40527.fb2 Z ca?ego serca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Z ca?ego serca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Rozdział 11

Poniedziałek, 23 czerwca 200…

Bez względu na to, jak potoczą się sprawy, jest coś, co już łączy Pawła i Alicję. To otoczony z trzech stron ażurowym murkiem, a teraz nawet obrośnięty dzikim winem śmietnik. Ściślej mówiąc, zielony pojemnik na kołach, do którego mieszkańcy obu posesji mogą wrzucać zbędne resztki swojej przeszłości. Płot dzielący posesje urywa się w tym miejscu nieco wcześniej, zostawiając trochę miejsca na manewrowanie pojemnikiem i, rzecz jasna, na przejście do sąsiadki. Przejście jest na tyle szerokie, że umożliwia nawet ciągnięcie nietrzeźwego brata, o czym Paweł przekonał się sobotniej nocy.

Paweł wychodzi właśnie z Fleszem, bo pies kręcił się już dobrą godzinę. Na widok Alicji zmierzającej w stronę śmietnika przypomina sobie radę, której kolega, zresztą gej, udzielał wszystkim dziewczynom na roku: „Nawet jeśli tylko idziesz wyrzucić śmieci, musisz wyglądać tak, jakbyś miała spotkać mężczyznę swojego życia". Dopiero teraz widzi, jak bardzo tamten miał rację. Bo Alicja w kretonowej kusej podomce wygląda rewelacyjnie, a on, Paweł, jest mężczyzną jej życia. To znaczy, tej części jej życia. Tylko ona jeszcze o tym nie wie. On też tak do końca jeszcze nie, ale nie ma zamiaru teraz się nad tym zastanawiać.

Paweł niemal zastępuje jej drogę. – Chwileczkę. – Alicja wymija go nie bez trudu. Dopiero w tym momencie Paweł dostrzega, że kobieta jego życia dźwiga dwa wory śmieci i jeszcze ze dwie, trzy mniejsze torebki.

Co za palant ze mnie, myśli Paweł, rzucając się z pomocą. Alicja bez słowa oddaje mu worki. Dobrze, że nie musiała ich jeszcze podnosić i wrzucać do pojemnika, chociaż wówczas Paweł mógłby popodziwiać linię jej bioder i piersi, jak to koneser.

– Nie miałabyś ochoty na spokojną chwilę z sąsiadem? – pyta.

– O cholera jasna! – odpowiada Alicja, która właśnie wyrzuciła mniejsze torebki.

– Aż tak cię denerwuję? – Uraza podnosi głos Pawła co najmniej o dwa tony.

Ale Alicja nie odpowiada, tylko zaczyna gwałtownie wspinać się na brzeg pojemnika. Jej biust ujęty w dekolt karo uwydatnia się kusząco, kiedy zawieszona na pojemniku próbuje sięgnąć po coś w dół. Pojemnik przechyla się niebezpiecznie, na szczęście Paweł budzi się ze snu urażonego amanta i przytrzymuje go w ostatniej chwili. Flesz zaczyna przestępować z łapy na łapę, bo już wyczuł dobrą zabawę.

– Wyrzuciłam klucze od domu – wydusza Alicja, która korzystając z tego, że Paweł nadal przytrzymuje pojemnik, znowu zawisła na nim całym ciężarem.

– Zaczekaj – odsuwa ją Paweł. – Ty przytrzymuj. Cokolwiek ciężkawym podskokiem wspiera się biodrami o brzeg pojemnika i zaczyna pochylać się coraz niżej. Nic z tego. Pojemnik musiał być opróżniony z samego rana, bo jest naprawdę głęboki.

– Nie wpadnij – upomina Alicja.

Flesz zaczyna poszczekiwać. Paweł widzi pęk kluczy wrzucony w kąt przy ściance, pochyla się niżej i… zwala do środka. Flesz szaleje. Próbuje tego samego, ale tylko łeb sterczy mu nad brzegiem pojemnika.

– Żyjesz? – woła Alicja.

– Trzeba było wchodzić nogami – mruczy Paweł, gramoląc się, na całe szczęście, wśród papierzysk, a nie resztek obiadowych. Próbuje wydobyć się, nie wywracając wraz z pojemnikiem. Flesz poszczekuje wytrwale. Jest romantycznie nie do wytrzymania. Alicja stoi z nieodgadniona miną w nieco sfatygowanej sukience.

– Nawet się tak bardzo nie uświniłem – ogląda się Paweł. Akurat dzisiaj musiał włożyć jasne spodnie. No ale ugotowałby się w ukochanym dresie.

– Mój ty bohaterze. – Alicja całuje go w policzek i zaczyna się śmiać.

Paweł kuje żelazo póki gorące:

– To jak? Zobaczymy się dziś jeszcze? Mam już po dziurki w nosie niańczenia Marcina, jego nogi i jego psa.

Bogu ducha winny kaukaz obserwuje ich jak sędzia na meczu tenisowym, śmiesznie przekrzywiając głowę, raz w prawo w stronę Alicji, raz w lewo w stronę Pawła. Czeka na dalszy ciąg zabawy.

– Może teraz ja cię trochę poniańczę? – uśmiecha się Alicja.

– Kiedy? – Paweł podchodzi bliżej, jego stopa obuta w sandał ekologiczny staje tuż obok jej klapka z korka.

– Nie wychodzę dziś z domu. Sprzątam. – Alicja nie cofa się.

– Wiosenne porządki?

– Raczej przygotowania do sezonu letniego. – Alicja nie ucieka wzrokiem, a kaukaz zaczyna wpychać nos pod jej sukienkę. To oczywiście dowód sympatii i żywego zainteresowania, ale…

– Paweł, ten brytan mnie za chwilę obsika. Przyjdziesz wieczorem, pogadamy. – Alicja poprawia nerwowo kretonową kreację.

– Jak tylko zmyję z siebie szpital… jestem! – rzuca na odchodnym Paweł.

– Czekam – Alicja posyła całusa. Flesz macha ogonem, jakby to był całus dla niego.

Pies i jego zastępczy pan idą Saską. Pies ciągnie do swego ulubionego miejsca koło domu, w którym, o czym mało kto wie, mieszkal Gomułka. Paweł zaczyna nucić, fałszując straszliwie: „Już zapisani byliśmy w urzędzie, białe koszule na sznurze schły…". Flesz spogląda na niego z niedowierzaniem. Nic dziwnego.

Profesor wyznacza wizytę za dwa, trzy dni, kiedy zostanie zinterpretowany zapis z holtera. To może okazać się bardzo interesujące, myśli Małgorzata, doprowadzając się do porządku po teście wysiłkowym na bieżni. Ciekawe, czy taki zapis jak partytura symfonii pozwoli im odczytać wszystko, co przeżyła od niedzieli? I jak w tym zapisie wyglądają czułe rozmowy z mężem? Jak na nią było to niezłe fortissimo.

Paweł czeka na nią w doskonałym nastroju, podśpiewując i podrzucając długopis z iście żonglerską wprawą.

Małgorzata wychodzi zza parawanu. Dyskretnie włącza komórkę. Niemal natychmiast w głębi torebki rozlega się melodia z „Fortepianu". Dzwoni poczta głosowa. Małgorzata z przepraszającym uśmiechem odsłuchuje, mimowolnie ruchem ręki poganiając automat. Uśmiech gaśnie, gdy w słuchawce rozlega się głos Artura: „Gośka? Będę jeszcze próbował się dodzwonić. Chodzi o to, że mamy tu jakiś prawny pasztet i będę siedział do oporu, żeby na jutro rano przygotować jakieś stanowisko w tej sprawie. Siedzę w robocie, znasz numer stacjonarnego, jakby co, to dzwoń".

– Wszystko w porządku? – pyta Paweł, widząc, że Małgorzata poczerwieniała.

Małgorzata wzrusza ramionami.

– Nieoczekiwane służbowe zajęcie pana męża. Nie wiadomo co, ale do nocy.

– Może to prawda?

– Trudno mi w to uwierzyć.

Paweł milknie, bo mimo wszystko nie czuje się upoważniony do drążenia sprawy.

Małgorzata bez pośpiechu wychodzi ze szpitala.

Przynajmniej w jednym przypadku aparat Holtera okazał się przedmiotem magicznym. Matka Artura wreszcie przyjęła do wiadomości jej problemy ze zdrowiem, a zapowiedź testu wysiłkowego chyba ją nawet trochę wystraszyła. Dlatego bez zwyczajowych komentarzy zgodziła się zająć Mają do powrotu Małgorzaty z kolejnej wizyty w szpitalu na Grenadierów. Więcej, z własnej inicjatywy zrobiła drugie danie, powstrzymując się od komentowania zawartości lodówki („moja droga, jesteś po prostu rozrzutna, mnie nie stać na takie frykasy") i bałaganu w kuchni („garnki, moja droga, szoruje się również z zewnątrz").

Przez chwilę Małgorzata waha się, ale w końcu decyduje się na przystanek autobusowy. Wyjmuje komórkę i ponownie odsłuchuje nagranie Artura. Brzmi tak samo niewinnie i swobodnie jak dziesiątki poprzednich, które odsłuchiwała w ciągu tych ostatnich miesięcy. Tamte obudziły jej czujność z tego prostego powodu, że nigdy wcześniej Arturowi nie przychodziło do głowy zawiadomić ją o tym, że wróci później z pracy. Wracał, kiedy chciał, uważając za oczywiste, że jakakolwiek sprawa służbowa jest z natury rzeczy ważniejsza niż najpilniejsza sprawa rodzinna.

A jeśli tym razem to prawda i telefon Artura jest znakiem jego starań o przywrócenie równowagi? Nie da się już odwrócić ani zmienić niczego z przeszłych zdarzeń, ale póki Maja nie wie o niczym, można przecież spróbować przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego i otworzyć nowy rozdział. Ostatecznie nie ja pierwsza, myśli Małgorzata, przeczekam burzliwy romans męża. Co się napłaczę, to moje, ale może warto…

Biurowe wnętrza centrali ZUS dawno już opustoszały. W korytarzu stoi wózek sprzątaczki, choć jej samej nie widać, słychać tylko monotonny szum odkurzacza w sali konferencyjnej. Artur siedzi przy otwartych drzwiach. Otworzył tyle plików jednocześnie, że jeszcze chwila i się w tym pogubi. Ale nie. Ołówkiem zaznacza swoje uwagi na marginesie spornej umowy. Z westchnieniem kartkuje całość – będzie tego ze dwadzieścia stron, a to dopiero wersja jednej ze stron. Próbuje się skupić, ale chyba przeszkadza mu pracujący odkurzacz, bo wstaje od biurka, by zamknąć drzwi i… staje oko w oko z Elżbietą wychodzącą z windy.

Jest to z całą pewnością ostatnia osoba, którą miałby ochotę spotkać, ale nawet ślepy dostrzegłby jej skrajne zdenerwowanie. Dlatego nie pozostaje mu nic innego, jak zapomnieć na chwilę o starannie pielęgnowanej urazie.

– Co się stało?

Elżbieta zaczyna płakać. Artur nigdy nie widział jej w takim stanie i do dzisiaj pozostawał w głębokim przekonaniu, że kogo jak kogo, ale jej nic nie rusza. Z wrażenia naprawdę zapomina o wszystkich mściwych przyrzeczeniach.

– Napadli mnie – szlocha Elżbieta.

– Gdzie? Kto?

– Przy bankomacie na Czerniakowskiej, dwaj gówniarze… Jeden wyrwał portmonetkę, drugi torebkę.

– Niech to cholera z tymi waszymi torebkami – mruczy Artur bez sensu, sadzając Elżbietę na krześle. Na szczęście jest zbyt roztrzęsiona, by usłyszeć tę uwagę.

– Tłum ludzi, nikt nawet nie spojrzał… To jakiś koszmar!

– Dobra, co tam było: telefon, karty, pieniądze, dokumenty… Dzwonimy do banku.

– Dokumenty i klucze, Boże, Artur, chłopcy są sami w domu!

– Jedziemy.

Artur jednym ruchem wkłada marynarkę i wybiega, ciągnąc za sobą nadal szlochającą Elżbietę. Jego komórka zostaje na biurku, przykryta rozłożonymi dokumentami.

Jak wiadomo, minęły dawne dobre czasy, kiedy złodzieje omijali staruszki i piękne kobiety. Zresztą, zakapturzeni młodzieńcy działający dziś przy bankomatach w dawnych dobrych czasach mogliby co najwyżej kapcie nosić za porządnymi złodziejami. Trudno. Stało się. Sporo spraw potoczyłoby się inaczej, gdyby napastnicy wybrali sobie inny dzień albo przynajmniej inny obiekt złodziejskiego pożądania.

Alicja biegnie od furtki do domu, bo słyszy telefon. Aparat na dole źle łączy i przerywa rozmowy po tym, jak słuchawka spadła na podłogę, ale spróbuje odebrać, nie chce biec jeszcze na górę. – Mama? – słyszy w słuchawce głos córki zniekształcony trzaskami i piskami w tle.

– Monika! – krzyczy z kolei ona do słuchawki.

– A masz inne dziecko? Co tak krzyczysz? Ogłuchłaś na starość? – pyta córka w swoim stylu. – Jutro przylatujemy. Marc musi jechać do Stanów, tak że urlop będzie miał dopiero w sierpniu. Przebukowałam loty i będziemy w Warszawie we wtorek.

– Wszyscy? – pyta Alicja oniemiała.

– Marc zostaje, chcemy jego urlop spędzić razem na Martynice. Dzieci wolałabym zostawić u ciebie, będziesz mogła się nimi nacieszyć przez całe lato, znajdziemy coś taniego nad morzem i już.

– Z pewnością – odpowiada Alicja, bo coś przecież musi powiedzieć.

– Zobaczysz swoje ukochane urwisy. Nie cieszysz się? – Mimo trzasków córka nieomylnie wyczuwa chłód matki. – Dominique co prawda ma biegunkę, ale to pewnie jakaś nowa alergia, za to Vincent nie może się doczekać zabawy z babcią.

– O której lądujecie? – Alicja chce jak najszybciej zakończyć rozmowę.

– Nie pamiętam, około szóstej, sprawdź w Locie, czekaj, jeszcze się nie rozłączaj, Marc chce ci coś powiedzieć…

– Qui,j'ecoute… Cest moi, Marc, Alicio, kochana, do widzienia – mówi francuski zięć, dumny ze swojej wybujałej polszczyzny. Monika przejmuje słuchawkę.

– No to szykuj się, babciu. Dzwoniłam w sobotę z życzeniami, ale nikt nie odbierał. Kupiłam ci krem. Przeciwzmarszczkowa nowość. Byłaś w operze?

– Nie, urządzałam balangę, było głośno… – z satysfakcją oznajmia Alicja.

– To do jutra, mamusiu! – Monika kończy rozmowę. Alicja zostaje ze słuchawką w ręku. Idzie wolno do łazienki, patrzy w lustro.

– „Przeciwzmarszczkowa nowość" – przedrzeźnia Monikę i dotyka skóry szyi naprawdę wyprowadzona z równowagi.

„Szykuj się, babciu"! To przecież oczywiste, że babcia od jutra ma wolne, a jedyne, o czym marzy, to rodzinny urlop, rzecz jasna, z cudownym, nieustającym dopływem dużej gotówki, bo przecież Monika jak zwykle przyjedzie gola jak święty turecki. Marc wprawdzie doskonale zarabia, ale na wakacje woli podrzucić dzieci babci do Polski, bo niewątpliwie łatwiej opłacić dwa tygodnie na Martynice tylko dla dwóch osób!

Nie chce nawet o tym myśleć. Nie potrzebuje żadnych kosmetycznych rewelacji, nie potrzebuje swoich francuskich wnuków! Zupełnie już odbiło temu dziecku. Wszystko przez to siedzenie w domu i karmienie się kolorowymi pismami. Zero delikatności.

Boże, co jej przychodzi do głowy. Przecież to jej jedyna rodzina, jedyne bliskie osoby. Jedyne? Bliskie?

Przed chwilą zaprosiła Pawła. Przed chwilą miała cudowny humor, przed chwilą postanowiła powiedzieć Pawłowi, że odkąd go poznała, wszystko odzyskuje blask!

Może zadzwoni do Małgosi? Nie, ona ma wystarczająco dużo własnych kłopotów. Weźmie prysznic.

Puszcza letnią wodę, spłukuje włosy, twarz, ramiona. Płacze. Po kilku minutach wychodzi, wkłada czarne płócienne spodnie i bluzkę na ramiączkach. Włosy upina starą spinką. Z Egiptu. Pamięta ten stragan w Kairze, jakby tam byli wczoraj, choć minęło pięć lat. Alek był wtedy niemal w pełni sił, a ona nie mogła się pogodzić z tym, że została babcią. O urodzeniu Dominika, starszego wnuka, dowiedziała się podczas rejsu po Nilu. Potem, zamiast wracać z wycieczką do Warszawy, lecieli do córki, żeby zobaczyć wnuka. Ale taki właśnie już był Alek. Fantastyczny gest, dyskrecja, umiejętność niezwracania uwagi na złe humory, spokój i szybkie decyzje.

Powoli nakłada krem pod oczy, powinien zatrzeć ślady płaczu. Ma ochotę na egzotyczne perfumy.

Dzwonek do drzwi. To pewnie Paweł. Alicja otwiera.

– Buona notte! – Paweł wchodzi prawie ze śpiewem na ustach, ale od progu wyczuwa zmianę nastroju. – Coś się stało?

Alicja kręci przecząco głową. Jeszcze nie może się odezwać.

– Pamiętaj, jeśli tylko dzieje ci się krzywda, zawsze obok masz mnie, swojego nowego wiernego sąsiada, a w dodatku lekarza! Wiesz, ile kobiet o tym marzy?

– Wejdź na taras. Taki piękny wieczór.

Alicja zarzuca jedwabny szal i siada w fotelu jak ze sztuki Czechowa. Brakuje tylko samowaru i wiśniowego sadu. Jest butelka wina i dwa kieliszki.

– To co robimy z tak pięknie rozpoczętym wieczorem? -uśmiecha się Paweł. – Może jakaś nadprogramowa wódeczka? Zostało ci coś z tych żeberek? – wyraźnie stara się ją rozweselić.

– Jesteś głodny? No tak, chodź do kuchni…

– Nie przyszedłem na odgrzewane żeberka…

– To po co przyszedłeś? – pyta Alicja agresywnie. Czemu aż tak?

– Bo mnie zaprosiłaś i obiecałaś, że mnie trochę poniańczysz. Za dużo sobie obiecuję? – Paweł zabawnie przekręca głowę.

– Od jutra niańczę wnuki, nie mogę się dzisiaj przepracować – wyznaje Alicja z ironicznym, swobodnym uśmiechem.

Paweł nie ma najmniejszych szans, by usłyszeć w jej głosie choćby ślad zawodu i goryczy. Może wtedy… nieważne, trudno mieć pretensje, że nie słyszy. Sztywnieje i po chwili, nie ruszając się z miejsca, zaczyna oddalać się z szybkością światła. Jest to widoczne jak na dłoni i pewnie w innych okolicznościach Alicja zdobyłaby się nawet na jakąś uwagę o nadzwyczajnej czytelności męskich reakcji.

– Wnuki? – upewnia się Paweł po najdłuższej tego dnia minucie milczenia.

– A co, nigdy ci nie mówiłam? Dwóch chłopców, pięć lat i trzy. Przyjeżdża moja córka bałaganiara i dwóch chłopaków. Dobrze, że będziesz tak blisko. Oni ciągle chorują i stale wzywamy lekarza – mówi Alicja cicho, nadal ironicznym tonem.

Nie musi nawet widzieć miny Pawła, by zdać sobie sprawę, że przesadziła, ale nie może się powstrzymać. Dlaczego niby miałby zostać z jakimiś złudzeniami, skoro jej rozwiały się jak dym? Przecież miała uczyć się szybkiego wyjaśniania sytuacji.

– Niestety, nie umiem leczyć dzieci, ale znam kilku niezłych pediatrów. – Paweł wstaje, podając jej zapraszająco rękę. – Skoro tak, chodź, pójdziemy uczcić twój ostatni dzień wolności. Może do roll-baru nad Wisłę?

– Gdzie? – Alicja wstaje, ale wstrzymuje się z ręką.

– Po drugiej stronie Wisły, wystarczy przejść się mostem Poniatowskiego i zaraz zaczyna się piwne zagłębie. Latem bywam tam często po pracy… Alu, rozchmurz się. Marcin romansuje z Basią, są tacy młodzi i głupi, wszystko przed nimi, my też możemy poromansować przy piwie…

– Idź sam, dzięki… – Stoją tak naprzeciwko siebie dobrą chwilę. Alicja przygląda się znajomym, zmieniającym kolor oczom, w końcu podaje rękę. – Dobranoc, wybacz…

Paweł pochyla się ceremonialnie i całuje Alicję w rękę. Wychodzi, nie oglądając się. Alicja z westchnieniem wraca na fotel i pustym wzrokiem wpatruje się w swój ogród.

Wszystko na swoim miejscu. Miły mężczyzna o smutnych oczach oddala się z każdym krokiem. W fotelu pozostała babcia, dubeltowa babcia, która jutro rozpoczyna swój dwumiesięczny raj z wnukami. Jeszcze chwilę tu posiedzi. Może wtedy uda jej się przekonać samą siebie, że to ona tak zdecydowała. I że to słuszna decyzja.

Alicjo, dlaczego nie zadzwoniłaś do Małgorzaty? Przecież właśnie po to ma się przyjaciółki. To prawda, że Małgorzata zmaga się z własnymi problemami, ale z pewnością wiedziałaby, co ci powiedzieć. To fakt, będziesz pełnoetatową babcią, ale tylko przez dwa letnie miesiące. Dzisiaj to może wydawać się wiecznością, ale minie jak z bicza strzelił. A poraniony w poprzednim związku, nadwrażliwy mężczyzna – naprawdę, Alicjo – zaczeka. Musi tylko przetrawić tę w sumie oczywistą prawdę, że nie urodziłaś się wczoraj i że za tobą znaczna część życia bez niego. No i uwierzyć w twoje wnuki. A jego zdumienie? Alicjo, przecież to tylko komplement dla ciebie.

Małgorzata wróciła wściekła na siebie, że znowu Bóg wie po co oszczędzała i zamiast zamówić taksówkę, kotłowała się autobusem, w którym trzeba by zacząć rodzić, by ktokolwiek ustąpił miejsca.

Z wdzięcznością wita święty spokój i zapach gulaszu panujący w całym domu. Maja darowała jej nawet tymczasowo swoje rowerowe popisy i zgodziła się wyjść z samą babcią. Dlatego Małgorzata może teraz położyć się na chwilę, by starannie rozważyć niebłahą kwestię: „zapalić czy nie zapalić po obiedzie". Sam fakt rozważania takiej kwestii wydaje jej się zresztą znaczący i chyba poprawia jej to nieco humor.

Ciszę majowego popołudnia przerywa gwałtowny dźwięk domofonu. Małgorzata podnosi się leniwie.

– Tak?

– Dzwoń natychmiast po Artura! – słychać przerażony głos teściowej. – Maja przewróciła się… ręka jej tak wisi, o Boże!

Małgorzata wypuszcza z ręki słuchawkę domofonu i tak jak stoi – wybiega z mieszkania. Nie czekając na windę, biegnie po schodach, czując w gardle własne serce.

Na ławce przed klatką schodową siedzi biała jak opłatek Maja. Lewa ręka zwisa jej od łokcia bezwładnie.

– Mamusiu, nic się nie martw – woła na widok Małgorzaty. – Ja tylko złamałam rękę.

– Co ty tu robisz, miałaś dzwonić! – woła teściowa doprowadzająca właśnie lekko obtłuczony rower. – Boże, to naprawdę nie moja wina. Tak prosiłam, żeby nie jeździła bez trzymanki… To nie moja wina!

– Boli? – pyta Małgorzata, nie zwracając na nią uwagi.

– Właściwie nie, trochę drży – odpowiada Maja spokojnie. Trochę za spokojnie. Jest wyraźnie oszołomiona.

– Poruszaj palcami.

– Nie mogę.

– Możesz wstać?

– Tak, tylko trochę mi dziwnie.

Małgorzata jednym ruchem chwyta szczuplutką, na szczęście, córkę na ręce.

– Mamo, lecę z nią do przychodni. Niech mama spróbuje przez ten czas porozumieć się z Arturem.

Matka Artura bez dyskusji znika w drzwiach klatki schodowej, które przytrzymuje jej dozorca zaalarmowany przez dzieci z podwórka.

– Pani mi ją da, bo zaraz pani padnie, a dwóch nie doniosę.

– Dozorca dogania Małgorzatę i nie czekając na odpowiedź, po prostu wyjmuje Maję z rąk matki.

Na szczęście korytarz poradni dziecięcej jest pusty. Na widok dozorcy wnoszącego dziecko rejestratorka natychmiast podrywa się od popołudniowej kawy.

– Ulica?

– Na Uboczu cztery, mieszkania sto jedenaście, Rusznikowska – rzuca zdyszana Małgorzata. – Chyba złamana ręka!

– Pani doktor! – woła rejestratorka na stronę dzieci zdrowych. – Skierowanie na rentgen!

Pięć minut później Maja znika za drzwiami pracowni. Małgorzata nie jest w stanie usiedzieć na metalowym krześle w poczekalni. Miota się nerwowo od drzwi do drzwi.

– Małgosiu! -Teściowa niemal biegnie długim korytarzem.

– Nie dodzwoniłam się do niego. Nie odbiera tej swojej komórki.

– A stacjonarny?

– Nie znam numeru. Masz, przyniosłam twoją torebkę. Małgorzata wyjmuje telefon i wybiera szybko numer. Czeka.

Po dłuższej chwili odzywa się w końcu jakiś kobiecy głos.

– Dzień dobry, mówi Małgorzata Rusznikowska, czy mogę mówić z mężem?

– Dzień dobry pani. Ja tu teraz sprzątam, a pan Artur to wyszedł razem z panią Elą jakieś pół godziny temu. Ale chyba tu jeszcze wróci, bo teczkę i o, komórkę też zostawił. Wyłączę ją, co ma się rozładowywać. Czy coś przekazać?

– Nie. Dziękuję pani – bąka Małgorzata, rozłącza się i wybucha płaczem ku przerażeniu teściowej.

– Boże, coś z Arturem? – Z Arturem? – Małgorzata nie ma już siły dłużej się hamować. – Artur ma się świetnie. Znowu mi wmówił, że będzie pracował do wieczora, a po prostu poszedł gdzieś z tą swoją zdzirą. Od pół roku to samo! Mam dość tych upokorzeń i kłamstw! Nie mam już siły, nie mam…

Matka Artura osuwa się na krzesło jak ogłuszona. Mimo wzburzenia Małgorzata zauważa, że nawet nie próbuje swoim zwyczajem dyskutować, wiedzieć lepiej, obrażać się. Po prostu siedzi jak przygnieciona ciężarem ponad siły. Małgorzata siada przy niej.

– Boże, a tak się starałam! Tak się starałam, żeby nie był taki jak ojciec! – Matka Artura ociera łzy wierzchem dłoni. – Taki nasz los, dziewczyno. Musisz zacisnąć zęby i wytrwać. Nie ma rady. Najważniejsze to wytrwać.

Małgorzata chyba pierwszy, no, może drugi raz w życiu patrzy na swoją teściową jak na człowieka. Nawet nie ma ochoty na ciętą odzywkę, choć sama się ciśnie na usta.

– Mamo, babciu, ja wcale nie płakałam, a wy płaczecie? – pyta z potępieniem Maja wychodząca z prześwietlenia. – Jesteście mięczaki! Przestańcie!

– Rozkaz – uśmiecha się Małgorzata.

Po chwili z pracowni wychodzi pielęgniarka ze zdjęciem i opisem: złamanie podokostnowe kości przedramienia.

– Będzie gips? – pyta Maja z nadzieją.

– Raczej szyna – odpowiada pielęgniarka. – Jak się pospieszycie, to jeszcze zdążycie na Romera.

– Dobra. Dziękuję. – Małgorzata zamawia taksówkę na już.

– Jadę z wami. – Matka Artura zrywa się z krzesła. Jest równie blada jak Maja, ale znowu energiczna.

– Może lepiej, żeby ktoś został w domu – proponuje Małgorzata. – Majeczko, robimy uroczystą kolację z okazji założenia szyny, chcesz?

– Chcę, ale z okazji nadzwyczajnej dzielności super-Mai

Rusznikowskiej.

– A co przygotujemy na tę wyjątkową okazję, super-Maju?

– To, co lubię najbardziej?

– Moje placuszki! – cieszy się matka Artura.

– Babciu, zamówimy peperoni z podwójnym serem i dużą pepsi – tłumaczy Maja jak dziecku.

– Aha – śmieje się Małgorzata. Biedna babcia, jednym ruchem rozwiało się kolejne złudzenie, to o wyjątkowym przywiązaniu Mai do jej placków z jabłkami. – A na deser?

Maja zastanawia się chwilę.

– Wiem. Babciu, umiesz jeszcze robić ciasto z truskawkami?

– Jeszcze umiem, córeczko. – Matka Artura w końcu się uśmiecha. – Jeszcze umiem.

– No to już – podsumowuje z powagą Maja. – Peperoni i ciasto z truskawkami. Tylko zadzwoń, babciu, do taty. Koniecznie.

Na rondzie Waszyngtona pustki, jacyś działkowicze z kwiatami owiniętymi w gazety i kilogramami czereśni czekają na pierwszy nocny. Paweł szybkim krokiem idzie przez most. Nie chce mu się wracać do domu. Nie chce mu się gadać z Marcinem.

Już na dole, po drugiej stronie Wisły, z trudem przebija się przez rozbawiony tłum. Skąd taki tłum? Który dzisiaj? Spogląda na wyświetlacz komórki, no tak, dwudziesty trzeci, wigilia nocy świętojańskiej. Z obu brzegów Wisły suną kawalkady wianków.

Kupuje piwo. Radiolog w szpitalu mówił, że bardzo chrzczone. Ale co innego można tu wypić. Herbatę w plastikowym kubku? Tuż przy małej estradzie dostrzega wolną ławkę.

Na Wisłostradzie wieczorny ruch. Nad brzegiem rzeki trochę rodzin z dziećmi i przytulone pary. Grupa młodych dziewcząt tworzy taneczny krąg wokół ogniska, jak przystało na rytuał letniego przesilenia. Nie mają powiewnych sukien, ale w świetle kolorowych żarówek z estrady ich ciała rzucają dziwne cienie. Przy estradzie rozkładają się bębniarze. Zaczynają ostro. To niezła muzyka do świętojańskich wróżb i czarów. Do tanecznego kręgu dołączają coraz nowi chętni. Ktoś, pokrzykując, tworzy drugi, wewnętrzny i już dwa kręgi suną rytmicznie w przeciwne strony. Lekki, rześki wiatr od rzeki rozpryskuje wesołe iskry.

Więc tak się bawią ludzie. Paweł wstaje i z rękami w kieszeniach rusza wzdłuż rzeki, zupełnie jak tego wieczoru, kiedy okradli go w Paryżu. Spacerował wtedy wzdłuż Sekwany z puszką piwa, miał może dwadzieścia franków w kieszeni i czuł, że jest wolnym człowiekiem.

Co mu się, u diabła, przypomina? To było dwadzieścia pięć lat temu, podczas pierwszych studenckich wakacji za granicą. Jest w Warszawie, ma trochę więcej forsy w kieszeni i nic nie musi sobie uświadamiać. Ani na chwilę nie zapomina, że jest wolny do bólu.

Kupuje kolejne piwo. Nie dopija do końca. Z czego ci ludzie tak się cieszą? Z powitania lata? Święta miłości i płodności?

Właściwie co złego w tym, że ktoś ma wnuki, zastanawia się Paweł. Teraz już może przyznać się sam przed sobą, że zachował się jak żałosny idiota, pozwalając, by Alicja narzuciła mu swój denny nastrój. Bo przecież o to chodziło w jej nieznośnie ironicznych uśmieszkach i uwagach. O to, że rodzina zwala jej się na kark prawie bez uprzedzenia, a ona może tylko przyjąć to do wiadomości. Przecież poznał ją już na tyle, by wiedzieć, że broni się ironią zawsze wtedy, gdy traci kontrolę nad sytuacją. Nie o niego chodziło, nie o jego zachowanie, spojrzenie, słowa, nie przez niego była wściekła i rozżalona. Tak mu się jednak wydawało, bo… bo egocentryzm to naprawdę ciężka przypadłość.

Noc przesilenia! Fajnie. No to się przesiliło. Pierwsza kobieta od nie wiadomo kiedy, o której miał chęć myśleć, nawet gdy już zeszła mu z oczu. I przecież wiedział, że trochę jej jednak zależy. Skąd inaczej wzięłaby te pokłady cierpliwości dla jego rączych wędrówek: dwa kroki do przodu i zaraz potem cztery do tyłu. To jasne. Bo sama też to robiła. Jak on w lewo, to ona w prawo, i na odwrót. Dopiero teraz uświadamia sobie, jak bardzo są w tym podobni. On i Alicja.

A o co mu naprawdę chodziło, że wyleciał stamtąd jak oparzony? O te wnuki? Bo co, bo sam jeszcze nie ma nawet dzieci?

Przecież zawsze był przeciwnikiem zaludniania świata kolejnymi pokoleniami Radczyńskich. Wielki problem – wnuki.

Skręca przy Karowej, wspina się ślimakiem na Krakowskie Przedmieście i pod „Europejskim" zatrzymuje taksówkę.

W mieszkaniu czeka na niego niewyłączony telewizor i chrapiący na kanapie Marcin. Oczywiście, Flesz mu nie przepuści, musi jeszcze raz z nim wyjść.

U Alicji wszystkie światła pogaszone.

Jest po jedenastej. Małgorzata sprząta w kuchni po uroczystej kolacji ku czci super-Mai. Stoi ledwie żywa, nie wiadomo, czy po wydarzeniach dnia, czy raczej po dramatycznych monologach teściowej o poświęceniu i dźwiganiu swego krzyża. Tymczasem jej własny krzyż daje o sobie znać po dźwiganiu Mai.

Na całe szczęście teściowa dała się w końcu przekonać, że czekanie na Artura we wzmocnionym składzie nie pomoże sprawie, a Maja dała się zapakować do łóżka. To zresztą połowiczne zwycięstwo, bo Maja woła mamę raz po raz w różnych sprawach. Nic dziwnego, że nie może zasnąć, to przecież pierwsza noc z szyną. Nie wiadomo, jak się ułożyć, a i ręka jeszcze ma prawo boleć.

W końcu Maja staje w drzwiach kuchni.

– Nie będę spała – oświadcza. – Poczekam na tatę.

– Przecież wiesz, że tata pracuje dzisiaj do bardzo późna -tłumaczy Małgorzata po raz setny.

– No to właśnie jest bardzo późno – stwierdza Maja nie bez słuszności. – Już zaraz wróci.

Ale Artur wraca dopiero po północy, kiedy Maja od dawna już śpi, namówiona jednak przez matkę na to, by czekać na tatę w jego łóżku. Małgorzata śpi jak zając pod miedzą, dlatego chrobot klucza w zamku natychmiast ją podnosi.

– Cześć – rzuca Artur od progu. – Myślałem, że już nigdy nie wrócę.

– Ja też – odpowiada całkowicie rozbudzona Małgorzata, zapalając górne światło. – Mogę wiedzieć, gdzie byłeś?

– W pracy. Mówiłem, że to potrwa.

– Kłamiesz, Artur. – Małgorzata jest zupełnie spokojna. Do gniotącego ciężaru w brzuchu zdążyła się już przyzwyczaić. -Maja złamała rękę, mama dzwoniła do ciebie, ale…

– Komórka mi się wyłączyła – przerywa Artur bez sensu. Właściwie powinien już dawno wiedzieć, że bywają w życiu mężczyzny sytuacje, kiedy najlepiej się nie odzywać.

– Wyłączyła ją sprzątaczka w biurze. Zostawiłeś ją, wychodząc z tą kurwą…

– Gośka…

– Wiem, Elżbieta nie jest kurwą. Twoje szczęście.

– Słuchaj, rzeczywiście wyszedłem z nią, ale to nie jest tak…

– Dosyć, Artur. Teraz już naprawdę dosyć.

– Gośka, daj mi wyjaśnić!

– Chcę, żebyś się wyprowadził.

– Chyba oszalałaś, ciekawe dokąd?

– Nie wiem, do matki, do ukochanej, gdziekolwiek. Ja mam dość.

– Gośka…

– Nie, Artur. Tego już nie zagadasz. To koniec.