, czego dotąd nie miał, co było. daleko i za czym tęsknił – była to męskość; wiedział, że jest osiągalna tylko poprzez czyn i odwagę; i jeżeli ta odwaga oznacza: odważyć się na to, by być opuszczonym, opuszczonym przez wszystkich, przez kochankę, przez malarza, ba – nawet przez własne wiersze, niech będzie; chce się na to odważyć. I dlatego powiedział:
– Tak, wiem, że te wiersze są rewolucji całkiem niepotrzebne. Żałuję tego, ponieważ je lubię. Ale mój żal nie jest, niestety, żadnym argumentem przeciwko ich zbyteczności.
I znowu przez chwilę było cicho, a potem jeden z obecnych mężczyzn rzekł:
– To straszne!
I rzeczywiście zadrżał, jakby mu przeszedł mróz po plecach. Jaromil poczuł, że z jego słów wionęła na wszystkich obecnych zgroza, że patrząc na niego, widzieli żywy upadek wszystkiego, co kochali i dla czego żyli. Było to smutne, ale i piękne zarazem: Jaromil stracił na chwilę poczucie tego, że jest dzieckiem.
Mama czytała wiersze, które Jaromil milczkiem kładł jej na stół, i starała się poprzez nie zajrzeć w życie syna. Gdybyż te wiersze mówiły przynajmniej zrozumiałym językiem! Ich szczerość jest fałszywa; są pełne zagadek i niedomówień; mama wie, że syn ma pełną głowę kobiet, ale nie ma pojęcia, co go z nimi łączy.
Dlatego otworzyła kiedyś szufladę jego biurka i przeglądała ją, aż w końcu znalazła dziennik. Uklękła na podłodze i wertowała go w podnieceniu; zapiski były hasłowe, dowiedziała się z nich jednak, że syn ma swoją miłość; oznaczał ją jedynie inicjałem, tak że wcale nie doczytała się, kim ta kobieta właściwie jest; było natomiast zaznaczone z namiętną drobiazgowością, do której mama czuła wstręt, kiedy się po raz pierwszy pocałowali, ile razy obeszli dookoła park, kiedy pierwszy raz dotknął jej piersi, a kiedy pośladków.
Potem doszła do zakreślonej na czerwono daty ozdobionej wieloma wykrzyknikami; pod datą było napisane: Jutro! Jutro! Ach, stary Jaromilu, łysy dziaduniu, kiedy będziesz to po latach czytać. przypomnisz sobie, że tego dnia zaczęła się prawdziwa Historia twego życia! Prędko przebiegła myślą wstecz i uświadomiła sobie, że był to dzień, gdy razem z babcią wyjechały z Pragi; i zaraz przypomniała sobie, że kiedy wróciła, znalazła w łazience swoje drogie perfumy z otwartą nakrętką; spytała się wtedy Jaromila, co robił z perfumami, a on zakłopotany odparł:
– Bawiłem się nimi…
O, jaka była głupia! Przypomniała sobie, że Jaromil, kiedy był mały, chciał być wynalazcą perfum i ujęło ją to; powiedziała mu tylko: – Jesteś już chyba wystarczająco dorosły, żebyś nie musiał się bawić! Teraz jednak wszystko jest dla niej jasne: w łazience była kobieta, z którą Jaromil tej nocy w willi spał i stracił cnotę.
Wyobraziła sobie jego nagie ciało; wyobraziła sobie przy tym ciele nagie ciało kobiety; wyobraziła sobie, że to kobiece ciało było skropione jej perfumami, pachniało więc tak, jak ona; zalała ją fala obrzydzenia. Zajrzała znowu do dziennika i zorientowała się, że po dacie oznaczonej wykrzyknikami wszystkie zapiski się kończą. Proszę, dla mężczyzny zawsze wszystko się kończy, gdy uda mu się przespać z kobietą, pomyślała z cierpką niechęcią i jej syn wydał się jej wstrętny. Przez kilka dni unikała go i nie chciała się z nim widzieć. Potem zauważyła, że jest wychudły i blady; nie miała wątpliwości, iż to dlatego, że się zanadto kocha.
Dopiero wiele dni później dostrzegła w mizerności syna oprócz zmęczenia także smutek. To ją z nim powoli godziło i dawało jej nadzieję: mówiła sobie, że kochanki krzywdzą, a matki pocieszają; mówiła sobie, że kochanek jest wiele, ale matka tylko jedna. Muszę o niego walczyć, muszę o niego walczyć, powtarzała sobie i krążyła wokół niego jak czujny współczujący tygrys.
W tych dniach zrobił maturę. Z wielkim żalem rozstawał się z kolegami, z którymi chodził osiem lat do jednej klasy, i zdawało mu się, że urzędowo stwierdzona dojrzałość rozpościera się przed nim jak pustynia. Potem pewnego dnia dowiedział się (był to przypadek: spotkał młodego człowieka, którego znał ze spotkań w mieszkaniu czarnowłosego mężczyzny), że studentka w okularach zakochała się w jakimś koledze.
Później się z nią spotkał; powiedziała mu, że za kilka dni wyjeżdża na wakacje; odpisał sobie jej adres; nie wspomniał o tym, czego się o niej dowiedział; bał się to wypowiedzieć; bał się, że w ten sposób przyspieszy ich rozstanie; cieszył się, że go dotąd całkiem nie opuściła, chociaż ma innego; cieszył się, że wolno mu ją czasem pocałować i że zachowuje się wobec niego przynajmniej jak koleżanka; lgnął do niej straszliwie i gotów był odrzucić wszelką dumę; była jedyną żywą istotą na pustyni, którą przed sobą widział; trzymał się kurczowo nadziei, że ich ledwie tląca się miłość może jeszcze rozgorzeć.
Studentka wyjechała, a zamiast niej było tu parne lato podobne do długiego dusznego tunelu. List adresowany do studentki (płaczliwy i błagalny list) spadał tym tunelem i spadał nim bez odpowiedzi. Jaromil myślał o słuchawce telefonicznej wiszącej na ścianie w jego pokoju; o zgrozo, nabyła ona nagle sensu czegoś żyjącego: mikrofon z przeciętym drutem, list bez odpowiedzi, rozmowa z niesłyszącym…
A kobiety w lekkich sukienkach unosiły się po chodnikach, szlagiery wydostawały się przez okna na ulice, tramwaje były wypełnione ludźmi niosącymi w torbach ręczniki i kąpielówki, a statek wycieczkowy odpływał w dół Wełtawy na południe, w stronę lasów…
Jaromil był samotny i tylko matczyne oczy obserwowały go uważnie i były zawsze przy nim, ale to właśnie było nie do zniesienia, że czyjeś oczy wciąż obnażały jego samotność, która miała być ukryta i niewidoczna. Nie znosił spojrzeń matki ani jej pytań. Uciekał z domu i wracał późno, kładąc się zaraz do łóżka.
Powiedzieliśmy, że nie był stworzony do masturbacji, lecz do wielkiej miłości, a jednak w owych tygodniach onanizował się rozpaczliwie i wściekle, jakby chciał sam siebie karać czynnością tak niską i haniebną. Pobolewała go potem całymi dniami głowa, ale on niemal się z tego cieszył, ponieważ ten ból przysłaniał mu urodę kobiet w lekkich sukienkach i tłumił zuchwałe roztęsknione melodie szlagierów; mógł wówczas w łagodnym otępieniu łatwiej przepływać przez nieskończoną powierzchnię dnia.
A list od studentki nie nadchodził. Gdyby choć przyszedł jakiś inny list! Gdyby w ogóle ktoś zechciał wkroczyć w jego pustkę! Gdyby sławny poeta, któremu posłał do oceny swój wiersz, zechciał wreszcie napisać do Jaromila kilka zdań! O, gdyby chociaż on napisał do niego w ciepłych słowach! (Tak, powiedzieliśmy, że oddałby wszystkie swoje wiersze za to, żeby być uznanym za mężczyznę, ale uzupełnijmy to: skoro nie został uznany za mężczyznę, jedno tylko mogło go nieco pocieszyć – by został przynajmniej uznany za poetę).
Pragnął jeszcze raz zwrócić się do sławnego poety. Chciał się do niego zwrócić nie listownie, ale w formie poetyckiego fajerwerku. Wyszedł kiedyś z domu z ostrym nożem. Krążył długo wokół budki telefonicznej, a kiedy się upewnił, że w pobliżu nie ma nikogo, wszedł do środka i uciął słuchawkę z końcem sznura. Codziennie udawało mu się jakąś słuchawkę uciąć, aż wreszcie po dwudziestu dniach (list od dziewczyny ani od poety nie nadchodził!) miał dwadzieścia odciętych słuchawek. Włożył je do pudła, pudło zapakował, związał sznurkiem, napisał na nim adres sławnego poety i swoje nazwisko jako nadawcy. Poruszony zaniósł paczkę na pocztę.
Gdy odchodził od okienka, ktoś klepnął go po ramieniu. Odwrócił się i zobaczył kolegę z powszechniaka, syna woźnego. Ucieszył się, że go widzi (każde wydarzenie było mile widziane w pustce bez wydarzeń); wdał się z nim chętnie w rozmowę, a kiedy dowiedział się, że kolega mieszka niedaleko poczty, zmusił go niemal, by go na chwilę do siebie zaprosił.
Syn woźnego nie mieszkał już z rodzicami w szkole, miał swoje własne, jednopokojowe mieszkanie.
– Żony nie ma w domu – wyjaśniał, gdy wchodzili z Jaromilem do przedpokoju.
Jaromil nie przypuszczał, że jego kolega jest żonaty.
– No tak, już od roku – stwierdził kolega i powiedział to z taką oczywistością i pewnością siebie, że Jaromil poczuł zazdrość. Potem usiedli w pokoju i Jaromil zobaczył pod ścianą łóżeczko z niemowlęciem; uświadomił sobie, że jego kolega jest ojcem rodziny, a on onanistą.
Kolega wyciągnął z głębi szafy butelkę wódki, nalał do dwóch kieliszków, a Jaromil pomyślał sobie, że on sam żadnej butelki w domu nie ma, gdyż mama zadawałaby mu dziesiątki pytań, na co mu ona potrzebna.
– A co robisz? – pytał go Jaromil.
– Jestem w milicji – powiedział kolega, a Jaromil przypomniał sobie dzień, gdy stał z obwiązanym gardłem przy radiu, z którego rozlegał się skandowany krzyk tłumów. Milicja była najmocniejszą podporą partii komunistycznej także jego kolega prawdopodobnie był w tych dniach wśród burzących się tłumów, podczas gdy on, Jaromil, był z babcią w domu.
Tak, kolega rzeczywiście był wtedy na ulicach i opowiadał o tym zarazem dumnie i powściągliwie, toteż Jaromil uczuł potrzebę dać mu do zrozumienia, że są razem związani tym samym przekonaniem; powiedział mu o spotkaniach w mieszkaniu czarnowłosego mężczyzny. – Ten Żydek? – rzekł syn woźnego bez entuzjazmu. – Miej na niego oko! To bardzo dziwny facet!
Syn woźnego wciąż mu uciekał, był ciągle troszkę wyżej od niego i Jaromil pragnął mu dorównać; powiedział smutnym głosem:
– Nie wiem, czy wiesz, ale mój tata zginął w obozie. Od tej pory wiem, że świat musi się radykalnie zmienić i wiem, gdzie jest moje miejsce.
Syn woźnego przytaknął wreszcie ze zrozumieniem; długo jeszcze rozmawiali, a kiedy mówili o swej przyszłości, Jaromil ni z tego, ni z owego oświadczył:
– Chcę zająć się polityką.
Sam był zdziwiony, że to powiedział, jakby te słowa wyprzedziły jego myśl, jakby zadecydowały bez niego i za niego o jego drodze życiowej. – Wiesz – ciągnął – mama chciałaby, żebym zajął się estetyką albo francuskim, albo nie wiadomo czym jeszcze, tylko że mnie to nie bawi. To nie jest życie. Prawdziwe życie to jest to, co robisz ty. A kiedy potem wychodził z mieszkania syna woźnego, wydawało mu się, że przeżył dzień decydującego oświecenia. Jeszcze przed paroma godzinami nadawał na poczcie paczkę z dwudziestoma słuchawkami myśląc, że jest to wspaniałe, fantastyczne wezwanie, poprzez które prosi wielkiego poetę o odpowiedź. Że w ten sposób wysyła mu w podarunku swe daremne oczekiwanie na jego słowo, swą tęsknotę za jego głosem. Jednakże rozmowa z kolegą, która nastąpiła (i on był pewien, że to nie był przypadek!) zaraz potem, nadała jego poetyckiemu czynowi przeciwne znaczenie: nie był to podarunek ani błagalne wezwanie; bynajmniej: on dumnie zwracał poecie całe daremne oczekiwanie; ucięte słuchawki były uciętymi głowami jego oddania i Jaromil z ironią odsyłał je poecie z powrotem, jak turecki sułtan odsyłał chrześcijańskiemu przywódcy ucięte głowy krzyżowców.
Teraz wszystko zrozumiał: całe jego życie było oczekiwaniem w opuszczonej kabinie przy słuchawce telefonu, z którego nie można było nigdzie dzwonić. Ma przed sobą tylko jedno wyjście: odejść z opuszczonej kabiny, prędko odejść!
– Jaromilu, co się z tobą dzieje?
Poufała obojętność pytania sprawiła, że łzy napłynęły mu do oczu; nie mógł nigdzie uciec, a mama ciągnęła dalej:
– Przecież jesteś moim dzieckiem. Przecież znam cię na wylot. Wiem o tobie wszystko, chociaż z niczego mi się nie zwierzasz.
Jaromil spoglądał w bok i było mu wstyd. A mama mówiła dalej: – Nie wolno ci patrzeć na mnie jak na matkę, pomyśl sobie, że jestem twoją starszą przyjaciółką. Gdybyś mi się zwierzył, może by ci ulżyło. Wiem, że coś cię dręczy. – Po czym dodała cicho:
– I wiem, że to z powodu jakiejś dziewczyny.
– Tak mamo, jest mi smutno – przyznał się, ponieważ ciepława atmosfera wzajemnego zrozumienia otoczyła go zewsząd, tak że nie mógł się z niej wyrwać. – Ale trudno mi o tym mówić…
– Rozumiem cię; ja też wcale nie chcę, żebyś mi teraz o czymś mówił, chcę tylko, byś wiedział, że możesz mi wszystko powiedzieć, kiedy będziesz chciał. Posłuchaj. Jest dziś wspaniała pogoda. Umówiłam się z kilkoma przyjaciółkami, że popłyniemy parostatkiem. Wezmę cię ze sobą. Powinieneś się trochę rozerwać.
Jaromilowi zupełnie się to nie uśmiechało, ale nie miał pod ręką żadnej wymówki; poza tym był tak zmęczony i smutny, że nie miał nawet dosyć sił, by się bronić, tak że nie wiedząc nawet jak i kiedy, znalazł się nagle w towarzystwie czterech dam na pokładzie statku spacerowego. Wszystkie panie były w mamy wieku i Jaromil dostarczył im wdzięcznego tematu do rozmowy; były bardzo zdziwione, że jest już po maturze; stwierdziły, że jest podobny do mamy; kręciły głowami nad tym, że postanowił studiować w wyższej szkole nauk politycznych (zgodziły się z mamą, że to nie pasuje do tak delikatnego chłopca) i, naturalnie, wypytywały go figlarnie, czy chodzi już z jakąś dziewczyną. Jaromil nienawidził ich w duchu, ale widział, że mama jest wesoła, i ze względu na nią grzecznie się uśmiechał. Potem statek zatrzymał się i damy ze swoim młodzieńcem wyszły na brzeg pełen na wpół nagich ludzi i szukały miejsca, gdzie mogłyby się opalać; tylko dwie miały stroje kąpielowe, trzecia odsłoniła swe tłuste białe ciało, pozostawiając na sobie różowe majtki i biustonosz (wcale nie wstydziła się intymności bielizny, może czuła się cnotliwie ukryta za swoją brzydotą), a mama mówiła, że wystarczy, jeśli opali sobie twarz, którą – mrużąc oczy – zadzierała ku niebu. Wszystkie cztery były natomiast zgodne co do tego, że ich młodzieniec musi się rozebrać, opalać i kąpać: mama pomyślała także i o tym i zabrała dla niego kąpielówki.
Z pobliskiej gospody dochodziły tu dźwięki szlagierów i napełniały Jaromila tęsknotą; opalone dziewczęta i chłopcy przechodzili koło nich i Jaromilowi wydawało się, że wszyscy na niego patrzą; ich spojrzenia paliły go jak ogień; starał się rozpaczliwie, by nikt nie poznał, że należy do tych czterech starszych dam; damy natomiast ochoczo się do niego przyznawały i zachowywały się jak jedna matka z czterema szczebiocącymi głowami; nalegały, by się wykąpał.
– Nie mam się tu nawet gdzie przebrać – bronił się.
– Głuptasku, nikt się na ciebie nie będzie patrzeć, owiń się tylko ręcznikiem – zachęcała go gruba dama w różowej bieliźnie.
– Kiedy on jest wstydliwy – śmiała się mama i wszystkie pozostałe kobiety śmiały się razem z nią.
– Musimy to respektować, jeśli jest wstydliwy – powiedziała mama. – Chodź, przebierz się tutaj, za tym ręcznikiem i nikt cię nie zobaczy – i trzymała w rozłożonych rękach duży biały ręcznik kąpielowy, którego ściana miała go chronić przed spojrzeniami plaży. Cofnął się, a mama z ręcznikiem ruszyła za nim. Cofał się przed nią, a ona ciągle szła za nim, tak że wyglądało to, jakby wielki ptak z białymi skrzydłami prześladował uciekającą ofiarę.
Jaromil cofał się i cofał, a potem odwrócił się i zaczął uciekać przed siebie.
Kobiety spoglądały za nim zdumione, mama wciąż trzymała w rozpostartych rękach duży biały ręcznik, a on przedzierał się pomiędzy obnażonymi młodymi ciałami i znikał im z oczu.