40527.fb2 Z ca?ego serca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Z ca?ego serca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Rozdział 2

Poniedziałek, 16 maja 200…

Trzaśniecie drzwi. Maja wyszła do szkoły, odebrawszy od rodziców solenne zapewnienie, że będą trzymać za nią kciuki przez całe dwie godziny testu kończącego drugą klasę. Natychmiast znikają uśmiechy pracowicie przywdziewane w obecności dziecka. Małgorzata łapie się na tym, że znowu maksymalnie napięła mięśnie ramion. Wdech, wydech, rozluźnienie. Popijając własną kawę z dużego porcelitowego kubka, szykuje kawę dla Artura, który spieszy się już do pracy.

– Nie czekaj z obiadem. Może będę musiał zostać trochę dłużej.

– Z twoim oddaniem firmie powinieneś już dawno awansować na prezesa ZUS-u.

Właściwie sama nie wie, dlaczego jest tak kąśliwa. Bo najlepszą obroną jest atak? Bo wzajemne pretensje rozsadzają przestronną kuchnię? Stawia na stole filiżankę z kawą. Artur zaczyna ubierać się do wyjścia. Jest już prawie w drzwiach.

– Ciekawe, jak się czuję, prawda? – Małgorzata opada na kuchenne krzesło.

Artur wraca od drzwi. Siada po przeciwnej stronie stołu. Zaczyna pić kawę.

Małgorzata patrzy na niego z mieszaniną agresji i rozpaczy. Może wszystko byłoby prostsze, gdyby nie ten jednodniowy zarost, który zawsze tak lubiła? Dlaczego nadal jest taki przystojny? Dlaczego nie utyl, nie wyłysiał jak porządny polski czterdziestolatek?

– Słuchaj, staram się. Może obsługa prawna zusowskich umów to nic interesującego, ale to umiem robić i za to dostaję pieniądze. Nie jestem jak twoi znajomi, wiem. Nie maluję, nie piszę, nie rzeźbię. Ale staram się.

Milczą oboje. Artur pełen urazy. Małgorzata obezwładniona.

O czym on mówi? Przecież nie o to chodzi. Udaje? Z zakłopotaniem przypomina sobie własną bezsensowną uwagę o poświęcaniu czasu firmie. Trudno. Dopóki nie zdobędzie się na to, by powiedzieć wprost, o co jej chodzi, będą brnąć w te upiorne sprzeczki zastępcze. Ale nie ma siły na pytania wprost, a tym bardziej na to, co mogłaby usłyszeć w odpowiedzi.

– No to jak się czujesz? – Artur daje za wygraną.

– Całkiem dobrze, ale zostanę dziś w domu. – Małgorzata skubie pasek od szlafroka.

– To może zadzwoń do tej babki od torebki, wydawała się sensowna.

– Spodobała ci się? – Małgorzata nie może się powstrzymać.

– Jesteś niemożliwa! – Artur odstawia niedopitą kawę, jakby tylko czekał na pretekst do przerwania rozmowy. – Nic dziwnego, że nawet twoja najlepsza przyjaciółka przestała się do ciebie odzywać.

– Widać nie była najlepsza – wzrusza ramionami Małgorzata.

– Widać nie da się z tobą wytrzymać. – Artur z irytacją wstaje z krzesła. Zaplątuje się we własną koszulę wiszącą na oparciu. – I posprzątaj tu wreszcie!

Wychodzi. Małgorzata chwilę siedzi bez ruchu. Rozgląda się po kuchni: po kwitnących w zlewie niedzielnych naczyniach, uschniętym kwiatku w doniczce owiniętej sreberkiem, stłoczonych w kącie butelkach i słoikach, przechowywanych nie wiadomo po co. Wstaje, podnosi koszulę Artura z podłogi. Rusza do łazienki, ale dzwonek domofonu zatrzymuje ją w przedpokoju.

– Tak, słucham?

– Listonosz. Polecony.

Cud się stał pewnego razu, uśmiecha się w duchu Małgorzata, jakieś moce tajemne naprawiły nasz domofon.

– Dzień dobry, przyniosłem od razu i to, co do skrzynki.

– Bardzo panu dziękuję.

Trzask zamykanych drzwi. Małgorzata siada na skrzyni w przedpokoju: wydruki z jej konta w banku, komunijna kartka do Mai, rachunek za komórkę Artura i list do niego w firmowej kopercie pensjonatu „U Marianny". Nie, Małgorzata patrzy pod światło, to nie list, raczej jakiś rachunek.

Z absolutną pustką w głowie Małgorzata rusza do kuchni. Szybko wyjmuje dawno nieużywany aluminiowy czajnik i nastawia wodę. Te nowoczesne szybkie czajniki zupełnie nie nadają się do tradycyjnych celów. Tyle razy widziała to na filmach, że bez problemu metodycznie otwiera kopertę nad parą. Ostrożnie Wyjmuje kartkę papieru. „W związku ze skargą pani Rusznikowskiej zgłoszoną obsłudze pensjonatu informujemy, że koszt tygodniowego pobytu Państwa w naszym pensjonacie w dniach 1-4 maja został zmniejszony o 100 zł. Prosimy o przesłanie danych do przelewu. Z poważaniem".

Małgorzata siada ciężko, zasłaniając twarz ręką.

– Pańskie tłumaczenia są żałosne. Wszystko rozumiem, ale nie do siódmej rano!

Alicja poprawia włosy. Jej poranny delikatny makijaż jest prawie niezauważalny. I te perfumy… Gdyby była choć trochę szczera ze sobą tego ranka, przyznałaby, że jak na kogoś, kto wybiera się zrobić karczemną awanturę, szykowała się dziwnie długo. Przez cały wczorajszy wieczór podpatrywała przez jasno oświetlone okna na piętrze krzątaninę nowego sąsiada. Potem juz nie musiała podpatrywać. Wystarczyło jej to, co słyszała. Proszę mi wybaczyć. Rzeczywiście, było trochę głośno… Paweł tłumaczy się jak sztubak. W rozciągniętym dresie i ze miętą po całonocnej parapetówce twarzą wygląda jednak jak emerytowany sztubak, myśli Alicja nie bez rozbawienia.

– „Trochę"? – prycha.

– Proszę, niech pani wejdzie – Paweł zaprasza ją ruchem ręki w głąb mieszkania. – Sytuacja wymknęła mi się trochę spod kontroli…

– Znowu to „trochę"! – Alicja prycha, choć trudno jej powstrzymać uśmiech na widok skręcającego się z zakłopotania Pawła.

– Wiem, że to mnie nie usprawiedliwia, ale to pierwsze mieszkanie, w którym mieszkam sam. Czekałem na nie trochę, proszę mi wybaczyć – śmieje się – bardzo długo. Ale to się nie powtórzy.

Alicja, nieco rozbrojona, siada na kanapie w osobliwe wzory. Rozgląda się. Nawet ściana świętowała szampanem. Szkoda, że czerwonym.

– Widzę, że czeka pana małe malowanko.

– Da się pani namówić na małą kawę?

Paweł staje na środku pokoju i naprawdę czeka na odpowiedź. Na pozytywną odpowiedź. Alicja chwilę patrzy na niego badawczo i w milczeniu.

– Dam.

Paweł oddycha z ulgą. Wychodzi do kuchni, zostawiając Alicję samą. Kontynuuje przeprosiny z drugiego pomieszczenia:

– Proszę dać mi szansę. Wczorajszy wieczór był absolutnie wyjątkowy. Proszę to potraktować jako jednorazowy wyskok…

Alicja uśmiecha się coraz bardziej zagadkowo, ale właśnie otwierają się drzwi od jednego z pokoi i wychodzi z nich nagi i zaspany Marcin. Przeciąga się, nie zwracając uwagi na Alicję, przechodzi przez salon i znika za drzwiami łazienki. Alicja patrzy za nim. Uśmiech trzepocze jeszcze rozpaczliwie przez sekundę w kącikach jej ust, ale reszta twarzy zastyga w maskę bez wyrazu. Nic dziwnego, jest tak zaskoczona, że jedyne, co czuje, to rumieniec. Paweł wychodzi z kuchni z tacą. Świeżo zaparzona kawa pachnie kusząco.

– To niesprawiedliwe, że nasze drugie spotkanie jest znowu takie niefortunne. Prawda? – Paweł stawia tacę na stoliku przed Alicją. – Spróbujemy po raz trzeci. Pozwoli pani, że się przedstawię. Paweł Radczyński. Kłania się z galanterią.

Cisza. Alicja przygląda mu się spojrzeniem, które zamroziłoby pół Afryki.

– Bardzo mi miło. Ale na mnie już czas – mówi, uśmiechając się samymi ustami, i nie czekając, aż oniemiały Paweł zdobędzie się na protest, wychodzi…

A właściwie wybiega wściekła i zdumiona własną wściekłością. Ale to nie koniec miłych niespodzianek tego ranka. Przy furtce zatrzymuje ją kartka bielejąca w skrzynce na listy. Idzie wolno od furtki do domu, przebiegając wzrokiem lakoniczny list. Raz, drugi. Machinalnie zdejmuje sweterek. Chwilę rozgląda się w holu, dostrzega telefon i od razu wybiera numer Wiktora.

– Bogu dzięki, czasami jednak odbierasz komórkę…Tak, coś się stało… Kranach przyjechał. Skąd wiem? Wiesz, co znalazłam w skrzynce na listy? Posłuchaj: „Przyjechałem rozliczyć się ze wszystkiego. A. Kranach". Idiota, z serialu się urwał. Do ciebie też już dzwonił? Wczoraj? Dlaczego mi nic nie powiedziałeś?… Ależ jestem spokojna. Jesteście umówieni? Ja go znam aż za dobrze, to ty na niego uważaj! To co, że go znałeś. Od dość dawna nie jest już dzieckiem.

Wyłącza się i z westchnieniem wchodzi do kuchni, by szykować przez piętnaście minut śniadanie, którego zjedzenie zajmie jej minutę.

Nikt tu nie jest już dzieckiem. Niektórzy nawet nie są dziećmi dużo bardziej niż inni, myśli, ponuro popatrując na okna sąsiedniego domu.

Marcin, już w kolorowych bokserkach, wyłania się z łazienki nieco przytomniejszy. Z rozmachem siada na kanapie obok pogrążonego w ponurym milczeniu Pawła. Przekonany, że kawa jest przygotowana dla niego, bezceremonialnie nalewa sobie filiżankę.

– Ty wiesz, co rano tygrysy lubią najbardziej. Dwoma łykami wypija filiżankę i nalewa sobie drugą.

– Ona nie była dla ciebie – odpowiada Paweł z westchnieniem. Próbuje nalać sobie kawy, ale ekspres jest już pusty. Wstaje z ponownym westchnieniem i idzie w stronę kuchni.

– Paweł, a ta leciwa dama to kto? – rzuca Marcin całkiem rześki po wyżłopaniu drugiej filiżanki. Paweł zatrzymuje się jak wryty.

– Sąsiadka. Ze skargą na hałasy w nocy.

– To w tym wieku jeszcze coś się słyszy? Może zapomniała wyjąć aparat słuchowy?

Marcin, jak zwykle, sam śmieje się ze swojego dowcipu. Zadziwiające, przez tyle lat nie przyszło mu do głowy, że dowcip powinien rozśmieszyć przede wszystkim słuchaczy, myśli Paweł z niechęcią.

– Olka ma rację. Ty jesteś jednak skończony kretyn. Miałby szczerą chęć szarpnąć Marcinem, ale przecież nie będzie go szarpał za bokserki.

– A co ma do tego Olka?

– A skąd ten lekceważący ton?

Tym razem Marcin ma chyba pełne prawo nie rozumieć reakcji brata.

– Chodzi ci o Olę czy o tę leciwą damę?

– Ona wcale nie jest leciwa! – dementuje Paweł.

– Więc o leciwą. Ciekawe. Paweł rzuca ścierką o podłogę.

– Daj mi spokój!

Marcin, rozparty na kanapie, komentuje, jakby obserwował Alicję na wybiegu.

– Nawet atrakcyjna. Niezła figura, świetne nogi. Tylko już sporo zmarszczek. Ale to podobno uszlachetnia towar?

Paweł wychodzi z kuchni i staje nad Marcinem.

– Kiedy ty ją właściwie widziałeś? – pyta na serio zaniepokojony.

– Jak szedłem do łazienki – zeznaje zgodnie z prawdą Marcin.

Paweł z jękiem opada na kanapę.

– W tym stroju?

Marcin patrzy na swoje bokserki. Kręci głową.

– Nie, bez…

– Wzięła nas za pedałów. Ty debilu!

Gdyby Paweł urodził się drugi raz, pewnie po prostu rzuciłby się w tej chwili z pięściami na brata. Tymczasem jednak opanowuje się jak zawsze i idzie do kuchni po kawę. Po chwili przynosi ekspres, nalewa sobie pełną filiżankę i pije w milczeniu.

– A co z Olką? – pyta Marcin, jak gdyby nigdy nic.

– Nie rozumiesz najprostszych spraw. Miałeś superdziewczynę – przegwizdałeś to, miałeś w niej przyjaciela – przegwizdałeś. Teraz ją upokorzyłeś. W końcu będziesz miał w niej wroga, jasne?

– Chodzi o to z kluczem? – bąka Marcin nieco skruszony.

– Bingo! Pierwsze trafienie od tygodnia! – mruczy Paweł.

Marcin próbuje przybić mu piątkę, zrywa się i zaczyna paradować po pokoju, naśladując niby-gejowskie miękkie ruchy. Znowu może zrobić show.

Zamyślony Wiktor stoi przy oknie swojego gabinetu. Po przeciwnej stronie skrytej w cieniu Marszałkowskiej widać wejście do sklepu z młodzieżowymi ciuchami. Na murku przy trawniku siedzi kolorowo ubrana para. Dziwnie siedzi. Wiktor musi wytężyć wzrok, by się zorientować, skąd ta sztuczna nieruchomość – to manekiny. Trzeba przyznać, w fantazyjnych pozach.

Jeszcze nie tak dawno, a może jednak dawniej, niż Wiktor zdaje sobie z tego sprawę, mieściła się tutaj Centralna Składnica Harcerska. Pamięta doskonale długie półki pełne modeli do składania. Często krążyli przy nich z Kranachem seniorem, szukając lub wypytując o trzymilimetrowe listewki dla Aleksandra juniora. Wszystko minęło… Nawet Alek…

Wiktor niechętnie odrywa wzrok od stojącej przed wystawą smukłej dziewczyny, która zaśmiewa się z komórką przy uchu.

Aleksander Kranach siedzący w fotelu przed biurkiem mecenasa zawiesza głos. Widać zorientował się, że rozmówca zaczął słuchać go jednym uchem, ale monolog Aleksandra trwa już dobrą chwilę.

– Panie mecenasie, dla mnie sprawa wcale nie jest oczywista. Uważam, że należy wstrzymać sprawy spadkowe do wyjaśnienia.

– Pan chyba żartuje. Moja klientka nie żąda niczego ponad to, co jej się należy jako żonie zmarłego – uspokaja adwokat.

– Tak, tylko że nagła śmierć mojego ojca wydaje mi się co najmniej dziwna… – Kranach zawiesza głos.

Chłopak zwariował, myśli Wiktor. Jaki chłopak właściwie, przekroczona czterdziestka. Zawsze był narwany, ale teraz robi z siebie koncertowego głupca. Czyżby naprawdę cała ta historia z Alicją nadal w nim siedziała? Dobrze, że chociaż nie wynajął któregoś z tych starych ubeków, co się teraz przemianowali na detektywów.

– Nie widzę niczego dziwnego w zgonie pana ojca – stwierdza flegmatycznie.

– Pan nie, ale ja tak. I dowiodę słuszności moich podejrzeń. Detektyw już pracuje nad tą sprawą – oświadcza Aleksander.

A jednak!

– Myślę, że popełnia pan błąd. Alicja… Pani Kranach… – poprawia się Wiktor. – To czysty nonsens!

Aż trudno uwierzyć, żeby Aleksander sam wymyślił te bzdury. Swoją drogą, śmierć ojca musiała nim naprawdę wstrząsnąć, myśli. Może gdyby dotarł na pogrzeb, gdyby był tu wtedy z nami wszystkimi, byłoby mu lżej. Trzeba było jednak wstrzymać się z pogrzebem…

– Pańska klientka, czy też, jak pan byl łaskaw się wyrazić, Alicja – glos Aleksandra wyrywa go z zamyślenia – wie, jak manipulować mężczyznami. Ulega pan jej urokowi w tym samym zabójczym stopniu co mój ojciec.

– Proszę pana…

– Znam doskonale moją macochę.

Co do tego nikt nie ma wątpliwości, myśli Wiktor.

– To nie ma nic do rzeczy – ucina zdecydowanie.

– Tak się tylko panu zdaje – odparowuje Aleksander.

Wiktor siada naprzeciwko niego. Wyjmuje cygaro. Robi to rzadko. Częstuje Kranacha. Aleksander odmawia. Wiktor sprawnie gilotynuje kubański specjał i sięga do kieszeni po zapałki. Ta długa pauza pozwala mu zacząć od nowa.

– Dość późno odezwał się pan w tej sprawie… – Długo trzyma w palcach zapaloną zapałkę, zanim dotknie liści cygara.

– Przez cały ten czas byłem w rozjazdach i dopiero teraz mogę się tym zająć na serio. Zresztą musiałem czymś poprzeć swoje podejrzenia i wydaje mi się, że jestem już blisko prawdy. Rozliczę się z nią, tak… ze wszystkiego.

– Ze wszystkiego? To groźba? – Wiktor zaciąga się powoli.

– Gdzie tu groźba? Ja mówię tylko, jak to wygląda z mojej perspektywy. To pan chciał tej rozmowy.

– Czego pan oczekuje w związku ze spadkiem?

– Zrzeczenia się przez Alicję praw do jej części – odpowiada Kranach rozbrajająco szczerze.

– Więc chodzi o podejrzenia czy o pieniądze? – Wiktor marszczy czoło.

– Alicja ma jak zawsze szczęście do mężczyzn – Aleksander uśmiecha się ironicznie. – Mówiąc serio, to są dwie odrębne sprawy, ale jej zachowanie w kwestii spadku może sporo wyjaśnić w interesującej mnie dużo bardziej sprawie śmierci ojca.

Kranach skończył. Wstaje. Wiktor podnosi się zza biurka, odkładając cygaro do popielniczki.

– Dla jasności, twierdzi pan, że pani Kranach przyczyniła się do śmierci swego męża, a pańskiego ojca? To bardzo ciężkie oskarżenie.

– Twierdzę, że jest coś podejrzanego w tak nagłym zgonie, i zrobię wszystko, żeby to wyjaśnić. Nie zabieram więcej czasu. Zegnam.

Aleksander w końcu wychodzi. Wiktor chwilę stoi wpatrzony w drzwi gabinetu.

Jak to powiedziała Alicja o swoim pasierbie? „Od dość dawna nie jest już dzieckiem"? Pomyłka. Co z tego, że zachowuje się nonszalancko, co z tego, że marynarkę szył mu geniusz krawiectwa?

Dobry adwokat potrafi w jednej rozmowie przebić się przez takie dekoracje. Wiktor Zaręba jest bardzo doświadczonym adwokatem. Nie ma wątpliwości, że rozmawial z dzieckiem, które zapomniało, jak się płacze z żalu, więc z żalu atakuje. Z synem zmarłego przyjaciela.

Jest południe. Słońce zawędrowało teraz do kuchni. Małgorzata nie ma już siły płakać. Tak jej się przynajmniej wydaje. Tępym wzrokiem wpatruje się w rysunek Mai przyczepiony do lodówki kolorowymi magnesami: mama z wąską kreską zamiast ust, uśmiechnięty tata, a pomiędzy nimi Maja. W koronie, rzecz jasna, jak to królewna…

Przeszukała już biurko Artura i wszystkie kieszenie jego ubrań wiszących w szafie. Po raz tysięczny przygląda się zmiętemu kartonikowi znalezionemu w kieszeni spodni. Karta meldunkowa pensjonatu jaskrawym kolorem krzyczy: „Tylko u nas majowy weekend trwa cztery dni!". Napis: „Pan/Pani Ruszni-kowscy". Znajome zamaszyste pismo Artura kłuje ją w oczy każdą literą. Więc tak wygląda prawda, która podobno wyzwala.

Nie oszukuj się, strofuje się w duchu Małgorzata, przecież właśnie tego się spodziewałaś. Wyczuwałaś to od paru dobrych miesięcy. Widziałaś doskonale jego napięcie. Jak starannie blokował komórkę, jak kasował SMS-y. I can't get no satisfaction… I ten nieobecny wzrok, którym patrzył przez ciebie na coś za tobą. Widziałaś i nie chciałaś wiedzieć. A teraz wiesz i nic cię już nie ochroni.

Dzwoni telefon. Małgorzata zbiera się w sobie i podnosi słuchawkę.

– Słucham?

– Dzień dobry, mówi Alicja Kranach. Umawiałyśmy się, że pani zadzwoni, ale pomyślałam sobie… – śmieje się Alicja. – Czy pani mnie pamięta? Jestem „drugą torebką".

– Jak mogłabym zapomnieć – Małgorzata próbuje nie pociągać nosem i nadać swojemu głosowi normalne brzmienie.

– Z tego wszystkiego przeziębiła się pani.

– Nie, nie, to tylko uczulenie.

– Rozumiem. A jak serce?

– Dobrze… to znaczy, dość dobrze… – chlipie Małgorzata ku swemu przerażeniu. To by było na tyle, jeśli chodzi o panowanie nad emocjami.

– Przepraszam. Czy coś się stało?

Przez chwilę w słuchawce słychać tylko daremnie powstrzymywany płacz Małgorzaty.

– Nie, nic… tylko… ja już dłużej… nie wiem, co robić…

– Pani Małgosiu…

– Podejrzewałam, że ma kogoś… a teraz ta kartka i…

– Pani Małgorzato, spokojnie! – Nawet jeśli Alicja jest zaskoczona czy zdenerwowana, nie pozwala, by było słychać w jej głosie. – Ma pani coś na uspokojenie?

– Mam – łka Małgorzata.

– Świetnie. Proszę to wziąć. Za pół godziny czekam na panią w kawiarni w drodze do metra. Wczoraj odpoczywaliśmy tam z Wiktorem, „Łyk Optymizmu". Wie pani gdzie?

– Wiem, ale…

– Pani Małgosiu, proszę przyjść. Będę czekała. Małgorzata powoli odkłada słuchawkę.

„Łyk Optymizmu"? Dlaczego nie? Dlaczego nie porozmawiać z tą sympatyczną, wyluzowaną kobietą? Ach, tak, bo ojciec powtarzał, że nie można nigdy okazywać nikomu swojej słabości. I że zwierzenia są dobre dla głupawych gąsek. „Moja córka na szczęście jest mądrą kobietą". Tak, pewnie. I to, co powiedziała „najlepsza przyjaciółka" w jednej z ostatnich rozmów, zanim znikła, jak to ma w zwyczaju przy każdej nowej miłości: „Jak mam być blisko z kimś, kto wie wszystko o mnie, a ja o nim nic poza tym, że nie lubi sprzątać".

Małgorzata wpatruje się jeszcze przez chwilę w skromną, elegancką wizytówkę Alicji, po czym podejmuje pierwszą rewolucyjną decyzję tego dnia. Dzielna, samowystarczalna, zamknięta w sobie Małgosia Rusznikowska zaufa nieznajomej.

Świat się kończy!

Paweł w ulubionym rozciągniętym enerdowskim dresie ćwiczy z hantlami, stojąc w oknie. Obserwuje dom Alicji.

– No, pokaż się wreszcie – szepcze sam do siebie.

Enerdowski dres Pawła ma już ponad dwadzieścia lat. Przywiózł go ktoś z OHP-u pod Lipskiem i Paweł, wówczas stażysta, kupił go okazyjnie. Ma wyblakły jasnoniebieski kolor, jest elastyczny, niezdrowy i rozciągnięty. Przez czas jego małżeństwa leżał u mamy na pawlaczu. Po rozwodzie Paweł z wielką radością zabrał go z rodzinnego domu i w każdej wolnej chwili w niego wskakuje.

Jaką tajemnicę nosi w sobie niemiecka, co tu dużo ukrywać, szmata? Owszem, Paweł ma niebieskie oczy, ale wyblakła barwa dresu nie podkreśla ich urody. Bicepsy i zgrabne nogi pana doktora też wydają się w tym sportowym odzieniu dużo mniej powabne. Co jest?

Tajemnicy nie zna nawet Marcin. Tak, Paweł był kiedyś dużo bardziej podobny do młodszego brata, ale Marcin był wtedy w podstawówce i nie przeszedł jeszcze nawet mutacji. Paweł też potrafił z dyżuru iść prosto na balangę i odwrotnie, zaliczać panienki jak egzaminy do specjalizacji, ale o tym nie pamięta nawet on sam. Pozostał dres statecznego kardiologa i pamięć dresu.

Tej wiosny Paweł nie pamięta kilku lat spędzonych ze śliczną żoną, pamięta za to upojny tydzień w Sztokholmie, tydzień z Kubanką, którą podrzucono mu jako wygraną w kretyńskim karcianym zakładzie. „Prezent z Hawany", przez który omal nie wyleciał z pracy. Nie z kardiologii, ale z wakacyjnej pracy w Karolińskiej.

Odziany w enerdowski dres mył okna w brygadzie z ową Kubanką. Ściślej mówiąc – nie mył, bo Kubanka (jak ona dostała się do Szwecji?) nie dawała Pawłowi wytchnienia. Miała jakąś gigantyczną fidelowską kondycję seksualną. Nieomylnie odnajdowała Pawła w każdym miejscu ogromnego szpitala, gdy w końcu zaczął się już przed nią ukrywać: za schodami przeciwpożarowymi, przy koszach na bieliznę. Podniecał ją nawet przy sterylnym skandynawskim śmietniku. On i jego dres.

Głośno śmiała się, mówiąc do niego doctor. Myślała, że kłamał tak tylko na jej użytek. Dlaczego lekarz miałby myć okna w szpitalu? Tego nie przewidywała jej socjalistyczna edukacja, zresztą nie zastanawiała się chyba nad tym za dużo, stale skoncentrowana na tym, co robiła najlepiej. Aż cud, że dres przetrwał tę wulkaniczną energię.

Nie dziw, że dziś, w środku maja, samotny mężczyzna na Saskiej Kępie, specjalista od spraw sercowych, stroi się w enerdowskie piórka, atrybuty swej karolińskiej świetności…

Dzwoni telefon. Paweł podbiega do aparatu. W trakcie rozmowy próbuje przejść z powrotem do okna ze słuchawką w ręku. Niewykonalne. Koniecznie musi kupić nowy aparat, notuje mimochodem.

– Cześć… nic… ćwiczę… A co mnie to obchodzi?… Kwiaty?… Tak, dobry pomysł. Pewnie na dyżurze. Cześć.

Odkłada słuchawkę. Gapi się w okno. Telefon znowu dzwoni. Paweł z jękiem odbiera.

– Co znowu… A, bardzo przepraszam, profesorze… Nie, oczywiście, że mogę przyjść… Może za godzinę, dobrze?… Tak, już z nim rozmawiałem… Wiem, jest innego zdania. – Spostrzega Alicję wychodzącą z domu. Nerwowo kończy rozmowę. -Dobrze… Wszystko omówimy. Do zobaczenia. I jeszcze raz zapraszam… to znaczy, przepraszam.

Odkłada słuchawkę. Pędem chwyta worek ze śmieciami i wybiega z mieszkania. Alicja wsiada do samochodu. Ubrana sportowo, wygląda świetnie. Paweł zwalnia przy drzwiach wyjściowych. Jest mocno zdyszany, ale próbuje to ukryć.

Podchodzi swobodnym krokiem do śmietnika przy płocie.

– Widzę, że wybiera się pani na spacer. Piękna pogoda.

– Mam wrażenie, że zbiera się na deszcz – odpowiada Alicja raczej chłodno.

– Właśnie. To nasycenie powietrza przed deszczem. Fantastyczne.

– Nasycenie? Czym?

– Czym? No, w ogóle… Powietrzem.

– Nasycenie powietrza powietrzem? Rzeczywiście, coś w tym jest. – Alicja kpi już w żywe oczy. – Pan, jak rozumiem,robi porządki? A partner zmywa czy gotuje?

Nie jest to uwaga w najlepszym stylu, ale Alicja nadal czuje się wystrychnięta na dudka (chyba przez własne wyobrażenia). Woli się nie zastanawiać nad tym, dlaczego czuje się tak rozczarowana, hm, odmiennością nowego sąsiada.

– To… to nie jest mój partner… to… rodzina… – Paweł jąka się zakłopotany.

– Proszę się nie tłumaczyć. W tych sprawach jestem tolerancyjna. Przynajmniej za taką się uważam.

– Nie, naprawdę… to jest zupełnie inaczej… To znaczy… ja też… generalnie nie mam nic przeciwko… ale jeśli chodzi o mnie… – Paweł jest już czerwony jak burak.

– Może wpadniecie do mnie? Chłodne białe wino na dobry początek znajomości?

Paweł tylko kiwa głową w rozpaczy.

Kawiarnia w pasażu handlowym między blokami jest o tej porze prawie pusta. Matki z wózkami i staruszki oblegają ławki rozstawione wzdłuż ciągu małych sklepów.

Kawiarnia, nawet to słowo wyszło z mody! – myśli Małgorzata. Ciągle słyszy, że jej młodsi współpracownicy idą do pubu, na lunch, do klubu, do księgarni, szpilki, agrafki. Ale gdzie naprawdę idą, tego nie wie, bo nigdy tam nie była. Jej czas zatrzymał się na studenckiej trasie: Harenda, Telimena, Krokodyl. Kiedy ostatni raz była w kawiarni? Małgorzata bezwiednie wzrusza ramionami. Jakieś bary przy supermarketach, McDonaldy i pizzerie, cukiernie z lodami dla Mai, no, wielka kawiarniana pustka.

Ostatni raz w prawdziwej kawiarni była… Zaczyna liczyć, zapala papierosa, chyba paliła jeszcze wtedy carmeny? To musiało być… Nie, po ślubie z Arturem nie była z nim w żadnej kawiarni… tyle co na wakacjach, nad morzem… Nikt przez dziesięć lat nie chciał się z nią umówić na kawę? No tak, sprawy zawodowe załatwia przez telefon albo w urzędzie, albo u siebie w domu kultury: minibufet, cappuccino z torebki i to wszystko. Przegapiła dziesięć lat!

Podnosi wzrok, stoi nad nią kelnerka z zamówieniem i uśmiechnięta Alicja.

Małgorzata jest już spokojniejsza, tylko oczy ma czerwone jak królik, ale niestety w ciemnawym wnętrzu niepodobna siedzieć w okularach przeciwsłonecznych.

Alicja przygląda się jej z sympatią. Małgorzata już wczoraj wyczuła to instynktownie, ale nie miała pewności. Zauważyła tylko ich fizyczne podobieństwo. Czy dlatego Alicja nie musi nawet wypytywać o szczegóły, by Małgorzata czuła wyraźnie, że tamta wie wszystko o jej bólu i złości? Może naprawdę wystarczy spokojnie siedzieć i uważnie słuchać. Ale tego Małgorzata nigdy nie umiała. Tym różnią się o wiele bardziej niż wiekiem.

– Niech pani tylko nie zaczyna śledztwa – radzi Alicja. – Możemy mówić sobie po imieniu, Małgosiu? – proponuje.

– Oczywiście, będzie mi miło – Małgorzata uśmiecha się przez mgnienie oka. Cała ta sprawa osłabiła ją tak bardzo, że nie ma nawet siły na zachowanie swojego zwykłego dystansu. – Ale ja muszę poznać prawdę.

– To ryzykowne. Prawda często nie zostawia wyboru.

– Więc mam udawać? Ze niby nic się nie stało?

– Małgosiu, miałam dwóch mężów i… nieważne, po prostu daj sobie trochę czasu i luzu. Prawda zawsze leży pośrodku.

Małgorzata wyciąga z torebki kopertę z fakturą, kartę meldunkową, plik innych papierów.

– Pośrodku? Znalazłam billingi rozmów od początku tego roku. Jest tu jeden numer, który…

– Małgosiu – Alicja przerywa, kładzie rękę na rozrzuconych po stoliku papierach. – Możesz zacząć jak komisja śledcza zakładać teczki, kserować dokumenty, sprawdzać billingi i numery telefonów, ale musisz sama sobie odpowiedzieć na pytanie: po co?

– Ale ja…

– Druga droga to rozmowa z mężem. Nie o tej drugiej kobiecie, tylko o was. Ale musisz wiedzieć, czego oczekujesz od tej rozmowy, zanim ją rozpoczniesz. W tej chwili to będzie tylko awantura i piekło. Nie oddawaj z miejsca przysługi tamtej kobiecie.

– I jeszcze to jego ohydne tchórzostwo! – Wygląda na to, że Małgorzata, zanurzona w swojej złości i upokorzeniu, nie usłyszała ani słowa z przemowy Alicji. – Nie, muszę z tym skończyć!

– Spróbuj się choć trochę zdystansować.

– Zdystansować? – Małgorzata podejmuje kolejną próbę zapalenia papierosa. – Ty, po dwóch małżeństwach, możesz być zdystansowana, ja nigdy jeszcze nie ćwiczyłam zdrady.

Gdyby była mniej wzburzona, pewnie zauważyłaby, jak nie na miejscu są jej słowa.

– Więc pozwól sobie pomóc – proponuje niezrażona Alicja. – Po pierwsze, potrzebne ci teraz zdrowe serce. Zaraz zadzwonimy do mojego znajomego, to znakomity kardiolog, profesor. Umówisz się na wizytę. Po drugie, nie siedź w domu. Wróć do pracy, to ci przyniesie ulgę.

– W końcu tygodnia mam u siebie wernisaż… – Małgorzata rzuca papierosa i zapałki, zaczyna płakać. Jej kawa i tiramisu stoją nietknięte.

– Dasz sobie radę. Przemyśl wszystko. A na razie w domu -spokój.

– Alicjo, czemu to robisz? – Chyba po raz pierwszy od początku spotkania Małgorzata patrzy w oczy nowej znajomej.

– Nie wiem – odpowiada Alicja. Nieznacznie wzrusza ramionami. – Może z wiekiem w końcu zrozumiałam, o co chodzi z tą kobiecą solidarnością.

Śmieją się obie. Małgorzata przez łzy. Szkoda tylko, że kawa całkiem już wystygła. Tiramisu? Nie, osolone łzami jest nie do przełknięcia.

Artur segreguje dokumenty, wkłada je do koszulek, wpina do skoroszytu. Porządkuje starannie naiwne marzenia ludzi o solidnej emeryturze wspartej na dwóch filarach. Bardzo naiwne, zważywszy, że to dokumenty osób, których nie zdołał przełknąć rewelacyjny system, i trzeba ich sytuację wyjaśniać teraz tradycyjnymi metodami. Na piechotę. A może nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, i to właśnie są teczki szczęściarzy? Bóg jeden wie przecież, co wyliczy system tym, których zdołał strawić mimo permanentnego stanu zawieszenia. Serwera, rzecz jasna.

Artur jest jak zwykle zdenerwowany. Nic dziwnego. Jak każdy mężczyzna nie cierpi kobiecych tyrad pod własnym adresem. Przy sąsiednim biurku siedzi drobna ciemnowłosa kobieta

O regularnych wyrazistych rysach. Jest mocno umalowana, ale ostentacyjny makijaż doskonale współgra z modną sukienką w kolorze ciemnej krwi.

– Zdajesz sobie sprawę, że nie da się tego tak dłużej ciągnąć -wyrzuca z siebie z szybkością karabinu maszynowego. -Wszystko rozumiem, ale przecież nie tylko tobie jest trudno. Wyobrażasz sobie, jaki to byl wyczyn namówić Adama na wyjazd z dziećmi?

I co? Oni wyjechali, ja czekam, a ty? Ty po prostu nie przychodzisz i nawet nie zadzwonisz. Ja dzwonię, a ty na chama wyłączasz komórkę. Muszę dzwonić do domu i oczywiście dzwonię w złym momencie, więc rozmawiasz ze mną jak z kretynką.

Artur pilnie gmera w papierach, ale nie ulega wątpliwości, że najchętniej po prostu zniknąłby z tego miejsca i z tej rozmowy.

– Elu, ona wylądowała w szpitalu, chyba rozumiesz…

– Rozumiem, ale to żaden argument. Jeden krótki telefon. Wieczór i tak był na straty.

– Nie przesadzaj.

– Nie przesadzam. Jesteśmy ze sobą dobrych parę miesięcy i szacunek wymaga…

– Elu, Małgorzata była w szpitalu, Maja miała komunię, matka nie odstępowała mnie na krok…

– Ale jakoś w święta nic ci nie przeszkodziło ani w majowy weekend – Elżbieta Trompa z dużą wprawą przechodzi od ogółu do szczegółu. – Może ja po prostu już cię nie obchodzę?

– Przestań – udręczony Artur zamyka szafę z dokumentami. Nie ma już pretekstu, by odwracać się tyłem.

– Jakaś paranoja, kochanek traktuje mnie jak mąż. – Elżbieta bierze oddech, ale tylko na sekundę, bo słowa wylewają się z niej szczodrym strumieniem. – Przecież to naprawdę można dyskretnie zorganizować. Ludzie żyją tak całymi latami. Nie mogłeś włączyć alarmu wibracyjnego? Niby masz tę komórkę, a używasz jej jak troglodyta. Przecież to idiotyczne wyłączać telefon w takiej sytuacji. Nie mówiąc o tym, że reszta świata załatwiłaby to jednym dyskretnym SMS-em. Tak trudno wystukać kilka liter? Znowu zapomniałeś, jak to się robi?

Artur gwałtownie rusza do drzwi.

– A dajcie wy mi wszystkie święty spokój! – rzuca przez zaciśnięte zęby tekst godny Felicjana Dulskiego i wychodzi, zostawiając osłupiałą Elżbietę.

To jego ulubiona metoda. Wstać i wyjść. Od paru dni najchętniej wyszedłby z własnego życia. Na chwilę, rzecz jasna. Może wtedy coś by się samo rozwiązało? A tak, męcz się, człowieku.

Mała kwiaciarnia przy Zwycięzców. Marcin niedbale oparty o ladę wybiera kwiaty do bukietu, a zarazem robi rozeznanie na nowym terenie. Nigdy nie polował na Saskiej Kępie. Tym chętniej flirtuje z młodą kwiaciarką, w pełni świadomy tego, że podoba się dziewczynie.

– Myśli pani, że róże są najlepsze na przeprosiny?

– No, nie wiem… Zależy, czy wina była duża.

– Maleńka, tak mała, że prawie jej nie ma. – Marcin wskazuje na kroplę wody na listku.

– Wy tak zawsze mówicie…

– Chyba nie przemawia przez panią złe doświadczenie. Taka piękna z pani dziewczyna… pani Basiu. – Marcin idzie na całość. Ostentacyjnie wpatruje się w plakietkę z imieniem przypiętą na piersi dziewczyny.

Basia chichocze zmieszana, ale zaraz poważnieje. W końcu jest w pracy.

– Ta pańska dziewczyna rzeczywiście ma powody do gniewu.

– Same nie wiecie, czego chcecie. Najpierw, żebyśmy byli mili, a zaraz potem…

Marcin udaje, że się obraża, ale już wie, że przynęta chwyciła. Wystarczyły dwa zdania i lata wprawy. No cóż, praktyka czyni mistrza.

Basia, niestety, bierze jego żarty na serio.

– Nie, to nie to, chciałam tylko powiedzieć… Bo myślę… Ale pan mnie skołował! – Kończy układanie pięknego bukietu róż. – Będzie się podobał? – pyta zaczepnie.

– A pani by się podobał? – Marcin opiera się na ladzie. Właściwie jest już przez nią przewieszony.

– Nawet bardzo. – Basia odsuwa się w stronę zaplecza.

– No to biorę. Jeśli nie poskutkuje, przyjdę z reklamacją.

– Na pewno poskutkuje. Ręczę.

Marcin wyjmuje jedną z róż i wręcza ją dziewczynie. Basia czerwieni się. Jest zawstydzona i zmieszana. Nie wie, jak się zachować.

– Nie, ja nie mogę…

– Nie wyjdę, jeśli jej pani ode mnie nie weźmie. O, już idą nowi klienci. Będzie wstyd.

Dziewczyna bierze szybko kwiat.

– Niech pan już idzie. Proszę!

– Widzę, że świetnie się tu traktuje klientów. Może po pracy będzie pani dla mnie łaskawsza. – Marcin z upodobaniem droczy się z dziewczyną.

– Powinnam była zrobić większy bukiet. Jestem pewna, że ma pan za co przepraszać swoją dziewczynę.

Marcin odwraca się na pięcie, kładzie pieniądze na ladzie, pokazuje gestem, że nie chce reszty. Bierze tylko wizytówkę kwiaciarni i wybiega. Basia stoi oniemiała. Na szczęście wchodzą nowi klienci. Babcia z wnukiem.

W pokoju ordynatora Ola siedzi na brzegu fotela. Profesor stoi przy oknie, spogląda na podwórze szpitalne. Właśnie przywieźli obiad z budynku obok. Słychać charakterystyczny stuk kotłów. Wydaje się przez chwilę, że profesor wyłączył się z rozmowy z Olą, ulubioną podopieczną, i baczniej obserwuje to, co się dzieje na dworze. A tam jak zwykle szpitalne koty i zaprzyjaźnione gołębie rozpoczęły walkę o pierwszeństwo w swojej kolejce do jadła. Profesor uśmiecha się pod nosem. Po dobrej minucie wraca…

– To dla mnie i zaszczyt, i wyzwanie. Ale, mówiąc szczerze, waham się – kończy swoją tyradę Ola.

Ordynator zaczyna spacerować po gabinecie. Nabiera powietrza i patrzy badawczo na Olę, która nie potrafi ukryć rumieńca.

– Pani Olu, wiem, że to trudna decyzja, ale czasami warto zaryzykować – akcentuje słowo „warto". – To wyjątkowa okazja i nie ma co zwlekać z decyzją. Wybrano właśnie panią i nie za rok ani za dwa, tylko od zaraz, od pierwszego lipca. Ma pani ponad miesiąc na uporządkowanie swoich spraw.

– Moje opory dotyczą spraw prywatnych…

– Jak kocha, to poczeka. Ola kręci głową.

– Moja matka… No cóż, po śmierci ojca nie potrafi być sama – Ola ścisza głos.

Profesor znów milczy przez chwilę.

– To rzeczywiście ważny powód. Z drugiej strony, to tylko rok. Proszę pamiętać, że to, czego się pani przez ten rok nauczy, może zasadniczo zmienić pani pozycję zawodową. To też trzeba brać pod uwagę…

W tym momencie otwierają się drzwi i do pokoju wsuwa się ogromny bukiet. Po nim po kawałku pojawia się Marcin nucący melodię ze „Stawki większej niż życie". Z korytarza dochodzi chichot pielęgniarek. Ordynator i Ola obserwują to ze spokojem. Marcin zauważa w końcu, że Ola nie jest sama. Pielęgniarki powiedziały mu, że jest w jedenastce, no to wszedł.

– Przepraszam. Znowu gafa. Ja do pani doktor – tłumaczy się i niezdarnie chowa kwiaty za siebie, co w uchylonych drzwiach daje efekt komiczny.

– Domyślam się. No cóż – profesor zwraca się do dziewczyny – wrócimy do tej rozmowy, dobrze?

Ola wychodzi. Marcin zaczyna się śmiać na korytarzu. Ola nie patrzy w jego stronę.

– Ciebie to nie bawi? – Marcin zagradza jej drogę.

– Ty mnie nie bawisz. – Ola rusza szybkim krokiem.

– Może przyjdę jeszcze raz? – pyta Marcin skruszony. – Olu, nie możesz wszystkiego brać tak serio.

– Tak, tak, jestem za mało wyluzowana. Może nie ciągnijmy tej rozmowy.

Ola przyśpiesza kroku. Marcin goni za nią.

– Jak zawsze z miejsca największy kaliber? Po co?

– Bo nie lubię wychodzić na idiotkę.

Marcin chwyta dziewczynę wpół. Ola trochę się szamocze, ale on trzyma ją mocno.

– To zadaj mi pokutę, nawymyślaj. Ale od razu. I zapomnijmy o tym – prosi czule.

– Nigdy się nie porozumiemy. Wszystko nas dzieli, nawet poczucie humoru. – Ola oswobadza się z nagłego, przymusowego objęcia. – Dostałam stypendium w Anglii. To na tyle daleko, że twój urok tam nie sięga.

Mija Marcina. Kieruje się w stronę klatki schodowej. Marcin zostaje z pięknym bukietem róż jak z przysłowiową ręką… w kwiatach.

Dlaczego zachowuję się jak skrzywdzone kurczątko, chociaż najchętniej ugryzłabym go w łydkę? Dlaczego płaczę, chociaż jestem wściekła, zastanawia się Małgorzata, od godziny czytając tę samą stronę powieści. Przecież to śmieszne. Bo jestem grzeczną dziewczynką, prawda? Grzeczna dziewczynka, jak wiadomo, nigdy się nie złości. Można jej narobić na głowę, a ona -biedaczka – co najwyżej się rozryczy. Złość łyknie razem ze smarkami. Najwyżej potem nagromadzona wściekłość wyleje się z niej gwałtownie i bez związku z sytuacją.

– Mamo, gaszę światło! – Maja musi być naprawdę zmęczona. Zazwyczaj zgaszenie światła poprzedzają prośby, groźby i błagania o „jeszcze chwileczkę". – Przytulisz dziecko?

– Które? – Małgorzata natychmiast podejmuje wieczorny rytuał.

– Najwspanialsze na świecie.

– Ach, to dziecko! Przytulę, a nawet pocałuję. Dobranoc, słoneczko.

– Dobranoc – wzdycha Maja i przewraca się na bok. Pod pachą ściska wysłużonego pluszaka, którego podobno już nie potrzebuje do spania, bo tylko przedszkolaki śpią z przytulankami.

Małgorzata ciężkim krokiem wraca do sypialni. Kładzie się i znowu zaczyna wpatrywać się niewidzącym wzrokiem w zadrukowane strony.

Artur wychodzi z łazienki.

– Herbatki? – zagląda do sypialni. – Jak się czujesz?

– Nie, dziękuję. Średnio – odpowiada Małgorzata, odkładając książkę. – Idę spać.

Wsuwa się pod kołdrę. Gasi światło. Artur, pogwizdując cicho, idzie do kuchni.

Teraz szybko! Zasnąć. Wyłączyć się. Oddychać równo, żeby już nawet nie padło sakramentalne „śpisz?". Śpię. Jak zwykłe -już śpię. Jak dla ciebie – już śpię.

– Śpisz?

Artur kładzie się i znajomym, machinalnym niemal ruchem dotyka jej piersi. Małgorzata sztywnieje. Artur też. Przytula się. Małgorzata wyczuwa znajomy kształt naciskający lekko jej udo. Palce przebiegające szybko w dół. Ciepły oddech i lekkie pocałunki na szyi, uchu…

– Nie sądzisz, że dojrzeliśmy do drugiego dziecka? – mruczy Artur, próbując podciągnąć do góry jej koszulę nocną.

Małgorzata zrywa się i siada wyprostowana. Artur gwałtownie cofa rękę.

– Kpisz?!

Nie czuje żalu, rozpaczy, wzbierającej fali łez. Rozsadza ją wściekłość. Krystalicznie czysta, ostra jak nóż furia.

– Zwariowałaś?

– To już nawet nie jest dramatyczne – Małgorzata zapala światło i wstaje z łóżka. – To po prostu żałosne i śmieszne!

– O co ci znowu chodzi?

Małgorzata bez słowa idzie do przedpokoju, po chwili wraca, wyjmując z torebki pomięty kartonik. Rzuca go bez słowa na kołdrę.

Zniecierpliwiony Artur sięga po karteczkę, przesuwa się bliżej lampki nocnej. Nawet półmrok panujący w sypialni nie jest w stanie ukryć ceglastych wypieków, które powoli wypełzają na nieruchomą twarz mężczyzny. Trafiony zatopiony.

– Nie wiesz, o co mi chodzi? – Małgorzata mówi coraz głośniej. -Wszystko tak pięknie zaplanowane…

– Gośka – próbuje przerwać jej Artur – grzebałaś w moich rzeczach!

– Krwiożerczy szef, który w dni wolne od pracy każe zajmować się zagraniczną delegacją! – nie daje się zbić z tropu Małgorzata. – I ja, kretynka, co grzecznie zostaje z dzieckiem, bo mąż musi pracować.

– Bo nie chce stracić tej pracy…

– Niesamowite. Ty naprawdę masz mnie za idiotkę, która łyknie każdą brednię – Małgorzata w zdumieniu przygląda się mężowi. – Czy rzeczywiście muszę rano zadzwonić do ZUS-u i zapytać o majowe delegacje?

– Czemu krzyczysz na tatusia, mamo? – Rozespana Maja staje w drzwiach sypialni. Małgorzata opanowuje się natychmiast.

– Bo jestem na tatę trochę zła – odpowiada z wymuszonym uśmiechem, zupełnie zbędnym, bo Maja ma półprzymknięte oczy.

– To nie bądź. Mogę spać z wami? – Nie czekając na odpowiedź, Maja gramoli się do małżeńskiego łóżka. – Zgaś to światło, tato.

Małgorzata gasi światło i wychodzi z sypialni. Idzie do kuchni. Zapala boczne światło. Grzebie w jednej z szuflad. W końcu wyjmuje okrągłe pudełko tabletek na uspokojenie. Łyka. Popija wodą. Uśmiecha się krzywo do swego odbicia w ciemnej szybie.

Kiedyś w środku nocy biegała do kuchni, by łyknąć zapomnianą tabletkę antykoncepcyjną. W końcu Artur, udręczony kolejną nerwówką i wizją nieplanowanej mnogiej ciąży pozamacicznej, zaczął nastawiać alarm w swoim zegarku elektronicznym, by przypominać żonie o jej cowieczornym rytuale. Efekt był taki, że alarm rozbrzmiewał nagle na zebraniach i wyjazdach służbowych, a Małgorzata i tak co rano nerwowo przeliczała tabletki. Kiedy w końcu pojawiły się opakowania z nazwami dni tygodnia, liczenie stało się łatwiejsze, ale wiedza o tym, ilu tabletek zapomniała, nie stała się przez to lżejsza do zniesienia. Wkrótce po urodzeniu Mai lekarz namówił Małgorzatę na spiralę. Nie powiedziała o tym Arturowi, a on nigdy, przez osiem lat i dwie spirale, nie zapytał jej, co z antykoncepcją. Jakoś przestała go interesować.

Tyle że teraz od pół roku nie ma już ani spirali, ani seksu, więc efekty nagłej namiętności mogłyby się okazać… długofalowe. Cóż, kolejne dziecko to stara jak świat metoda rozwiązywania problemów małżeńskich. Tymczasem jednak, myśli Małgorzata, lepiej wziąć na uspokojenie.

Bogu dzięki, że Maja się obudziła. Co ja robię? Zachowuję się jak żona w serialu dla kucharek. Melodramatyczne gesty i oskarżenia. Alicja miała rację. Żywiołowe zachowania są dobre na początek. Koniec musi być przemyślany. Jeżeli to rzeczywiście koniec.

Przez chwilę czeka, czy Artur przyjdzie za nią do kuchni. W mieszkaniu panuje jednak niczym niezmącona cisza.

Małgorzata z westchnieniem gasi światło i idzie do pokoju Mai, starannie zamykając drzwi za sobą.

Piękna sąsiadka nie zamierza niczego mu ułatwić. Niemal ostentacyjnie ociąga się z wpuszczeniem go do środka. Paweł w panice zastanawia się, jak długo jeszcze ma sterczeć w progu domu z niezawodnymi kwiatami na przeprosiny i płytą z muzyką operową. Tak ją ocenił. Na miłośniczkę opery. Co jeszcze ma zrobić?

Alicja od pierwszej chwili czuje się udobruchana, ale lata wprawy każą jej podroczyć się z mężczyzną. Młodszym mężczyzną. Ma też chwilę, by przyjrzeć się Pawłowi uważnie.

Wygląda dużo lepiej niż rano. Jest chyba szatynem, ale karnację ma na tyle śniadą, że kontrastuje to z niebieskimi oczami. Wesołymi, kiedy trzeba, a kiedy nie – z odpowiednią nutką melancholii. Oczy z nutką? Ciekawe. Ładna cera, nie, może raczej ładny kolor skóry. Nigdy nie lubiła bladych, ani brunetów, ani blondynów. To pewnie mimowolna pozostałość kultu opalenizny z lat siedemdziesiątych. Raczej dobrze zbudowany. Minimalna nadwaga. Krótkie nogi? Nie, tylko dziwny krój spodni. Chociaż żaden z jej mężów nie należał do ułomków, zawsze podobali jej się mężczyźni bardzo szczupli.

Ma w sobie coś z amantów międzywojnia. Jest uprzedzająco grzeczny i nieśmiały, przynajmniej wobec Alicji, ale ona sama jest zbyt doświadczona, by nie dostrzegać pewności siebie widocznej w sposobie podawania ręki czy choćby otwierania drzwi. No i w tym, jak patrzy na nią, z szacunkiem, ale właściwie taksując ją, centymetr po centymetrze.

– Chciałbym więc jeszcze raz przeprosić panią za całe to zamieszanie i cały ten… – Paweł kończy swoją tyradę, rozpaczliwie szukając właściwego słowa – cały ten zgiełk…

– „Cały ten zgiełk"? Jeden z moich ulubionych filmów – mówi Alicja, w końcu wykonując zapraszający gest.

Ciekawe, kim jest z zawodu, no i o ile lat jest młodszy, rozmyśla, czekając spokojnie, aż gość rozejrzy się po przestronnym salonie. Młodszy? Może jednak równolatek. Nie wiadomo. Pierwszy raz od bardzo dawna nie jest pewna swoich ocen. Podoba jej się.

Przecież to gej, przypomina sobie niechętnie.

Od kiedy skończyła pięćdziesiąt lat, wie, że musi w końcu nauczyć się jednego: szybko wyjaśniać sytuacje. Zawsze była raczej mistrzynią ciągnięcia niedomówień. Teraz nie ma już czasu psuć kolejnych piłek. Tak rzadko wypadają jej serwy.

– A pan tak sam? Bez partnera? – Co zrobić, nie może się powstrzymać od tego kpiącego tonu. Może to najlepszy sposób, by odpędzić rozczarowanie.

Paweł uśmiecha się delikatnie, nie chce od razu wyjaśniać Alicji pomyłki z bratem. Brano go już nieraz za idiotę, nieznośnego pedanta, był, co tu kryć, rogaczem, ale gejem? Na wszystko widać musi przyjść odpowiedni moment. Poprawia kant spodni i siada na kanapie. Z kuchni wydobywają się niesamowite zapachy. Pewnie nikt ich by się u Alicji nie spodziewał.

– Czeka pani na kogoś z kolacją? – pyta grzecznie, ale właściwie te zapachy podnoszą go z kanapy. Jest już pewien, że przyszedł nie w porę.

– Tak, na pana… – odpowiada Alicja nadal kpiąco, ale po chwili pasuje. – Nie, to po prostu stare nawyki dobrej żony…

Miejmy nadzieję, że Alek nie przekręcił się w grobie, słysząc te bzdury, myśli Alicja trochę zmieszana własną pomysłowością. Akurat przez żołądek jeszcze nigdy nie próbowała.

– Jak to, a mąż? – pyta Paweł i natychmiast wymyśla sobie w duchu od wścibskich idiotów.

– Mąż nie żyje – wyjaśnia Alicja krótko. Byleby tylko nie wyskoczył teraz z wyrazami ubolewania. – A może się pan poczęstuje – proponuje szybko. – Lepiłam całe popołudnie…

– Co pani lepiła? – Paweł przełyka ślinę. Po powrocie z pracy był zbyt przejęty perspektywą spotkania, by coś zjeść.

– Pierogi z fetą i ziemniakami… – Alicja znika w kuchni. Paweł podchodzi do płytoteki i chwilę kontempluje sporą kolekcję. Jest klasyka, ale przeważa klasyka jazzu. Lata pięćdziesiąte, Frank Sinatra. Kiedy Alicja wraca do salonu, odskakuje jak przyłapany na gorącym uczynku.

Po chwili siedzą naprzeciwko siebie przy stole. Parujące pierogi na półmisku. Uczta.

– Przede wszystkim winien jestem pani jeszcze jedno wyjaśnienie i przeprosiny. – Paweł decyduje się w końcu wziąć byka za rogi. – Zachowanie mojego brata bywa krępujące dla otoczenia, a tym razem spowodowało dodatkowe nieporozumienie. Przepraszam za jego… hm, poranne parady.

– Więc ten młody człowiek… – Alicja może mieć tylko nadzieję, że Paweł nie słyszy ulgi w jej głosie.

– Młodszy brat, Marcin, fotografik. Nadzwyczaj artystyczna dusza. W przeciwieństwie do mnie. Jestem kardiologiem – wyjaśnia Paweł, widząc pytające spojrzenie gospodyni.

– Zatem jest pan specjalistą od spraw sercowych – uśmiecha się Alicja.

Paweł odwzajemnia uśmiech.

– Właśnie dochodzę do siebie po rozwodzie.

– Rozumiem. Szewc bez butów chodzi.

Rozmowa toczy się dalej. Alicja mało pyta. Raczej obserwuje swojego rozmówcę. Jak je. Jak opowiada anegdoty. Jak się stara dobrze wypaść. Jakie ma zgrabne ręce. Bardzo krótko obcięte paznokcie. Łapie się na tym, że przygląda mu się bardziej wnikliwie, niżby chciała.

Przez otwarte drzwi na taras dochodzi nierówny szum majowej ulewy.

– Pada! – Alicja podrywa się entuzjastycznie do okna. – Wyzwolenie dla roślin i dla mojego kręgosłupa! Codziennie podlewam.

Paweł staje za nią. Tuż za nią.

– Wiem.

– Skąd? – pyta, lekko spłoszona tą nagłą zmianą dystansu, ale nie protestuje.

Wytrzymuje wzrok Pawia. Jego błękitne, jak jej się dotąd zdawało, oczy zmieniają kolor. Intensywnieją. To już prawie błękit paryski, za chwilę granat. Nie za wesołe oczy. Tylko z daleka mimiczne zmarszczki od śmiechu dają złudzenie luzu i optymizmu. Alicja nie ucieka wzrokiem. Powoli tylko przenosi swoje spojrzenie z twarzy Pawła na ogród. Czuje się tak, jakby wypiła kieliszek szampana. Ale na zewnątrz maska.

– Podgląda mnie pan?

No, może trochę za głośno się śmieje z własnego dowcipu.

– Nie, przyglądam się pani po sąsiedzku.

Dzwoni telefon. Alicja odbiera. To Wiktor, jak zwykle w odpowiednim momencie, nieoceniony Wiktor. Tym razem tylko z krótką wiadomością, ale telefon płoszy Pawła, rozprasza atmosferę.

– Nie chciałbym przeszkadzać.

Paweł całuje ją w rękę. Raczej szarmancko niż uwodzicielsko. Nie ma sensu tłumaczyć, że w niczym nie przeszkadza. Można tylko uśmiechnąć się zdawkowo i powiedzieć:

– Było mi bardzo miło pana poznać. – I jeszcze, bo czemu nie: – Pewnie to politycznie niepoprawne, ale cieszę się, że to był brat.

Paweł parska śmiechem i wychodzi.

Za szybko jak na tak miłe i obiecujące spotkanie, myśli Alicja, zbierając talerze ze stołu. Nie zaproponował jej następnego. No cóż, teraz już może przyznać się sama przed sobą, że na to liczyła.

Dlaczego jej aż tak zależy? Bo spojrzał? Bo stanął tak blisko? Bo poczuła jego zapach? Wyposzczona wdówka, myśli Alicja, bezwzględnie sprowadzając samą siebie na ziemię. A dieta light? Idiotyczne, co jej przyszło do głowy z tymi pierogami?

W ramach kary będzie układać ręczniki i pościel. Idzie do garderoby. Na schodach przypomina sobie jednak minę Pawła na widok półmiska pierogów. Rozchmurza się trochę. Najlepiej byłoby teraz zadzwonić do przyjaciółki i jej to wszystko opowiedzieć. Może zadzwoni do Małgosi. Ale to przecież ona, Alicja, jest cierpliwym uchem dla tamtej. No to zadzwoni do córki. W poniedziałki zięć ma wychodne i mogą spokojnie porozmawiać. Ale to dopiero po dziewiątej. Na razie pierwsza sterta ręczników i obrusów przeorana. Taka praca przywraca poczucie rzeczywistości.

Był tu jakiś Paweł? Zapomnij.

Wychodzi do ogrodu. Po deszczu wreszcie jest czym odetchnąć.