40527.fb2 Z ca?ego serca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 13

Z ca?ego serca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 13

Epilog

Wtorek, 24 czerwca 200…

Prawie nigdy się nie zdarza, by coś kończyło się w życiu tylko dlatego, że oficjalnie obwieścimy koniec. Z całą pewnością nie da się tak zakończyć małżeństwa, które, jak wiadomo, zostało wymyślone w celach niemających wiele wspólnego ze szczęściem, zaufaniem i zrozumieniem. Dlatego nie rozwiewa się ono równie łatwo jak złudzenia tylko dlatego, że związek dwojga ludzi z jakichś powodów legł w gruzach. Zwykłe długo jeszcze dryfuje wśród żalów, pretensji i najdziwniejszych emocji. Niektórym zajmuje to nawet resztę życia. Ani się obejrzą, kiedy reszta świata zaskakuje ich srebrnymi, złotymi, a nawet diamentowymi gratulacjami i życzeniami dalszego szczęśliwego pożycia.

Małgorzata była wczoraj w nocy zbyt wzburzona, by się nad tym zastanawiać, dlatego zasnęła w przekonaniu, że podjęła ostateczną decyzję. Później obudziła się około czwartej, piątej, o tej dziwnej porze, kiedy wracają wątpliwości, budzą się wyrzuty sumienia, od nowa rozbrzmiewają w myślach słowa, które padły za późno, za wcześnie lub bez potrzeby.

Parę minut po dziewiątej dzwonek telefonu wyrywa ją z łazienki. Biegnie, potykając się o pasek od szlafroka, przekonana, że dzwoni Artur. Przysnęła parę minut po szóstej, umęczona bitwą z własnymi myślami, a kiedy się obudziła, nic było go już w domu. Na stole kuchennym leżały tylko kluczyki od samochodu z kartką: „Na wszelki wypadek, gdyby coś się działo z Mają". Poczucie winy to potęga, skoro Artur pierwszy raz od sześciu lat zdecydował się jechać do pracy wypchanym o tej porze po wręby autobusem.

Dzwoni nie Artur, tylko Jacek, pracownik Małgorzaty, który o jedenastej wylatuje do Frankfurtu z zespołem muzyki dawnej. Wczoraj rano życzyła im połamania nóg na festiwalu.

– Jest awaria! – krzyczy tak, że Małgorzata musi odsunąć słuchawkę od ucha.

– Odwołali lot?

– Nie chcą nas puścić. Instrumenty nie mają paszportów!

– Czego nie mają?

– Zostawiliśmy w biurze pozwolenia na wywóz zabytków. Nie zdążę już na Ursynów i z powrotem. Help!

– Już jadę.

Małgorzata spogląda na zegarek. Spokojnie, ma sporo czasu. Maja obudziła się już i od godziny ogląda poranne kreskówki, zachwycona perspektywą trzech wakacyjnych tygodni z gipsem. Ręka na szczęście nie boli. Sądząc po rozmiarach śniadania, apetyt też dopisuje. Mama wychodzi, więc będzie mogła w spokoju obejrzeć Johnny'ego Bravo, którego uwielbia, i naprawdę nie rozumie, dlaczego mamę tak to denerwuje. Dla Mai debilowaty osiłek, przekonany o swej uwodzicielskiej sile rażenia, jest tak samo bajkową postacią jak inspektor Gadżet czy Chojrak, tchórzliwy pies, a Małgorzata, cóż, widać barczysty Johnny budzi w niej jakieś skojarzenia…

Małgorzata wybiega z domu. W takich sytuacjach może dziękować losowi, że pracuje tak blisko. Wpada do biura jak burza i po chwili ma już w ręce plik dokumentów. Próbuje wepchnąć je do jasnej letniej torebki, ale to bez sensu, torebka jest za mała. Pani Zosia z szatni bez słowa podaje jej kolorową teczkę.

Chwilę później siedzi już za kierownicą samochodu, w którym unosi się mocny zapach damskich perfum. Notuje to mimo woli, ale jakoś nie ma siły na gniew. Musi skoncentrować się na prowadzeniu. O tej porze nie powinno już być korków. Jeżeli tylko na Marynarskiej nie rozkraczył się tir zza wschodniej granicy, zdąży bez problemu.

Rzeczywiście, nie ma strasznych korków. Jest tylko zwykły codzienny korek, toteż Małgorzata przesuwa się wraz z kolumną samochodów wzdłuż kolejnych niewytłumaczalnie rozległych i pilnych robót drogowych, które zapewne wykonują się za pomocą czarów, bo jak okiem sięgnąć, nie widać żywego ducha.

Na krótkim odcinku Żwirki od skrzyżowania jest znacznie lepiej. Podjeżdża pod lotnisko zupełnie spokojna. Zdążyła. Chwilę zajmuje jej zaparkowanie, oczywiście w miejscu, w którym parkować absolutnie nie wolno, i już wbiega do hali odlotów. Grupka, stłoczona przy zakończonej odprawie, wita ją wiwatami. Siny z emocji Jacek niemal rzuca jej się na szyję. Ktoś biegnie po celnika, żeby w końcu pozwolił nadać im nieszczęsne instrumenty na bagaż.

– Wysokich lotów! – rzuca im Małgorzata na pożegnanie, ale chyba już jej nie słyszą.

Uff. Musi się czegoś napić i trochę ochłonąć. Może nikt nie wlepi jej mandatu, myśli naiwnie, a raczej życzeniowe

Wolnym krokiem dochodzi do schodów na antresolę.

Alicja w pośpiechu wybiera się na lotnisko i wszystko idzie jej jak po grudzie… Kolejny raz potyka się o swój rower treningowy. Będzie musiała go gdzieś schować, bo inaczej wnuki zaraz go zajeżdżą. Nie pamięta już nawet, jak się go włącza… Zresztą jak planować życie z dietą light, skoro jasne jest, że trzeba wyciągać gary. Na razie chwyta paczkę czekoladowych mini-wafelków. To na powitanie dzieci, może będą miały ochotę na coś słodkiego. Boże, nawet nie pamiętała, że w ostatniej chwili wrzuciła je do koszyka w Tesco. Aż tyle? Aż tyle. Na razie to ona ma na nie ochotę. Ale pozwoli sobie tylko na jeden.

Dobrze się ubrała? Tak, koło południa, kiedy będą wracali z lotniska, zacznie się upał. Teraz jest wiatr, ale przecież nie będzie wychodziła na taras widokowy. Może jednak nie wypada witać wnuków z gołym pępkiem? Jakaś plama na torebce? Nie, zdawało jej się. Nie nosiła tej jasnej torebki od pamiętnej zamiany z Małgosią.

Pogryzając wafelek, zbiega do garażu, zapala samochód, wyjeżdża na Berezyńską i… gwałtownie hamuje.

Co za debil wjeżdża jej tyłkiem pod koła? Nie wjeżdża, po prostu stoi. Alicja mija go bez większego trudu. Niepotrzebnie się tak zdenerwowała. Mimo to już ma otworzyć usta i rzucić jakąś uszczypliwą uwagę, ale milknie. Paweł macha jej przyjacielsko. Ma genialnie niebieską koszulę w paseczki, no i nowiuteńki samochód. Alicja krztusi się z wrażenia wafelkiem, a widząc, że Paweł podchodzi, pokazuje mu tylko znaczącym gestem zegarek i nie zatrzymując się, odjeżdża. Myśli, które przychodzą jej do głowy, zagłusza szybkim telefonem do Wiktora, wielkiego wielbiciela Moniki, którego atak korzonków nieodwołalnie zatrzymał dziś w domu. Umawiają się na kurtuazyjną wizytę w połowie tygodnia.

O tej godzinie Trasą Łazienkowską jedzie się nieźle, korek zaczyna się dopiero przy skręcie w Żwirki. Alicja poprawia makijaż, włosy.Telefonuje do księgowej.

Hala przylotów pustawa. Alicja odczytuje napisy na tablicy. Jest. Nicea opóźniona… Podchodzi do okienka informacji, Boże, jak to wolno idzie! Zanim doczeka swojej kolejki, uprzejmy głos poinformuje wszystkich, że samolot z Nicei przyleci z półgodzinnym opóźnieniem.

Uff. Musi się czegoś napić. Nie, musi się napić dobrej kawy. Wjeżdża ruchomymi schodami na pierwsze piętro. Obrzuca halę odlotów nieuważnym spojrzeniem. Podchodzi do schodów na antresolę i parę stopni wyżej dostrzega… swoją torebkę. Małgorzata? Niemożliwe… A jednak.

– Co ty tu robisz? – pytają jednocześnie.

Alicja bez słowa poddaje się uściskowi przyjaciółki. Szybkie spojrzenie na pobladłą twarz i podbite oczy wystarczy, by zorientować się, że Małgorzata jest równie zmarnowana. Witają się tak, jakby to któraś z nich przyleciała z daleka. Wchodzą do baru, nie oglądając się za siebie, nie mają więc szansy zobaczyć, że na dole trzech przystojnych mężczyzn żegna odlatującą do Londynu doktor Pankiewicz. To oczywiście Aleksander Kranach i nieco zdenerwowani bracia Radczyńscy. Paweł niemal wyrwał przysięgłemu wydruk tłumaczenia dyplomu Oli i prawie na syrenie dowiózł jej papier na lotnisko. Bóg jeden wie, co tu właściwie robi Marcin, ale bladym świtem uparł się jechać na Okęcie. Może dlatego, że nigdy jeszcze nie wypadł z gry wbrew swojej woli i doszedł do wniosku, że tymczasem zaprzyjaźni się z wrogiem.

Aleksander przesuwa nowiutką walizę Oli w smutnym kolorze blue. Tłok w kolejce jest taki, jakby pół Polski postanowiło dzisiaj rozpocząć naukę angielskiego pod Big Benem. Nic więc dziwnego, że ani Ola, ani żaden z jej przyjaciół nie zwraca uwagi na identyczną walizkę, którą dwie osoby dalej przesuwa z rozmachem przystojny czterdziestolatek z fantazyjnie zaczesaną grzywką. To AdamTrompa, mąż Elżbiety, były, a może i aktualny rywal Artura Rusznikowskiego. Ale Małgosia, która właśnie gorączkowo szuka drobnych w barze na górze, nigdy go nie widziała. Może szkoda, że nie wpadła na pomysł, by stworzyć wspólny front z mężem kochanki męża… ale to brzmi!

Adam przesuwa swoją walizkę do odprawy i ziewa przeciągle. Niestety, w gęstniejącym tłoku trudno stwierdzić, czy na pewno jest to nadal jego walizka.

Podekscytowana Ola z całego serca dziękuje Pawłowi. Wczoraj późnym wieczorem zaofiarował się, że załatwi sprawę tłumaczenia, choć równie dobrze mógł to zrobić Aleksander. Ale wtedy mieliby jeszcze mniej czasu dla siebie, a i tak z trudem wyperswadowali pani Pankiewicz pomysł odwożenia córki na lotnisko. Dlatego Ola jest naprawdę wdzięczna, a nawet z rozpędu obdarza dowodami wdzięczności Marcina, który zawsze był przecież mistrzem załapywania się na krzywy ryj.

Paweł w lot odgaduje przyczynę wylewnego pożegnania. Marcin chciałby pewnie pójść za ciosem i jeszcze coś dla siebie uszczknąć, ale brat odciąga go za ramię. Paweł ma tu zresztą ważniejsze sprawy. Zdążył już zobaczyć na tablicy przylotów, że Nicea ma opóźnienie. Jeśli tylko będzie miał odrobinę szczęścia…

– Alek, jak już Olka zniknie, to my, wiesz – krzyczy Marcin przez pół hali, próbując wykonać wymowny gest. – Czekamy na ciebie tam na górze z wielkim drinkiem…

Dopiero na ruchomych schodach wyswobadza się z uścisku starszego brata.

– Coś ty taki nerwowy?

– Zostaw ich. Miejże choć trochę wyczucia! – strofuje go Paweł.

– Znalazł się specjalista od wyczucia…

Marcin silnym pchnięciem otwiera drzwi baru „Odlot". Jedno spojrzenie na pustawą salę wystarczy, by zobaczyć wielkie oczy Alicji. Właściwie powinien prosto od drzwi wejść pod najbliższy stół i odszczekać to, co przed chwilą powiedział o braku wyczucia. Odwraca się więc do brata i rzuca mu spojrzenie pełne niekłamanego uznania. Po raz pierwszy od jakichś trzydziestu lat.

Alicja przerywa Małgorzacie w pół słowa jej opowieść o wczorajszych perypetiach, poprawia się na krześle, siada prościej. Nawet jej głos przechodzi niepostrzeżenie w głębszy alt (jak dobrze, że są na świecie przyjaciółki, które po fakcie mogą zaświadczyć, jak było). Zgrabnie upozowana nerwowo szuka w torebce – gumy, tabletek uspokajających, kolejnego wafelka – czegokolwiek, czym by przez chwilę mogła zająć ręce. Dlaczego Wiktor akurat dzisiaj musiał mieć atak korzonków!

Wszyscy szarmancko witają się, cmokają, gęsto tłumacząc, co właściwie tutaj robią.

– Miałem nadzieję, że cię tutaj spotkam – odzywa się Paweł bez wstępów, siadając koło Alicji. – I tak wpadłbym po południu, ale może dam ci to teraz.

Nie zważając na milczenie Alicji, która po prostu nie wie, co powiedzieć, wyciąga z notesu kartki z numerami telefonów zaprzyjaźnionego pediatry i alergologa. – Obaj pracują na Niekłańskiej. Pomyślałem, że powinnaś mieć to od razu pod ręką. Mówiłaś, że chłopcy ciągle chorują. I wiesz, co mi powiedziała nasza Basia z kwiaciarni? Nauczyciele z przedszkola francuskiego organizują wakacyjny klubik przy parafii na Nobla. Może warto byłoby tam pojechać i obejrzeć. Miałybyście ich na trzy, cztery godziny dziennie z głowy…

Paweł gada jak nakręcony. Nawet Marcin nie pozostaje obojętny na wiszące w powietrzu napięcie i tylko rzuca pytające spojrzenia Małgorzacie, która przecież nie może mu teraz niczego wyjaśnić, ale miałaby ochotę zacząć głośno kibicować Pawłowi. Bo widzi, że sztywna i upozowana po swojemu Alicja zaczyna go słuchać najpierw zdumiona i zaskoczona, a potem po prostu zainteresowana. Bb czuje, że w końcu, po miesiącu zabaw w czaplę i żurawia z dziecinnego wierszyka, Paweł znalazł wreszcie właściwy klucz do Alicji. Skończył podchody i gry amanta za dychę i wszedł w jej realne życie z realną pomocą i wsparciem. Bez cekinów, szampanów i płyt operowych.

Nikt z nich nie może wiedzieć, że wiele lat temu ojciec Aleksandra zdobył jej serce, właśnie wpisując się w prozę jej życia. Tak samo jak Paweł przeszedł do porządku dziennego nad tyleż ulubioną, co zgubną grą Alicji w niedomówienia, której sama nigdy nie umiała przerwać, choć przynosiła jej tylko gorycz i cierpienie. Alek przebił się do realnego świata samotnej matki, zmagającej się z życiem i burzliwym dorastaniem córki.

Alicja to pamięta. Dlatego topnieje w oczach i może po raz pierwszy od miesiąca patrzy na Pawła jak na realnego człowieka. Mało, że patrzy. Uśmiecha się do niego najpiękniejszym ze swoich uśmiechów, przy którym bledną wszystkie jej wystudiowane uwodzicielskie pozy.

Łagodny, melodyjny głos oznajmia, że Nicea wylądowała, i Alicja podnosi się z krzesła. Paweł każe Marcinowi zaczekać. Sam po prostu wychodzi z Alicją, by poznać jej córkę i wnuki. No i pomóc, bo z pewnością trzeba będzie ogarnąć tonę bagażu, jak to przy dzieciach. Coś jej tam jeszcze klaruje do samych drzwi. Alicja bierze go delikatnie pod rękę.

Właściwie dziwić się tylko należy, że Małgorzata i Marcin nie klaszczą i nie wiwatują głośno nad tym triumfem zdrowego rozsądku nad dumą i uprzedzeniem. Ale Małgorzata też już śpieszy się do domu, a Marcin, biedulek, nic nie rozumie. Z tego wszystkiego zapomniał się obrazić, że Paweł zostawił go tu jak mebel. Nic to. Już posyła wymowne spojrzenie młodziutkiej kelnerce. Byleby tylko nie pytał, czy ma coś wspólnego z modą…

Ola rzuca Aleksandrowi ostatnie spojrzenie zza furtki odprawy paszportowej. Podnosi rękę z eleganckim pierścionkiem na palcu serdecznym, by jeszcze raz pomachać na pożegnanie. Leci teraz do Londynu tylko na kilka dni, żeby na miejscu załatwić część formalności i zobaczyć swoje przyszłe miejsce pracy. Przede wszystkim jednak po to, aby się pokazać i dać poznać. To pomysł Aleksandra. Przekonał Olę, że ta wstępna wizyta będzie jej procentowała przez cały rok stażu. Chociaż wróci do Warszawy dosłownie za kilka dni, Aleksandra już tu nie będzie. Spotkają się we wrześniu, już w Londynie.

Aleksander nie spieszy się z odejściem. Chyba nie ma specjalnej ochoty na drinka w południe. Nawet jeśli dotrze do baru na antresoli, nie zastanie tam już nikogo poza Marcinem. Nie dowie się więc o przyjeździe Moniki, którą ostatni raz widział jako dumną siusiumajtkę.

Za jakieś trzy godziny na innym lotnisku wyjaśni się, czy Ola zabierze z taśmy swoją walizkę, czy przypadkiem nie chwyci w biegu walizki Adama…

Małgorzata z westchnieniem konstatuje, że za wycieraczką czekają na nią jednak pozdrowienia od policji. Przez chwilę rozważa, czy nie pobiec za policjantem oddalającym się ku następnym ofiarom, ale rezygnuje.

Wsiada do samochodu, by ruszyć ku swemu życiu, kolejnej bitwie z myślami i codziennej walce tych, którzy z całego serca marząc o odmianie, bardziej się jej boją niż dotychczasowego trwania.