40527.fb2
Niedziela, 22 czerwca 200…
Małgorzata przygląda się sceptycznie aparatowi Holtera wystającemu spod jej kusej letniej bluzki.
– Wygląda jak walkman – rzuca półgłosem do Pawła.
– Ale zapisuje muzykę prosto z serca. – Paweł dociska jedną z końcówek widocznych w dekolcie bluzki i uśmiecha się do Małgorzaty porozumiewawczo. – Nic nie szczypie?
– Nie, jest w porządku.
Profesor uważnie przegląda wyniki badań. Gestem pokazuje Małgorzacie, by jeszcze na moment usiadła. Przez chwilę przygląda jej się badawczo.
– Pełny obraz sytuacji będziemy mieli po holterze, no i po teście wysiłkowym, na który umówi się pani z doktorem Radczyńskim. Muszę mieć pewność, że nie ma zmian wieńcowych.
– Rozumiem – odpowiada Małgorzata, choć oczywiście nie ma pojęcia, co to są zmiany wieńcowe.
– Jedno mogę pani powiedzieć już teraz – kontynuuje profesor. – Musi pani rzucić palenie.
– Ale…
– Doktor Radczyński wspominał, że ma pani teraz trudny czas…
– Raczej tak – przyznaje Małgorzata zakłopotana.
– Nie da się wyeliminować z życia napięć i przykrości, ale papierosy można.
– Ale to mój jedyny przyjaciel w stresie – próbuje dyskutować Małgorzata i w tym momencie przypomina sobie Alicję zaglądającą nieśmiało do jej gabinetu dzień po wydarzeniach na szosie gdańskiej. Milknie zaskoczona własnym łgarstwem.
– Drobna zmiana sposobu reagowania na stres jest zawsze możliwa – tłumaczy cierpliwie profesor. – Nie uciekniemy od własnego uposażenia psychicznego, ale możemy trochę nad nim zapanować.
– Próbuję – uśmiecha się gorzko Małgorzata. – Z wydatną pomocą tabletek uspokajających.
– Jakich? – pyta profesor czujnie.
Małgorzata wysupłuje małe pudełko z wypchanej, jak zwykle, nie wiadomo czym torebki. Podaje je profesorowi, który zdejmuje okulary i zaczyna studiować skład.
– Waleriana, melisa, chmiel, serdecznik. W porządku – oddaje opakowanie Małgorzacie. – Z pewnością pomoże pani bardziej niż papieros. Proszę tylko pamiętać, że to jednak lekarstwo. Nawet od waleriany można się uzależnić.
– Lepiej od waleriany niż od nikotyny – wtrąca Paweł. Małgorzata wstaje i żegna się z profesorem. Paweł odprowadza ją do drzwi oddziału.
– Wszystko jasne? – pyta, podając rękę na pożegnanie. – Żyjesz normalnie, działasz normalnie, reagujesz tak jak zwykle. Jutro wracasz tu, mniej więcej o tej porze, oddajesz mi aparat, a w poniedziałek wskakujesz na test wysiłkowy.
– Tak jest – odpowiada Małgorzata. – Wszystko pod kontrolą.
– Żebyś wiedziała, że wszystko. Tam się wszystko zapisuje.
– Złe myśli też?
– Nie, ale złe emocje, owszem. Nie miałabyś ochoty na drugie śniadanie? Moglibyśmy zejść do bufetu.
– Właściwie, czemu nie – odpowiada Małgorzata, widząc, że Paweł ma jeszcze ochotę pogadać, choć chyba jednak nie na temat jej małżeńskich problemów.
Mimo protestów Paweł ordynuje po dwie parówki z musztardą i po szklance soku pomidorowego. Jedzą w milczeniu. – Całkiem miło było wczoraj – bąka Paweł w końcu.
– Świetnie, jeśli chodzi o mnie. Pomijając, rzecz jasna, finał – śmieje się Małgorzata. -Trochę hałaśliwy, choć nieplanowany. Ale na przykład twój brat… – Paweł macha ręką z westchnieniem. – Pani doktor nieźle go zdołowała.
– Mniejsza z tym. – W innej sytuacji Paweł być może wyjaśniłby Małgorzacie, jak bardzo się myli, ale teraz woli nie wpuszczać się w poboczne, z jego punktu widzenia, wątki. -Uwierz mi, że sprawiedliwości stało się zadość.
– To co innego.
– Od jak dawna znasz Alicję?
Sztucznie swobodny ton pytania zdradza tak duże napięcie, że Małgorzata odpowiada po prostu.
– Od piętnastego maja.
– Masz to zapisane w kalendarzyku czy co?
– Po pierwsze, nie mam kalendarzyka. Po drugie, tego dnia pierwszy raz w życiu zemdlałam. Na komunii córki, a właściwie pod kościelnym murem, i Alicja…
Małgorzata zaczyna opowiadać historię torebek, ale Paweł słucha nieuważnie, bo już przypomniał sobie, że tego dnia przeprowadzał się na Berezyńską.
– A co właściwie o niej wiesz? – wypala Paweł z desperacją właściwą ludziom na ogół nieśmiałym i dyskretnym. Widać nawet tacy czasami czują, że tylko pytanie wprost uwolni ich od niepewności.
Małgorzata przygląda mu się z namysłem.
– A co ty chciałbyś o niej wiedzieć?
– O jej życiu i w ogóle…
– …i w ogóle, czyli o jej facetach?
Sytuacja jest idiotyczna i Paweł czuje się jak idiota, ale nie ma pojęcia, jak z tego wybrnąć, więc tylko kiwa głową.
– Wiem, że miała dwóch mężów. Pierwszy zginął w katastrofie lotniczej, a drugi umarł po długiej chorobie – recytuje Małgorzata. – Reszta jest milczeniem Alicji, Paweł. Jakie to ma dzisiaj znaczenie, z kim spała i kogo kochała?
– Nie wiem – odpowiada Paweł zgodnie z prawdą.
Na razie może tylko przerwać tę rozmowę, może tylko przestać się nad tym zastanawiać. Może z czasem naprawdę przypomni sobie, na czym właściwie polega zaufanie.
Flesz szczeka, słysząc kroki Pawła na schodach. Marcin siedzi w salonie i ogląda telewizję. Obok niego porozrzucane teczki, wpół rozpakowana torba z Sopotu, jakieś brudne skarpetki i mnóstwo fruwających po podłodze kudłów kaukaza.
– Dlaczego ty pracujesz w niedzielę? – Marcin już od progu wita Pawła wymówkami. – Jestem głodny jak ten pies.
– Nie wkurzaj mnie. – Paweł wchodzi do pokoju. Nie zdejmuje nawet butów, widząc kompletnie zadeptaną podłogę i te straszne kudły. – Przecież to wygląda jak jakaś melina!
Zirytowany rzuca teczkę na krzesło. Rano myślał, że zostawia dom w lepszym stanie. Wchodzi do kuchni. Niestety, tyle było ostatnio dodatkowych zajęć, że nikt nie miał okazji umyć naczyń. Nikt to znaczy Paweł.
– Służka, wyłaź spod łóżka! – woła pan doktor sam do siebie. To ulubiony tekst mamy. Chyba właśnie czuje się tak jak wiele kobiet po powrocie z pracy do domu. Na kanapie cierpiący i niezadowolony mąż – to Marcin. Rozkapryszone dziecko, mające pretensje, że nikt się z nim nie bawi – to Flesz. No i sfrustrowana żona nad górą statków – to on. Taką sobie wybrał wolność.
Musi to przeorać, bo inaczej zabije Marcina.
– Może obierzesz ziemniaki? – pyta brata z kuchni. – Do tego możesz użyć tylko rąk.
– Jak już muszę – mruczy pod nosem artysta fotografik. Kiedy ostatni raz obierał ziemniaki? Chyba w liceum… – Nie możemy zamówić pizzy?
Paweł, milcząc, podaje mu wiadro, torbę z ziemniakami i nóż, sam wraca do kuchni, po drodze zbierając porozstawiane w całym pokoju szklanki. Zamyka otwarte na oścież drzwiczki mini-kredensu. Zakłada rękawiczki i zmywa. Szklankę po szklance.
– Co będzie do tych ziemniaków? – krzyczy Marcin z salonu.
– Zsiadłe mleko.
– Wypiłem.
Cierpliwości! Paweł próbuje skupić się na zmywaniu. Podobno działa uspokajająco. Przy jakiejś dziesiątej szklance, wyjętej i użytej podczas jego pięciogodzinnej nieobecności, nie wytrzymuje i wchodzi do salonu, wycierając mokre ręce.
– Może ty masz cukrzycę, że tak pijesz bez umiaru, co? Byłeś sam, a zużyłeś dziesięć szklanek.
Marcin natychmiast odkłada nóż. Rozmowa i obieranie ziemniaków jednocześnie to za dużo dla jego niezbyt podzielnej uwagi.
– Będziesz się kłócił, tak? To był twój pomysł, żebym tu został. Nie wpraszałem się na tę twoją imprezę.
– Mama wyjechała na działkę. Miałem może ją odwołać, żeby zaopiekowała się chorym synkiem. Mało ma kłopotów z tobą?
– A z tobą to niby ma nieustające pasmo sukcesów? Czterdzieści pięć lat sukcesów, co? Może jej dołóż jeszcze bogatą wdówkę z Kępy. Będzie klaskała z radości. – Paweł wali Marcina ścierką. – Ale ty jesteś żałosny, doktorku. – Marcin uchyla się przed kolejnym ciosem.
– Kto tu jest żałosny… Narąbałeś się jak norka. Dobrze, że nie musiałem cię daleko taszczyć, no tak, zapomniałem, miałeś powody do cierpienia, narzeczona cię przerobiła! – zaczepia ponownie Paweł.
– Mnie? Chyba ci się persony pomieniały. – Marcin przygląda się bratu z miną urażonej niewinności.
– No, nie udawaj, przecież widziałem, że miałeś ochotę przyłożyć temu Kranachowi.
– Sam przyznasz, że za długo to ten twój ideał kobiety nie cierpiał… – ironizuje Marcin.
– Mój ideał? – dziwi się Paweł ostentacyjnie. – Chyba, niestety, twój, Marcinku… Tak można było w każdym razie wywnioskować z twojej wczorajszej kwaśnej miny. No cóż, współczuję ci… Znowu przegrałeś…
Marcin z wrażenia podnosi się z kanapy. Po chwili na nią dramatycznie opada.
– Mój czy twój, nieważne, pokazała nareszcie publicznie, kim jest naprawdę. Podłapała pierwszego napotkanego gościa i się z nim przegięła…
– Marcin, albo jesteś jeszcze pijany, albo nie jesteś synem mojej matki! Stuknij się, opoju, i zacznij myśleć, a nie ziać nienawiścią!
– No bo chociaż ten mój, pożal się Boże, następca mógł być jakiś…
– Kulawy, bezzębny i bezdomny? – pokpiwa Paweł. – Tu cię boli? Rodzimy James Dean zdeklasowany przez towar z importu.
– Bardzo go polubiłeś, prawda? No tak, w końcu to może być twój pasierb!
– Przesadzasz! – ucina Paweł.
– Słyszałem, jak ten, jak mu, Wiktor, coś wspominał, że na tego Kranacha zawsze baby leciały, ta twoja Alicja też.
– Chcesz, żebym go tak samo nienawidził jak ty? Usiądziemy sobie przy piwie i będziemy się rozkoszować wspomnieniami. Już to widzę: dwaj bracia i wianuszek byłych i niedoszłych kochanek… – Trochę Pawłowi odpuszcza.
– No to może zaraza gdzieś tkwi w nas? – słusznie rozumuje Marcin.
– Tylko nie mieszaj w to mamy i ojca. Pamiętam twoją uroczą panią psycholog. Jeszcze do dzisiaj dźwięczą mi w uszach jej teorie. – Paweł przypomina bratu romans z psychoterapią w tle. – Obieraj, obieraj.
– Nic nie mieszam. Ty dryfujesz w stronę starszej kobiety, bon voyage. Ja siedzę w loży szyderców. Każdy na swoim miejscu.
Marcin obiera ostatniego ziemniaka, podaje Pawłowi garnek i nóż. Paweł niesie garnek do kuchni, płucze ziemniaki, wlewa wodę i włącza gaz.
– A propos kobiet i zobowiązań. Pamiętasz, że jesteśmy na szóstą umówieni z kwiaciarką? Ona dzisiaj specjalnie wcześniej wyjdzie z pracy – wychyla się Paweł z kuchni. – Pamiętam, zaraz tu ogarnę, rzuć tylko jakąś szczotkę, to oprawię Flesza wieczorowo. – Marcin wyraźnie składa broń.
Skacowany Artur obudził się połamany po nocy przespanej w fotelu. Bogu dzięki, że to niedziela. Raczej trudno uwierzyć, że w tym stanie mógłby pokazać się w pracy. Przewrócił już całą domową apteczkę w poszukiwaniu czegokolwiek, co uśmierzyłoby tępy ból głowy. Na próżno. W końcu na dnie szuflady kuchennej znalazł pojedyncze opakowanie alka seltzer. Rozpuścił tabletkę w szklance wody i wypił z ulgą.
Nieco zdumiony, ale przede wszystkim wściekły, snuje się po mieszkaniu. W końcu dociera do niego, że Małgorzata nie wróciła na noc.
W pokoju przy fotelu leży opróżniona butelka, telefon i komórka. Artur sięga po komórkę i natychmiast prostuje się z jękiem. Ból w krzyżu błyskawicznie zagłusza ból głowy. Z trudem siada w fotelu. Ciężko mu skoncentrować wzrok, ale po dłuższej chwili odczytuje zapisane na wyświetlaczu nieodebrane połączenia. Uśmiecha się ironicznie, przekonany, że to Elżbieta próbowała się do niego dodzwonić, ale jeden zapisany numer nic mu nie mówi, drugi to komórka Małgorzaty. Wzrusza ramionami i wybiera numer żony.
Melodia z „Fortepianu" odzywa się zza drzwi, bo Małgorzata właśnie dotarła do domu. Dojmujący zapach alkoholowych wyziewów uświadamia jej w progu, że nieuchwytny telefonicznie mąż mimo wszystko spędził tę noc w domu. Resztę wątpliwości rozwiewa widok Artura, nie mówiąc już o butelce nadal wartującej przy fotelu.
– Proszę, proszę, pani domu wróciła – odzywa się Artur nieco schrypnięty, ale agresywny.
– Piłeś – raczej stwierdza, niż pyta, Małgorzata.
– A co miałem robić, jak mi się żona puszcza po mieście.
– Przestań!
– A niby czemu mam przestać? Odgrywasz mi tu, jaka to ty jesteś skrzywdzona, a sama, co? Dobrze było? Lepszy był ode mnie?
Małgorzata odwraca się i wychodzi z pokoju. Artur dźwiga się z trudem, ale idzie za nią z wyraźną intencją kontynuowania.
– Pytam cię o coś! – krzyczy. – Był lepszy czy nie?
– Pokrzycz sobie jeszcze – odpowiada Małgorzata spokojnie, ale głos jej drży. -To nawet dobrze. -Wskazuje aparat zawieszony w pasie. – Od razu zapiszą się wszystkie moje stresy.
Artur trochę przytomnieje.
– Holter? Co się stało?
– Zasłabłam.
– Czemu nikt mnie nie zawiadomił? – pyta i w tym samym momencie przypomina sobie nieodebrane połączenia zapisane w komórce. – Przecież byłem w domu – dodaje już mniej pewnie.
– Alicja wydzwaniała pół nocy.
– Znowu polazłaś do tej baby od torebki?
– „Ta baba od torebki" jest moją przyjaciółką.
– Przyjaciółką? – Artur jest już w domu. – Wszystko przez tę starą lesbę.
– Słucham?
– Dlatego tak się zmieniłaś. -Ja?
– No pewnie, wściekasz się, szalejesz, gdzieś łazisz po nocach… wszystkie jesteście takie same, jak nie…
Artur urywa, dostrzegając w końcu, że Małgorzata patrzy na niego, jakby się z choinki urwał. Przygląda mu się jeszcze chwilę z niedowierzaniem, po czym rzuca okiem na zegar kuchenny i rusza do wyjścia.
– A ty dokąd znowu? – pyta Artur. Gdyby choć odrobinę zmienił ton, być może Małgorzata miałaby szansę usłyszeć w nim zaniepokojenie i troskę. Niestety, słyszy jedynie złość i zniecierpliwienie.
– Maja wraca za piętnaście minut.
– Ja pójdę.
– Przecież nawet nie wiesz, jak wygląda jej wychowawczyni.
– Wystarczy, że wiem, jak wygląda moja córka. Nie mówiąc o tym, że ona mnie pozna.
– No, nie wiem.
Zabrzmiałoby to pewnie bardzo ironicznie, gdyby nie było szczerą prawdą. Wymięty, nieogolony i zdecydowanie nieświeży Artur nie nadaje się dzisiaj do roli czułego tatusia. I chyba sam dochodzi do tego wniosku, bo nie zatrzymuje już Małgorzaty.
Właściwie powinna się popukać w czoło. Rzeczywiście, dyskusje na ciężkim kacu to jest to, czego teraz oboje najbardziej potrzebują. Choć trzeba przyznać, że udało mu się ją zaskoczyć: albo się puszcza, albo została lesbijką, prosta piłka. Tertium non datur.
Małgorzata zaczyna się uśmiechać do swoich myśli. W samą porę, bo wesoły autobus skręca właśnie z fantazją na szkolny parking. Już widzi Maję machającą do niej przez okno.
Dzieci wysypują się z autokaru. Poprzez zgiełk powitań i pożegnań z trudem przebija się głos wychowawczyni nawołującej, by każdy sprawdził, czy zabrał wszystkie swoje rzeczy. Maja biegnie do matki, ale zatrzymuje się jeszcze, by pożegnać się ze swoimi przyjaciółkami. Małgorzata parska śmiechem, widząc czułe pocałunki dziewczynek. Jej śmiech zamiera jednak błyskawicznie, bo Maja odwraca się i Małgorzata dostrzega oko podbite różnokolorowym sińcem.
– Co się stało? – woła, uginając się pod ciężarem córki, która swoim zwyczajem wita się z nią, wskakując jej na biodra.
– Nic – macha ręką Maja pośród uścisków i pocałunków. -Poprosiłam Błażeja, żeby rzucił mi colę.
– No i co?
– No i rzucił. Nie zdążyłam złapać. -I…?
– I nie martw się, mamo. Następnym razem na pewno złapię.
Przed szóstą mieszkanie Pawła wygląda zupełnie inaczej. Marcin siedzi w łazience i doprowadza z kolei siebie do stanu użyteczności publicznej. Jego stylizowany trzydniowy zarost od wczoraj przypomina raczej szczecinę. Najgorzej idzie mu z baczkami.
Basia przychodzi punktualnie. Ma rozpuszczone włosy prosto spod fryzjerskiej gofrownicy, niebieską princeskę mini, niebieskie japonki i torebkę ze sznurka. Właśnie rozpoczęła wakacje. Ostatnie wakacje w technikum ogrodniczym, w którym zdała do piątej, dyplomowej klasy.
Na widok Pawła od progu zaczyna tłumaczyć, dlaczego nie dotarła na wczorajszy wieczór. Tłumaczenie jest niezwykle drobiazgowe, gdyż Basia nie może powiedzieć wprost, że zaproszenie w ostatniej chwili na ogródkowe przyjęcie wydało jej się dużo mniej atrakcyjne niż perspektywa kręgli w Hula-Kuli.
Marcin nie byłby sobą, gdyby nie doszło do kolejnego qui pro quo. Słysząc głos szczęśliwej znalazczyni psa w przedpokoju, zaczyna wyć cichutko, a właściwie skowyczeć. Basia robi krok do przodu i w tym momencie do jej kolan rzuca się… Flesz ze szczerym zamiarem potraktowania swej wybawicielki od wolności szczerym liźnięciem przez pół twarzy. Basia, usiłując uniknąć aż tak gorących dowodów wdzięczności, próbuje wyminąć Flesza i wchodzi, a właściwie wsuwa się wielkim ślizgiem na japonkach po wypastowanej przez Pawła podłodze do pokoju. Zatrzymuje się dokładnie przed kanapą, a ściślej przed nogą zdziwionego Marcina, i łapie go za spodnie w dość niefortunnym, jak się zdaje, miejscu. Marcin podskakuje na jednej nodze i znowu skowycze – zupełnie udatnie – ale tym razem z bólu.
– Jezu, to ty? – woła Basia, nie kryjąc zaskoczenia.
– Nie, to ja… ale to faktycznie jakiś cud – poszkodowany zaczyna się śmiać.
Basia próbuje podnieść się z wdziękiem z nadprogramowego szpagatu. Upadła na prawą nogę, rozrywając rozcięcie w mini sukience prawie do talii. Nie ma już nic do ukrycia, bo pod sukienką są tylko mikroskopijne stringi. Marcin z radości aż stuka gipsem. Paweł, do tej pory obserwujący całą scenę w osłupieniu, ociera pot z czoła, chyba też z wrażenia, i podbiega, by pomóc dziewczynie wstać. Basia jest już purpurowa jak zawsze w obecności któregoś z braci Radczyńskich. Tym razem ma ich obu naraz i widzi, że zrobiła wrażenie na obu, ale wygląda na to, że cudownie odnaleziony ulubiony klient jest jednak bardziej w jej typie.
– Tego mi jeszcze brakowało. Basiu, proszę, nie bądź kolejną ofiarą mojego brata. – Dusząc się ze śmiechu, Paweł wyjmuje sok i colę z lodówki. – A skąd się znacie?
– Z kwiaciarni! – odpowiadają chórem.
– To jest właśnie Basia, gwiazda kwiaciarstwa polskiego! Ta dziewczyna, z którą miałem umówić się na kawę, ale operacja w Płońsku mi przeszkodziła!
Ostatnie zdanie Marcin wypowiada nadzwyczaj głośno i znacząco. Na szczęście w porę przypomniał sobie kit, który jej wciskał sprzed szpitala z głębi ziemi mazowieckiej.
Basia ze zrozumieniem kiwa głową.
– Tak szybko cię wypuścili? – pyta troskliwie. – To naprawdę super, że mogłam pomóc z tym psem. W życiu bym nie przypuszczała, że to pana pies – zwraca się do Pawła. – To znaczy, że to twój pies! – uśmiecha się do Marcina.
– Ale numer, a ja jak do ciebie dzwoniłem z Płońska, to nie miałem pojęcia, że to właśnie ty uratowałaś mi psa, no i w ogóle nie wiedziałem, że mój Flesz był w niebezpieczeństwie -w tym samym dziecinnym stylu konwersuje z nią Marcin.
Czy to próba przedrzeźniania kwiaciarki, czy łatwość nawiązywania kontaktu na właściwym poziomie, ale Basia z Marcinem doskonale się w tych „ochach", „achach" i „superach" rozumieją. Jak się czuje w tym wszystkim Paweł, który jak mamusia albo, co gorsza, gosposia, podaje dzieciom do stołu, wie tylko on sam.
– Powinniście raczej umówić się na lody albo na karuzelę -żartuje, przynosząc ciasto i colę. – Przydałaby się guma i chipsy, ale sorry, nie przewidziałem.
– O co ci znowu chodzi? – pyta Marcin z tak szczerym zdumieniem, że starszy brat gryzie się w język i zajmuje się tym, do czego go tutaj powołano. Basia obserwuje Pawła, który ustawia wiktuały na stole, a z jej spojrzenia wynika jasno, że jest zachwycona i sytuacją, i przyjęciem, i wszystkim.
– To ja was tutaj zostawię, mam umówioną wizytę… Na moje szczęście! – dodaje półgłosem Paweł.
Wychodzi z domu, ale zajęta sobą młoda para na kanapie nawet tego nie zauważa. Basia w skupieniu czyta i ogląda głupoty wymalowane flamastrami na gipsie Marcina. Kontemplacja tego fascynującego obiektu literacko-plastycznego zajmie im jeszcze dobry kwadrans. A potem? Wierzmy, że Marcin poradzi sobie. Ostatecznie ma zagipsowaną stopę, a nie fantazję.
– Chyba powinnam zadzwonić do matki – mówi Ola, nerwowo mnąc serwetkę. – Cały czas się niepokoję. Dopiero wróciła z obserwacji i w ogóle.
– Jeśli „i w ogóle", to dzwoń. – Aleksander przygląda się Oli z szelmowskim uśmiechem. – Zaczekam na ciebie z deserem.
Ola rzuca mu przepraszający uśmiech i wychodzi z zatłoczonej restauracji krakowskiego hotelu. W lobby hotelu nie jest wcale ciszej, bo przez otwartą bramę wejściową wpada gwar nocnego życia Floriańskiej. Ola skręca na schody i po chwili zamyka z ulgą drzwi pokoju. Hałas z Floriańskiej dociera nawet tutaj, choć specjalnie wzięli pokój od strony patio. Ola zamyka z trudem stare okno i wyciąga się na wielkim łożu o pięknie wygiętym metalowym zagłówku.
Wiecznie zatroskana córeczka! Myślałby kto! Łatwiej powiedzieć „muszę do mamy" niż „jestem zdenerwowana" albo „nie wiem, co robić".Tym razem przez chwilę chciała pobyć sama. Czy naprawdę nie mogła po prostu powiedzieć tego Aleksandrowi?
Trudno, uśmiecha się Ola sama do siebie. Tylko w amerykańskich romansach kobieta rozwiązuje od ręki wszystkie swoje życiowe problemy po jednej, góra dwóch nocach z ukochanym. No właśnie, jeszcze nie spędziliśmy ze sobą całej nocy. Dlatego nie powiedziałam wprost.
Skąd właściwie ten nagły niepokój? Przecież to nie jest jej pierwszy raz. To nawet nie jest jej pierwszy raz z Aleksandrem. Trudno było jej wyzbyć się skrępowania tam, w mieszkaniu jego matki, ale na szczęście bez skrępowania mu o tym powiedziała. Dlatego przyjechali na krótki weekend do Krakowa. Zeby pobyć ze sobą dłużej. Cały dzień łazili po mieście, zdeptali wzdłuż i wszerz Kazimierz i okolice Rynku. Nóg nie czuje… nic nie czuje… zasypia.
Budzi ją znajomy zapach wody toaletowej. Aleksander leży tuż przy niej i z ledwie widocznym w mroku uśmiechem przygląda się zaskoczonej, rozespanej Oli.
– Przespałaś deser.
– Pewny jesteś? – odpowiada Ola, przysuwając się bliżej. -Przecież nie wiesz, co bym zamówiła.
– Zaczynam się domyślać – szepcze Aleksander. – Życzy sobie pani górę czy dół?
– Życzę sobie wszystko – mruczy Ola i jednym ruchem zdejmuje sukienkę. Jest bez stanika. Zdjęła go na prośbę Aleksandra. Niech się gapią i zazdroszczą, powiedział.
Aleksander rozbiera się bez słowa. Później delikatnym ruchem zdejmuje to, co jeszcze na niej pozostało. Patrzy. Długo. Czeka, aż minie jej skrępowanie, aż wszystkie myśli o tym, co ma za małe, a co za duże, przesuną się jak chmury i jak chmury odpłyną.
– Jesteś śliczna – przesuwa ręką wzdłuż jej nóg. – Jak wyrzeźbiona…
Ola przytula się do niego całym ciałem. Nic nie drażni, nic nie uwiera, znajomy zapach, znajomy, niespieszny dotyk. Ciemna głowa Aleksandra sunąca wzdłuż jej piersi, brzucha. Długie przystanki i powroty. Pierś – jedna… druga sztywniejąca brodawka i za chwilę… znowu powolna podróż w dół, już… inny dotyk, który strząsa z niej pierwszym dreszczem resztki snu. Oddech, coraz szybszy i ten dotyk i…
– Chodź do mnie – szepcze Ola i otwiera się z radością, że już…
– Jestem.
Chciałaby tyle powiedzieć, ale słyszy tylko swój jęk i już nic nie musi mówić, bo przecież on wie i dlatego przesuwa ją niżej, by nie uwierał jej brzeg metalowego łóżka. Ruch przyśpiesza i puls też, i już nie słychać szumu ulicy, tylko ich zmieszane oddechy i metaliczne pobrzękiwanie łóżka.
– Słychać nas na pół piętra – szepcze Aleksander. Ola nieruchomieje.
Jednym, niemal tanecznym ruchem Aleksander przekręca ich oboje i pobrzękiwanie cichnie, a Ola prostuje się pod dotykiem rąk, które obejmują pierś jedną… i drugą. Obiema rękami wspiera się na jego ramionach i płynie z nim i nad nim w rytmie znów przyśpieszającego oddechu…
– Ojej!
– Zabolało? Przepraszam. – Aleksander unosi jej biodra, opuszcza powoli. – Tak lepiej?
Ola kiwa głową, niepewna, czy naprawdę zabolało, czy może nigdy tak, nigdy aż tam, bo znów to czuje, ten ból i coś jeszcze, co rośnie z oddechem i każe przyspieszyć, i przylgnąć do niego, i już tylko czuć, bo już się wyrywa, nie z gardła, nie z piersi, gdzieś z głębi, ten krzyk, co miesza się z jego westchnieniem, i teraz przytulić się mocno, i… już.
Nie, nie już. Ola już wie, że kochanie się z Aleksandrem nie kończy się na tym. Bo jeszcze można trwać w przytuleniu, w miękkim, czułym całowaniu i szeptaniu ich tylko uszom przeznaczonym. Można tak trwać. Długo.
– Wiesz, że jesteś pierwszym mężczyzną, z którym rozmawiam po kochaniu? – mówi Ola po dłuższej chwili, odsuwając się nieco. – I rozmawiam o kochaniu się. Pierwszym, który słucha i chce wiedzieć.
– Mówisz, gawędziarz ze mnie. – Aleksander poprawia poduszkę pod jej głową.
– Też – parska śmiechem Ola.
– Taka rozmowa wymaga doświadczenia – oświadcza Aleksander z dumną miną.
– I dużej pewności siebie. – Ola próbuje dać mu pstryczka w nos, ale udaje mu się uchylić.
– Tego też – przyznaje Aleksander. Wstaje, otwiera szerzej okno. – Może łyk wina?
Ola przeciąga się leniwie.
– Pomyślałeś o wszystkim.
– Nie. Tylko o nas. – Aleksander nalewa dwa kieliszki wina, wraca do łóżka i do tematu. – Mężczyźni nie rozmawiają na serio o seksie, chyba że zmusi ich do tego lekarz albo terapeuta. Między sobą pozostają na poziomie szkolnych dowcipów.
– Masz to przemyślane – uśmiecha się Ola. -I przećwiczone.
– Och, ty!
Ola przytomnie odstawia swój kieliszek, dając Aleksandrowi szansę na to samo, i naciera uzbrojona w puchową poduszkę, ale już po chwili przegrana leży na plecach, a Aleksander patrzy na nią tak, że cała mięknie. W przeciwieństwie do niego.
Podobno najskuteczniejsza strategia uwodzenia kobiety naznaczonej nieudanym związkiem polega na tym, by ze szczegółami dowiedzieć się – najlepiej od samej zainteresowanej – jaki był poprzednik, i zachowywać się odwrotnie. Pozornie proste jak drut. W istocie wymaga co najmniej trzech rzadkich umiejętności: uważnego słuchania, czytania między wierszami, no i krytycznego spojrzenia na siebie, o co najtrudniej. Najtrudniej mężczyznom, rzecz jasna, bo większość kobiet funduje sobie hiperkrytycyzm regularnie od dnia, w którym ujrzy pierwszy pryszcz na czole, i długo po pierwszym siwym włosie na skroni.
Trudno stwierdzić, czy Aleksander posiadł wszystkie te umiejętności. Marcin Radczyński starannie zadbał jednak o to, by Ola większość zachowań dojrzałego mężczyzny odbierała jak objawienie i cudowny prezent od losu. To pewne, że po takim poprzedniku nietrudno wejść w jej życie w charakterze księcia z bajki. Nawet jeśli jest to bajka dla trzydziestopięcioletnich dziewczynek.
Sęk jednak w tym, że najdzielniejszy książę kiedyś zsiada z konia. Byłoby dobrze, gdyby do tego czasu Ola uporała się ze swoimi problemami. Pewnie, że nieobliczalny Marcin nie mógł skłonić jej do tego, by coś zmieniła w swoim niby-dorosłym życiu, karmionym wiecznymi pretensjami do świata i okolic. Ale teraz już czas najwyższy. Smutne byłoby zakończenie bajki, gdyby książę po zejściu z konia stanął wobec zalęknionej pięciolatki wiecznie schowanej za maminą spódnicą. Twój serw, Olu.