40527.fb2 Z ca?ego serca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Z ca?ego serca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Rozdział 3

Wtorek, 24 maja 200…

Na oddziale poranny ruch. Otwarte drzwi do gabinetu zabiegowego. Pani Maria z laboratorium przyszła specjalnie, żeby pobrać krew matce doktor Pankiewicz. Ola stoi w drzwiach.

Jakie to szczęście, że udało się nakłonić matkę do przyjścia tutaj. Za jednym zamachem pobiorą jej krew do prawie wszystkich badań. Ostatnio schudła. To pewnie z powodu cukrzycy, ale tarczyca też mogła się odezwać. Ta jej ciągła nerwowość robi się groźna dla niej samej.

Matka, starsza, zamknięta w sobie kobieta, wstaje i dziękuje pielęgniarce. Podchodzi do córki. Jakże są do siebie niepodobne. Nic dziwnego, Ola jest kopią swego ojca. Dorastając, spędziła długie godziny, analizując niesprawiedliwość losu wyrzeźbioną w biodrach i skłonnej do zaokrągleń talii.

Nadchodzący korytarzem ordynator wyrywa Olę z zamyślenia.

– Miło mi spotkać obie panie Pankiewicz – woła. – Witam mamę mojej ulubionej anestezjolożki.

Wyciąga dłoń, ale matka nie może podać mu ręki, bo trzyma wacik tamujący krew po pobraniu.

– Przyprowadziła pani mamę na badania? – zwraca się do Oli z szerokim uśmiechem. – To bardzo rozsądny pomysł zbadać wszystko przed wyjazdem, ustawić długofalową terapię.

Wyjedzie pani spokojniejsza, no a ja tu, na miejscu, zawsze służę pani Pankiewicz pomocą lekarską i wszelką inną.

Ordynator kłania się szarmancko i odchodzi, widząc, że ktoś przywołuje go z głębi korytarza. Jest tak zaaferowany, że chyba nie zauważył milczenia obu kobiet.

Ola stoi czerwona jak burak. Czuje się jak mała dziewczynka. Nie, nie, bez owijania w bawełnę, jak zupełnie dorosła idiotka. Nie ma pojęcia, co właściwie miałaby powiedzieć. Matka nie ułatwia jej sprawy i w kamiennym milczeniu porządkuje garderobę. Rzuca jej tylko jedno karcące spojrzenie i odchodzi energicznie. Ola, bezradna, zostaje na środku korytarza.

Nie goni matki, wraca do gabinetu, siada przy biurku Pawła. Patrzy na telefon, spogląda na zegarek. Taksówka czekała przed wejściem, ale minie dobre pół godziny, zanim matka dotrze stąd do centrum. Właściwie dlaczego za nią nie poszła? To bez znaczenia, reflektuje się. Dlaczego wcześniej nic jej nie powiedziała? Bo tak się przyzwyczaiła do karmienia matki półprawdami, że straciła miarę?

– Ola? Co się stało? – pyta Paweł, zaskoczony widokiem zapłakanej koleżanki. -Widziałem, jak tu wchodziłaś, chciałem cię wyciągnąć do bufetu. Coś złego z matką?

Ola kręci głową przecząco.

– Profesor spotkał matkę i zaoferował jej pomoc w czasie mojego wyjazdu – mruczy ponuro, wycierając oczy.

– No to chyba bardzo miło z jego strony?

– Tak, ale ja nic jej jeszcze nie powiedziałam o tej Anglii.

– Żartujesz! – Paweł aż przysiada z wrażenia. – Dlaczego?

– Nie mogę jej tak po prostu powiedzieć: „Cześć, mamo, za miesiąc wyjeżdżam na rok". Matka jest chora, nie mogę…

– Od piętnastu lat na cukrzycę – przerywa Paweł, który doskonale zna dalszą część drugiego z ulubionych monologów Olki. Pierwszy, jak wiadomo, dotyczy Marcina. – Dowiadywałaś się o pompę insulinową?

Ola patrzy na niego zaskoczona.

– Nie, coś ty, ona jest cały czas na doustnych.

– Prędzej czy później i tak przejdzie na iniekcje.

– Może jakoś się uda – szepcze Ola, wbijając wzrok w blat biurka.

– Olka, co ty wygadujesz! – Paweł bierze ją za rękę. -W pracy jesteś najodważniejszym lekarzem, jakiego znam, a jeśli tylko coś dotyczy matki, zmieniasz się w przestraszoną pięciolatkę. Ona nie jest tak chora, żebyś cokolwiek ryzykowała. Nie robisz nic złego, wyjeżdżasz na zasłużone stypendium. Wybrali ciebie, bo jesteś wyjątkowa. Rozumiesz?

Ola gwałtownie wyrywa rękę.

– Od kiedy jesteś tak świetnie poinformowany? Marcin ci opowiadał?

– Przestań, Ola – Paweł jest zupełnie spokojny. – Przecież nie chcę ci dokuczyć, tylko pomóc.

– Zmieniasz specjalizację? Teraz będziesz psychoterapeutą? Paweł otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale rezygnuje i po prostu wzrusza ramionami. Zresztą nie ma z kim już gadać, bo Ola zrywa się i wychodzi.

– Wracam na oddział – rzuca od drzwi.

Na korytarzu wyjmuje telefon z kieszeni i szybko wybiera swój numer domowy. Matka odbiera dopiero po pięciu sygnałach.

– Mamo! Jesteś? – woła Ola piskliwie.

– A dlaczego miałoby mnie nie być? – Ola milczy. Próbuje przypomnieć sobie, po co właściwie zadzwoniła. – Coś się stało? – pyta zniecierpliwiona matka.

Tak.

– Nie, nic… – bąka Ola.

Wyłącza się. Stoi jednak chwilę, wpatrując się w telefon.

Naprawdę zachowuje się jak pięciolatka. Jak dziecko, które coś tam przeskrobało, zostało skarcone jednym surowym spojrzeniem i teraz szybko próbuje nawiązać jakikolwiek kontakt, żeby upewnić się, że wszystko jest dobrze, że wszystko zostało wybaczone. Zupełnie jak wtedy, kiedy skarcona za coś przez ojca i odesłana do swojego pokoju wracała po pięciu minutach, siadała i rzucała w przestrzeń: „Jakoś tu przyjemniej w tym pokoju niż u mnie, nie sądzisz?".

Tylko że to było jakieś trzydzieści lat temu. Sama tego nie pamięta, ale rodzice opowiadali to potem tyle razy, że właściwie za którymś razem mogłaby zauważyć, jak niewiele się zmieniło.

Osiedlowy dom kultury tętni życiem, choć jest dopiero południe. Uczniowie szkoły społecznej, wynajmującej pomieszczenia na piętrze, wylegli właśnie na przerwę. Pani Zosia, szatniarka, sprzątaczka i – jak sama mówi – ochroniarz, po raz setny tlumaczy kolejnemu pierwszoklasiście, dlaczego nie może wybiec na chwilę do cukierni po drugiej stronie ulicy.

– Synku, ty nawet nie możesz schodzić z piętra w czasie przerwy. I doskonale o tym wiesz. Dzień dobry – uśmiecha się na widok wchodzącej Małgorzaty. – No i co?

Małgorzata, ledwie żywa po rozmowie ze swoim przełożonym, uśmiecha się triumfalnie.

– Zostają wszyscy poza mną.

– Zwolnili panią? – pyta pani Zosia ze zgrozą.

– Nie zwolnili. To ja zwolniłam etat. Będę tu teraz pracować jako jednoosobowa firma.

– Boże kochany, firma? Znaczy kontrakt, tak? A jak pani powiedzą z dnia na dzień „do widzenia ślepa Gienia", to co? Pani Małgosiu, czemu się pani zgodziła?

– Sama im to zaproponowałam. Naprawdę, proszę się o mnie nie martwić.

– Jak nie martwić! Będzie się pani ciągać po tych zusach i regonach!

– Akurat z tym nie będzie żadnego problemu – woła Małgorzata już ze schodów.

Mój Boże, gdybym z własnym życiem radziła sobie tak jak z tym papierowo-urzędowym, myśli.

Za drzwiami gabinetu zdejmuje z twarzy służbowy uśmiech. Wyjmuje z torby dwie grube teczki projektów, które zostały zgłoszone do przyszłorocznego planu. Siada z westchnieniem. Tyle świetnych pomysłów odpadnie w przedbiegach – nie da rady z tym budżetem. Ile razy można podnosić czynsz szkole społecznej czy sklepikom w adaptowanych pomieszczeniach? Co z tego, że obroniła etaty, skoro działalność zespołu powoli staje się wegetacją?

– Tymczasem zapalę – mruczy Małgorzata, ale w tym momencie rozdzwania się jej telefon uwięziony nie wiadomo gdzie. Małgorzata gmera w czeluściach przepastnej torby. – Gdzie się, cholero, schowałeś! – jęczy. Jest!

„Alicja" – pulsuje pomarańczowym światełkiem Wyświetlacz.

– Słucham.

– Dzwonię zgodnie z umową. Zdecydowałaś się?

– Tak, chętnie wpadnę.

– Z dzieckiem?

– Nie, Maja ma biały tydzień, ale tym, na szczęście, zarządza babcia.

– Rozumiem, „nasza Małgosia ma ojca, tego… ateistę" – cytuje Alicja, parskając śmiechem. – Po prostu się nie nadajesz.

– Otóż to.

– Zapisz adres: Berezyńska 10d. Wysiadasz na rondzie Waszyngtona i idziesz Francuską. Pierwsza przecznica po prawej to Berezyńska.

– W porządku, zapisałam. O szóstej?

– O szóstej. Zaraz wstawię dużą butelkę białego wina do lodówki. Na razie.

– Na razie – Małgorzata zamyślona odkłada telefon.

Jakie to proste. Nie zastanawiać się, nie roztrząsać intencji, bo „pamiętaj, dziecko, że ludzie są fałszywi", tylko słonecznym popołudniem wpaść na białe wino do koleżanki. Kiedy ostatni raz do kogoś „wpadłam"? Nie służbowo, nie „w bardzo ważnej sprawie". Wpaść i pogadać – nie relacjonować zdarzeń, nie dyskutować o dziurze budżetowej, nie zmieniać świata. Na pytanie „co słychać?" odpowiedzieć prawdę, nie cenzurując się bez przerwy, bo „cokolwiek powiesz ludziom o sobie, prędzej czy później użyją tego przeciwko tobie".

W końcu zapala papierosa. Zaciąga się z ulgą. Pukanie do drzwi. Artur naciska klamkę, zanim Małgorzata zdoła powiedzieć „proszę".

– Cześć.

– Coś się stało? – pyta Małgorzata na serio zaniepokojona.

– A co się niby miało stać? – Artur sili się na swobodny ton. – Wpadłem i od razu nakryłem cię na łamaniu przepisów przeciwpożarowych.

– Przyszedłeś specjalnie po to, żeby mi zgasić papierosa?

– Nie ironizuj. Wpadłem, żeby pogadać. Pomyślałem, że w domu próbowaliśmy już tyle razy i wiesz, co z tego wychodzi. No i że na neutralnym gruncie będzie mi łatwiej…

Artur przysiada na brzegu jednego z krzeseł. Małgorzata czuje, że zimny strach podchodzi jej ołowianą kulą do gardła.

– Rozumiem, że chcesz mi coś powiedzieć – mówi powoli, starając się, by Artur nie usłyszał w jej głosie drżenia, które czuje już w całym ciele.

– Tak. – Artur odwraca wzrok. – Chodzi o to… chodzi o to…

– Chryste, miejże odrobinę litości, człowieku!

– Chodzi o to, że jest ktoś. Ważny dla mnie. To znaczy jestem z kimś. Blisko.

Ołowiana kula strachu spada do żołądka. Już po wszystkim.

– Co to znaczy, Artur?

– To znaczy, że… nie wiem. Jestem z nią i, Gośka, wiem, że zachowuję się jak idiota…

– O tak – przerywa Małgorzata. – Jak idiota z amnezją. Jakieś dwanaście godzin temu proponowałeś mi powiększenie rodziny. Co mi zaproponujesz jutro? Związek otwarty?

– Nie możesz ze mną po prostu porozmawiać, co? Nie dasz mi chwili na zebranie myśli – Artur zrywa się z krzesła. – Cięta odzywka po oczach i już. Tak, jestem idiotą, bo wyobrażałem sobie, że mi pomożesz! Ale nie, ty umiesz tylko inteligentnie dosunąć!

– No pewnie, bo powinnam przytulić cię do matczynej piersi i utulić, bo sypiasz z jakąś kurwą i jest ci ciężko, tak?

– Elżbieta nie jest kurwą!

– Cudownie! A ja nie jestem twoją matką! Nie spodziewaj się, że będę cię tak samo niańczyć i chronić przed okrutnym światem. Podziel się tą radosną wieścią ze swoją mamusią. Szczególnie ona ucieszy się, że Elżbieta nie jest kurwą! Z twoją korepetytorką nie miała tyle szczęścia.

Ostatnie zdanie wykrzykuje do zatrzaśniętych mocnym ruchem drzwi.

Nawet ojciec Małgorzaty miewał czasami rację. Nigdy nie wiadomo, które z naszych wyznań zostanie użyte przeciwko nam. Historię asystentki, która przygotowywała Artura do egzaminu na prawo, trochę flirtując z przystojnym maturzystą, opowiadał jej wiele razy i wiele razy zaśmiewali się do rozpuku. Szczególnie z finału, kiedy to matka Artura, wyczuwając pismo nosem, wtargnęła na zajęcia dziewczyny i zwyzywała ją od najgorszych w stylu iście bazarowym, a skompromitowana publicznie asystentka stała się pośmiewiskiem wydziału. Epilog nie był już taki wesoły, bo dwa lata później Artur trafił na nią przy okazji poprawkowego egzaminu z prawa administracyjnego, do którego podszedł w ostatnim możliwym terminie.

Ale Małgorzata nie potrafi uśmiechnąć się do tych wspomnień. To żenujące czepiać się matki faceta, zamiast się z nim zdrowo pokłócić, myśli ponuro. W końcu matki się nie wybiera.

Jak to mówiła „najlepsza przyjaciółka"? Papieros – natychmiastowe pocieszenie tych, co stracili kontrolę nad swoim życiem. I o co się wtedy aż tak wściekała? Przecież to prawda. Zajęcie dla rąk, natychmiastowe odcięcie od problemów, natychmiastowa ulga…

Park Ujazdowski. Alejką idzie Ola z matką. Rozmowa się nie klei. Nic dziwnego, skoro każda z nich starannie omija temat stypendium, wymagający szczerej rozmowy, a nie kolejnej odsłony celnych wyrzutów i dziecinnych uników. Kto nie ma w głowie, ten ma w nogach. Obeszły już domki fińskie, odwiedziły ulicę Lennona, teraz przystają przed stawem. Chwilę w milczeniu karmią kaczki. W końcu Ola nie wytrzymuje.

– Nigdzie nie wyjadę, mamo. – Odwrócona tyłem wypowiada najważniejsze zdanie rozmowy, która się nie odbyła, i rzuca daleko przed siebie kawałek suchego chleba.

– Nie rozumiem… – zaczyna matka.

– Nie żartuj, doskonale wiesz, o czym mowa – przerywa Ola z rozdrażnieniem.

– Dlaczego miałabyś nie wyjechać? Całe życie marzyłam o wyjeździe do Anglii. Mogę ci tylko zazdrościć i czuć się dumna, że dzięki mnie tak znakomicie opanowałaś język. Kogóż mieli wybrać jak nie córkę takiej anglistki – uśmiecha się matka triumfalnie.

Przez chwilę Ola nie może pojąć, dlaczego ni z tego, ni z owego matka uderza w taki ton i do tego z takim sztucznym zapałem. Ale tylko przez chwilę. Jad jednak zostaje wypuszczony.

– To jest ogromna szansa – kończy matka. – A ja, cóż… Agatha Christie pisała o Eskimosach, którzy pewnego dnia podają matce wspaniały posiłek, matka zjada go, odchodzi w dal po lodzie i już nie wraca.

– Słucham? -Tego tekstu Ola jeszcze nie słyszała.

– Podobno w Komorowie jest zupełnie przyzwoity dom starców. Zresztą zawsze możesz mi wynająć opiekunkę, żeby mnie dręczyła jak pannę Marple… – urywa dramatycznie, przełykając łzę.

Ola sama nie wie, czy ma śmiać się, czy płakać. Matka w swoim uwielbieniu dla panny Marple zapomniała, że starsza pani z St Mary Maid jest od niej starsza o dobrą dekadę. Czuje się dotknięta całym tym toksycznym gadaniem, ale jednocześnie zalewa ją kolejna fala poczucia winy. Taką winę noszą w sobie tylko jedynaczki.

– Mamo, nie mów głupstw. – Ola próbuje zebrać myśli.

– To nie są głupstwa.Twoje życie jest najważniejsze, moje już się kończy. Na mnie czeka już miejsce w grobie obok ojca.

No mercy, bez przebaczenia, przynajmniej dzisiaj, myśli Olka. Nie wytrzymuje napięcia, gwałtownie się odwraca i odchodzi. Matka z miną cierpiętnicy patrzy w wodę stawu. Czeka spokojnie. Przecież wie… O właśnie, Ola zawraca. Staje obok niej.

– Bardzo dobrze rozumiem, o co ci chodzi. Możesz być pewna, że zostanę – mówi głucho. Zaciska usta, ale chyba po raz pierwszy w życiu nie płacze mimo scysji z matką.

Wracają powoli do domu. Obie zgarbione.

Mieszkają niedaleko Alej Ujazdowskich, w jednej z tych pięknych secesyjnych kamienic. Mieszkanie naprawdę mają niezłe. Najważniejsza wysokość. Ponad trzy metry. To prawdziwa gratka dla miłośników książek, a do takich należała cała rodzina. Można było i można dalej składować bez umiaru ukochane książki, a nawet czasopisma.

Ojciec Oli prenumerował „Wojskowy Przegląd Historyczny". Duże zeszyty tego periodyku do dzisiaj, tyle lat po jego śmierci, leżą na górnych półkach. Matka, zauroczona angielską literaturą popularną, jest maniaczką kryminałów. Przede wszystkim Agathy Christie. Murzynków mogłaby cytować dużymi fragmentami, ale ostatnio najbardziej lubi opowiadania, szczególnie te o podtruwaniu starych krewnych przez wyrodną rodzinę lub zbrodnicze opiekunki. Chyba jeszcze tylko dalekowschodnie zagadki, no i „Śmierć na Nilu" ścierają na moment z jej twarzy wyraz cierpiętnictwa, jaki przyjmuje na ogół w obecności córki.

Matka Oli, anglistka i wychowawczyni w dobrym śródmiejskim liceum, była stale na bieżąco z tak zwanym życiem kulturalnym. Chodziła do teatru i do kina z kolejnymi rocznikami wychowanków, czasami zabierając przy tym Olę. Dzisiaj? Wstyd powiedzieć. Nawet nie ogląda Teatru Telewizji, czyta w kółko swoje kryminały i czasem ogląda seriale. Te powtarzane rano, kiedy Ola wyjdzie do szpitala. Siada wtedy przed telewizorem i odprawia swoje rytuały. Wówczas uśmiecha się, ale częściej płacze. Dobrze, że nikt tego nie widzi.

Zużyła chyba swoją dzienną porcję jadu, bo po powrocie z parku, nic nie mówiąc, zamknęła się w pokoju, tak zwanym dużym, żeby nie nazywać go broń Boże salonem, „salonów u nas niet", i wynurza się tylko do kuchni, raz po herbatę, raz po kolację, raz po leki.

Ola, zamknięta w swoim pokoju, tak zwanym dziecinnym, usiłuje ropaczliwie rozwikłać tajniki korespondencji bankowej i zagadkowe liczby, które mają się nijak do jej wydatków i faktycznego stanu konta. Gdzieś po godzinie dociera do niej, że wyciąg powstał mniej więcej osiem dni wcześniej, tak że jej wiedza jest dużo bardziej miarodajna niż korespondencyjne rewelacje z przestarzałymi informacjami.

Boli wiadomość o dobrej pogodzie w miejscowości, z której właśnie wyjechaliśmy, ale ból, jaki budzi widok pieniędzy, których już nie ma, a figurują wciąż na papierze, jest odporny na wszelkie reklamowane cudowne środki przeciwbólowe. Na bankowym wydruku jeszcze ma, a w rzeczywistości już dawno -nie. Może trzeba było pójść do firmy farmaceutycznej.

Chce biec do matki, żeby jej o tym powiedzieć, ale przypomina sobie, że przecież w parku zaczęła zimną wojnę. Zresztą, to właśnie matka nie zgodziła się, aby jej emerytura przychodziła na wspólne konto, dzięki czemu Ola mogłaby dostać większy kredyt.

Koleżanki Oli mają konta w bankach internetowych, podobno bez opłat, ale Ola nie ma komputera w domu, a nie chce, by w pracy wszyscy przyglądali się jej zmaganiom z rachunkami. No i mama nie zgodziłaby się na taki internetowy bank. To co prawda konto Oli, ale Ola najlepiej czuje się wtedy, kiedy mama poprze i pochwali każdą jej decyzję.

Dzisiaj wieczorem Ola ma swój najlepiej w tym miesiącu opłacany zabieg w prywatnej klinice stomatologicznej. Już postanowiła, że za ten dzisiejszy coś sobie kupi. Niejedna pacjentka mówiła: masz chandrę, zrób sobie dobrze. Nie wiesz jak, wejdź do sklepu, pomogą ci kolorowe metki.

Już szósta? Musi iść. Nie pożegna się z matką, ale głośno trzaśnie drzwiami, matka zorientuje się przecież, gdzie wychodzi.

Na rogu Mokotowskiej i Wilczej, przed kwiaciarnią i daleko od przystanku autobusowego, łapie ją deszcz. Oczywiście, zapomniała o parasolce. No a matka nie przypomniała jej przy wyjściu…

Przystanek tramwajowy przy rondzie Waszyngtona zalegają zmęczeni ludzie objuczeni charakterystycznymi torbami w kratkę. Kończy się ich dzień pracy na niegdysiejszym Stadionie X-Lecia. Brudne przejście podziemne. Na lewo: jarmark „Europa", na prawo: Saska Kępa.

Małgorzata całe życie mieszkała po lewej stronie Wisły, dlatego wycieczka na Saską Kępę, przekroczenie mostu, to dla niej już prawdziwa wyprawa w nieznane. Na rondzie Waszyngtona rozgląda się z miną zagranicznej turystki. Patrzy na wysoki blok z zegarem, stojący tuż za rondem. To chyba tu trafiła kiedyś przypadkowo na szaloną imprezę u nieznanych wcześniej ludzi, gdzie bawiła się do rana w tłumie równie przypadkowo zaproszonych gości. Samej gospodyni ogromnego mieszkania ze śmigłem wiszącym na ścianie nawet nie zobaczyła. Podobno była to miłośniczka kotów i starożytności. Jedno jest pewne: gospodyni zasnęła, zanim zabawa zaczęła się na dobre, i spała jak zabita do końca imprezy… Małgorzata próbuje przypomnieć sobie, kto ją tam przyprowadził. Chyba kumpel z historii, a może i z klasycznej… Nie pamięta, to był czas, kiedy już poznała Artura. Jeszcze nie była jego dziewczyną, ale bardzo chciała, i to było dla niej wtedy najważniejsze.

Zagląda do sklepów przy rondzie. Zwalnia kroku, jakby leniwy spokój Francuskiej udzielił się i jej. Do szóstej jeszcze prawie kwadrans. Okazało się, że metrem i tramwajem jedzie się zdecydowanie krócej, niż sobie wyobrażała. Niespiesznie przechodzi na drugą stronę ulicy i wchodzi w Berezyńską. Jest. Numer l0d. Oryginalny piętrowy dom otoczony wypielęgnowaną zielenią.

Co ja tutaj robię, zastanawia się Małgorzata w lekkim popłochu. Ani to mój świat, ani to mój styl. Jeśli teraz zawrócę, zza rogu będę mogła zadzwonić, że Maja dostała niestrawności. Albo nie, ja dostałam niestrawności i bardzo mi przykro…

– Dzień dobry, Małgosiu – Alicja otwiera szeroko drzwi wejściowe, jednocześnie naciskając guzik domofonu w furtce. -Chodź, chodź, bardzo się cieszę.

Małgorzata, nieco zmieszana, drepcze ku schodkom. Dopiero w połowie drogi może szczerze uśmiechnąć się do Alicji spokojnie czekającej w drzwiach.

– Chodźmy na taras. Będzie nieco chłodniej.

Wielki salon wychodzi na taras i ogród. Szerokie szklane drzwi stoją otworem. W rogu tarasu drewniany stół i fotele. Na stole stoi szklana miska z truskawkami, dwa kieliszki. Widok niemal sielski, zważywszy bliskość linii tramwajowej. Jak w reklamie towarzystwa ubezpieczeniowego albo margaryny, myśli Małgorzata automatycznie i natychmiast się stopuje.

Przestań! Raz w życiu nie napinaj się od razu. Już zawsze będziesz swobodna tylko wśród młodych ludzi? Sympatycznych, ale przecież zależnych od ciebie. Nie bądź zakompleksioną „panią dyrektor", co musi wyśmiać, żeby pozbyć się niepewności. Przecież podoba ci się ten luz, spokój i bezpretensjonalność za duże pieniądze.

– Piękne światło – Małgorzata staje w smudze słońca wpadającego przez boczne okno do salonu.

– Tak, za jakąś godzinę, kiedy słońce zacznie zachodzić, oświetli tamtą ścianę. O ile się w końcu nie rozpada na dobre.

Małgorzata podchodzi bliżej. Kolekcja najróżniej oprawionych zdjęć: Alicja, Alicja ze starszym mężczyzną o uderzająco pięknych rysach. Nieco szczuplejsza Alicja na korcie, chyba z Wiktorem. Tak, z Wiktorem, nieco tęższym. Pięcioletni na oko chłopiec i… ten sam, chyba trzyletni…

– A to kto?

– No cóż – śmieje się Alicja. – Moje wnuki.

– Serio?

– Serio, serio. Jestem dubeltową babcią.

– A to pewnie córka? – ośmielona Małgorzata pokazuje czarno-białe wystylizowane zdjęcie smukłej długowłosej blondynki. -Trochę podobna do mnie w tej workowatej sukience.

Alicja zdejmuje fotografię ze ściany i gestem zaprasza Małgorzatę na fotel.

– To ja – wyjaśnia. – Mówiłam ci już, że mi przypominasz mnie samą sprzed lat. Wina?

– Tak, poproszę. Ja ciebie? Chyba żartujesz! – Małgorzata wymownym gestem pokazuje dom i ogród.

Nie wytrzymałaś, karci się natychmiast w duchu, ale Alicja upija łyk wina i swobodnie podejmuje temat.

– Nie zawsze tak żyłam i mieszkałam.

– Nie rozumiem.

– Pamiętaj, że pochowałam dwóch mężów. Bywało różnie. Czasem bardzo ciężko. Jak się wiele razy traci grunt pod nogami, to można nauczyć się dystansu, a oduczyć przywiązania do rzeczy i miejsc.

– Albo przeciwnie, trzymać się ich kurczowo. Wspaniale to wino, Alu. – Małgorzata zaczyna się wreszcie rozluźniać.

– Pewnie. Ale pewnego dnia te kurczowo trzymane też mogą zniknąć. Jak ludzie. – Alicja ruchem głowy wskazuje zdjęcie z mężem. – Szczególnie ci, których najbardziej chcemy zatrzymać.

– Lepiej pozwolić im zniknąć? – pyta Małgorzata czujnie.

– Nie wiem.

– Masz rację, bredzę – reflektuje się Małgorzata. -Wszystko kojarzy mi się z moimi sprawami, a ty jesteś wdową. To inne biegi.

– To prawda.

– I naprawdę obaj nie żyją?

– Naprawdę. Tylko pierwszy nie był już moim mężem, kiedy zginął.

– Jak to?

– Tak to. Odszedł ode mnie, a trzy lata później, w osiemdziesiątym roku, zginął w katastrofie lotniczej.

– Tej z Anną Jantar?

– …i amerykańskimi bokserami.

Małgorzata w milczeniu sączy wino, próbując przetrawić nadmiar informacji. Zapala papierosa, widząc przyzwalający gest Alicji.

– Sprawiedliwości stało się zadość…

– Trudno się z czegoś takiego cieszyć.

– Jak ty to przeżyłaś? Ja bym chyba oszalała.

– Ale co, kiedy odszedł czy kiedy zginął?

– Kiedy odszedł…

– Oszalałam. -I co?

– I nic. Najpierw żyłam z rozpędu, potem dla dziecka, a potem…

– Co potem?

– Potem ktoś przekonał mnie, że należy wreszcie poszukać gruntu w sobie samej, a nie w mężczyźnie, tym lub innym.

– I został twoim drugim mężem – domyśla się Małgorzata.

– Nie – śmieje się Alicja. – Ale za to raz na zawsze wyleczył mnie z upodobania do bezkształtnych strojów i fryzur, czego i tobie, wybacz, Małgosiu, życzę.

Na szczęście białe wino rozlało się już przyjemnym ciepłem w całym ciele Małgorzaty. Inaczej z pewnością zesztywniałaby i odparowała w swoim stylu. Zamiast tego uśmiecha się ironicznie do pustego kieliszka.

– Pewnie! Właśnie teraz zacznę snuć się po domu w przezroczystym peniuarze i podwiązkach!

– Jeśli masz na to chęć, czemu nie.

– Ala, nie wkurzaj mnie. – Małgorzata odstawia kieliszek. -Pewnie, że chciałabym wiele zmienić, choćby w swoim wyglądzie. Ale to kosztuje. Nie stać mnie na kosmetyczkę, porządne kosmetyki, nie mówiąc o ciuchach. Nawet teraz, siedząc tu ze mną w stroju „domowym", masz na sobie moją miesięczną pensję…

Małgorzata przerywa, przerażona swoim wybuchem. Fajnie. Teraz pożegnamy się chłodno, a jutro pójdę, kurczę, na dożywotnią psychoterapię, bo już sama ze sobą nie wytrzymam. Przecież lubisz tę kobietę, idiotko, i świetnie się czujesz na tym tarasie z tym winem, karci się w duchu.

Alicja przygląda jej się przez chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy, po czym zaczyna… chichotać.

– Masz wyjątkowo paskudny jęzor, Małgosiu – krztusi się ze śmiechu.

I staje się cud. Małgorzata zaczyna chichotać. Trochę kretyńsko, trochę pijacko, ale niewątpliwie chichocze, zamiast roztrząsać i analizować.

– Ty masz paskudny jęzor – kontynuuje Alicja, wstając z fotela. – A ja paskudną nadwagę.

– Chyba oszalałaś! Gdzie ty masz nadwagę?

– Chodź ze mną. – Alicja wspina się po schodach. Małgorzata sunie za nią. – W czasie choroby męża i zaraz po jego śmierci straciłam kontrolę nad swoim apetytem. Nie wiem. Reszta świata nic nie je i chudnie z rozpaczy, a ja żarłam jak opętana. Teraz już trochę opanowałam sytuację, ale dawna figura już nie wróci. – Jednym ruchem rozsuwa część dużej wnękowej szafy przy pokoju, który zdaje się być sypialnią. – Za radą dietetyczki powiedziałam „żegnaj" rozmiarowi trzydzieści osiem.

Małgorzata, jak dziewczynka przed wystawą sklepu z zabawkami, patrzy oniemiała na nienaganny porządek, na równy rząd ciuchów sprzed sezonu, dwóch – wszystkie w jej rozmiarze. Niektóre rozpoznaje – oglądała je i z westchnieniem odkładała, odwieszała, rezygnowała. A teraz…

– To znaczy… Nie rozumiem – bąka Małgorzata, choć rozumie doskonale, tylko dziecinny entuzjazm walczy w niej z odruchami urażonej ubogiej krewnej.

– A co tu rozumieć? – Alicja otwiera drzwi pokoju. To rzeczywiście obszerna sypialnia z wielkim łożem i równie wielkim lustrem na przeciwległej ścianie. -Wyskakuj ze spódnicy i mierz w dowolnej kolejności. Nie krępuj się. Idę po twoje wino.

I stukając obcasami, Alicja schodzi na dół.

Małgorzata jednym ruchem zdejmuje powłóczystą spódnicę z indyjskiego sklepu. Rozpina guziki bluzki. Lniana krótka sukienka w kolorze indygo śmieje się do niej wyraźnie ze swego wieszaka. Nie, najpierw ta mała czarna.

– Przecież ty masz nogi do szyi, dziewczyno! – Alicja w zdumieniu przygląda się Małgorzacie, która milcząc, przygląda się osobie w lustrze. – Po co ci te spódnice do kostek?

– Jak to bylo? – Małgorzata odzyskuje mowę. – „Obcisłe sukienki są zbyt wyzywające, by mogły być eleganckie, córeczko".

– Rozumiem. Jest twoja.

– No coś ty – uboga krewna rwie się do głosu, ale Alicja już podaje jej kieliszek. – Dziękuję, strasznie ci dziękuję – mówi długonoga szczupła Małgorzata z burzą włosów miękko opadających na czarny jedwab.

– Proszę bardzo – odpowiada po prostu Alicja.

Pół godziny później w holu staje duża wypchana torba. Obie kobiety siedzą znowu na tarasie, popijając herbatę.

– Łapiesz się czasem na takiej myśli, że nowy ciuch zmieni całe twoje życie? – pyta Małgorzata. Jeszcze nie ochłonęła po szaleństwie przymiarek.

– Mniej więcej raz w miesiącu – wzrusza ramionami Alicja.

– Niestety – Małgorzata zapada się w fotel. – Tylko w filmach klasy B wystarczy obciąć grzywkę i kupić nowe ciuchy, by stać się inną osobą.

– W niektórych wystarczy przeczesać grzywkę na drugą stronę.

– Tak – wzdycha Małgorzata. – A w życiu wraca się do domu, w którym już dawno przestało się panować nie tylko nad sytuacją, ale nawet nad rzeczami.

– To akurat żaden problem. -Co?

– Panowanie nad rzeczami.

– Jak dla kogo. Dla mnie – od zawsze.

– Kto powiedział, że musisz sprzątać, skoro nie lubisz albo nie umiesz. Jeszcze herbaty? – proponuje Alicja.

– Nie stać mnie na sprzątaczkę. – Małgorzata podaje jej swoją filiżankę.

– A ile kosztuje godzina pracy sprzątaczki?

– Nie mam pojęcia. W domu kultury mam etatową.

– A ja wiem. Ukrainka, która sprząta u mnie od pół roku, bierze siedem złotych za godzinę. Pracuje tu raz w tygodniu przez osiem godzin. U ciebie wystarczyłyby cztery. To niecałe trzydzieści złotych na tydzień.

– To tyle, ile wydaję na papierosy – przyznaje Małgorzata z zaskoczeniem.

– Otóż to.

– Milcz, siło nieczysta – macha ręką Małgorzata. – Muszę pomyśleć. Która godzina?

– Dochodzi dziewiąta. Odwiozłabym cię, ale to wino…

– Coś ty, jeżdżę najtańszą korporacją w mieście.

– Świetnie. A zaraz, dzwoniłaś do Wiktora?

– Jeszcze nie, ale pamiętam. Moje życie towarzyskie rozkwita! – parska śmiechem Małgorzata.

– I bardzo dobrze. Pytaj go szczerze o wszystko. To świetny adwokat i doświadczony człowiek. W tych sprawach lepiej wiedzieć, niż sobie wyobrażać.

– Mówisz o terapii małżeńskiej czy o rozwodzie?

– O jednym i o drugim, choć w jego przypadku terapia małżeńska zakończyła się rozwodem.

Podjeżdża zamówiona taksówka. Alicja ruchem ręki żegna jeszcze raz Małgorzatę i z westchnieniem wraca do pustego domu. Siada na tarasie z ostatnim już kieliszkiem wina i własnymi wspomnieniami.

O mężczyźnie, którego obdarzyła pierwszą miłością, pierwszym mężu. O podróży poślubnej do Mamai, rumuńskiego kurortu, automatach do gry, wielkich pączkach i bluzkach boucle kupowanych w Konstancy. O córce poczętej z Morza Czarnego, która dziś dobiega trzydziestki i kocha ciepłe morza. O wieczorach przetańczonych w bananówie z Hofflandu. Może jeszcze gdzieś się zachowała? Ta żółto-liliowa, podobna do tej, w której Maryla Rodowicz śpiewała „On nie jest wart jednej łzy"…

W maju siedemdziesiątego szóstego roku mąż poznał kilka lat starszą od siebie kobietę z dużym, jak na ówczesne wyobrażenia, mieszkaniem na Międzynarodowej. Wtedy zaczęła się jej „Małgośka"…

Szła z roczną wówczas córką na kontrolę stawów biodrowych do szpitala na Niekłańskiej i przy sklepie z pralkami na rogu Waszyngtona zobaczyła swojego męża z tą babą w objęciach. Ale rozwody były wówczas pestką. Przynajmniej finansową. Trudniej przyszło jej przełknąć to, że mąż porzucił ją dla kobiety starszej od niej o prawie dziesięć lat.

Założył nową rodzinę, ale nie pożył długo, bo nowa żona postanowiła go wysłać do Stanów, aby mieszkanie na Międzynarodowej zamienić na bliźniak i działkę nad Bugiem z domkiem od górali. Z trudem, dzięki znajomościom żony, załatwił wizę i pojechał. Bracia z Łomży wykazali solidarność przy azbeście i galonach wypijanej czystej. Powrót okazał się tragiczny. I tak została po raz pierwszy wdową.

Dzisiaj ma naprawdę piękny ogród. Ogród wspomnień.

Aleksander robi kolejną rundę od Berezyńskiej do Saskiej i z powrotem Irlandzką, ale w końcu rezygnuje. Pomysł, żeby porozmawiać z Alicją przed wieczornym spotkaniem z Wiktorem, wydawał się bardzo dobry. Rano. Teraz sam z zaskoczeniem stwierdza, że nie jest jeszcze gotowy do tego spotkania, po tysiąckroć przećwiczonego w myślach.

Skręca na Wał Miedzeszyński w kierunku starego lotniska. Rozgląda się ciekawie. W gęstej zabudowie po prawej stronie dostrzega piętrowe budynki niegdysiejszego aeroklubu. Tu przyjeżdżał po silniki do modeli, tutaj rozliczał się z delegacji po zawodach, tutaj z wypiekami na twarzy oglądał zachodnie katalogi modelarskie.

Dzisiaj też buduje i skleja. Jest specjalistą od negocjacji biznesowych i rozwiązywania problemów. Tylko dlaczego z chwilą lądowania w Warszawie wszystkie jego umiejętności odpłynęły w nicość i wszystko wyparła dawna uraza?

Może dlatego, że w końcu dotarł na cmentarz i po długim błądzeniu odnalazł czarną metalową tabliczkę z własnym imieniem i nazwiskiem.

To tradycja rodzinna: Aleksander Kranach senior – junior…

Ile było zabawnych pomyłek, kiedy tata umawiał się z różnymi siusiumajtkami do kina „Skarpa". Najwięcej zwabił na „Con amore". Aleksander Kranach junior nigdy nie zapomni tego seansu, na który umówił się ze swoją ówczesną sympatią, ale tatuś mu dopomógł i cały jeden rząd wypełniły wielbicielki juniora umówione przez seniora.

Machinalnie zapala papierosa. Przemyka mu przez głowę, że w Polsce miał obowiązywać zakaz, ale po chwili zaciąga się spokojnie. Jeszcze jeden słuszny zakaz, którego w tym kraju przestrzegaliby tylko niepalący. Zaciąga się parę razy. Już lepiej. Już znowu jest nakręcony, nonszalancki i znowu we własnej skórze.

Czuje się świetnie w swojej najstarszej, nieco już nawet wysłużonej pozie. Od niepamiętnych czasów bronił się ironią, którą wszyscy mylili z arogancją.

Dziewczynom zawsze się to podobało. Wcześnie wystrzelił w górę, przeszedł mutację i nim się obejrzał, stał się obiektem zbiorowego pożądania. Wydzwaniały do niego jak opętane. Pożyczały płyty Abby i Demisa Roussosa ze łzawym przebojem „Good bye, my love, good bye", nie przyjmując do wiadomości, że woli zachrypnięte ballady Janis Joplin. Zmusiły go nawet do przeczytania „Zapałki na zakręcie". Jeszcze wiele lat później pod różnymi szerokościami geograficznymi wykorzystywał niezawodne sposoby podrywania z ulicy Kwiatowej.

Pół klasy uważało, że jest wyniosły i nieznośnie zdystansowany. Dopiero Ewka tuż przed maturą powiedziała mu, że nie każda zamknięta szuflada musi okazać się pełna, a ten, kto się nie odzywa, może nie mieć nic do powiedzenia. Ostatnie lata liceum i pierwsze lata studiów Aleksander wspomina jako lata prawdziwej przyjaźni. Klimaty raczej męskie, takie od bieszczadzkich wędrówek i wczesnego Kaczmarskiego. Dziewczyny, jeśli chciały im towarzyszyć, musiały albo politykować, albo przynajmniej grać w tenisa. Dopiero w latach stanu wojennego rozkochane w sobie towarzystwo zupełnie zmieniło styl. Szkoda, że nie spotykają się dzisiaj. Większość z nich łatwiej spotkać w Nowym Jorku niż w Warszawie. Jego najbliższy przyjaciel Jacek też wyjechał. Do Denver. Kilka lat temu podobno przyjechał do Polski tylko na pogrzeb ojca. Prawie tak jak on.

Jest w Warszawie, bo umarł jego ojciec. Umarł na początku marca, a on dotarł do Polski dopiero teraz. Ponad dwa miesiące spędził w tak zwanych zamykających sprawy podróżach. Sama wiadomość zastała go w La Paz, ale równie dobrze mógł być wtedy na granicy z Peru i opłakiwać ojca nad jezioremTiticaca.

Opłakiwać ojca… Nie mógł usnąć przez kilka kolejnych nocy po otrzymaniu wiadomości. W samolocie do Brazylii spotkał polskiego werbistę. Jemu pierwszemu, i jak dotąd jedynemu, powiedział o swojej żałobie.

Od chwili otrzymania tragicznej wiadomości bezustannie rozmawia z ojcem, do wielu spraw powraca z uporem maniaka. Ta rozmowa ze zmarłym jest jak rysowanie słów na piasku, zabieranych natychmiast przez wodę. Żal i gniew, a może najbardziej niemoc; zresztą, czy potrafi nazwać to, co czuje?

Tak, tym razem jego szuflada jest wypełniona po brzegi. Wszystko wskazuje na to, że Alicja przyczyniła się do nagłej śmierci jego ojca, nie udzielając mu na czas pomocy. To właśnie powie Wiktorowi.

Wiktor w niedużym, ale urządzonym ze smakiem mieszkaniu przy placu Narutowicza kończy przygotowania do jutrzejszej rozprawy. Porządkuje notatki, zamyka teczkę i niemal w tym samym momencie dzwoni melodyjny gong u drzwi.

Wita Aleksandra uprzejmie, ale natychmiast wyczuwa ostentacyjny, niemiły dystans, który gość chce narzucić od pierwszej chwili. I ta nieznośna nonszalancja…

Wiktor zaprasza do salonu.

– Napijesz się czy prowadzisz? – pyta. – Będę ci mówił na ty jak dawniej… Zgadzasz się?

– Jasne – odpowiada rozparty w fotelu Aleksander. -I z przyjemnością się napiję. Najwyżej wrócę taksówką.

– Gdzie się ostatecznie zatrzymałeś? – z ulgą pyta Wiktor.

– W mieszkaniu matki. Pojechała już na Mazury.

– Jak ona się czuje? Ostatni raz widziałem ją na pogrzebie ojca. -Wiktor patrzy wyczekująco na milczącego Aleksandra juniora. – Stajesz się coraz bardziej do niego podobny.

Aleksander wzrusza ramionami, chociaż bardzo lubi, gdy inni porównują go z ojcem. Wstaje i przygląda się bibliotece Wiktora. Obok książek dostrzega puchary za tenisowe turnieje sprzed lat.

– Gra pan jeszcze? – pyta, wskazując na dawne trofea, symboliczne rakietki.

– Rzadko, właściwie tylko z Alicją – uśmiecha się adwokat.

– Tenisistka się znalazła… – mruczy pod nosem Kranach, ale Wiktor tego nie słyszy. – Śmieszy mnie ta cała Alicja, a ściślej mówiąc, śmieszyła. Teraz wydaje mi się tylko groźna – wyrzuca z siebie głośniej.

– Wiem, że jest ci ciężko, bo nie pożegnałeś się z ojcem, nosisz w sobie smutek i ból – Wiktor niezdarnie otacza Aleksandra ramieniem. – Alicja była bardzo przywiązana do twojego ojca. Gdyby nie jej oddanie i opieka… Nie wiem, co jeszcze mam powiedzieć, żebyś po prostu w to uwierzył.

Nigdy nie miał syna, zazwyczaj czuje się niezręcznie w takich sytuacjach. Wie jednak, że najlepsze, co może w tej chwili zrobić, to po prostu przytulić tego dużego zranionego mężczyznę, który nie umie poradzić sobie z żałobą i bólem. Gdyby się rozpłakał, myśli, gdyby pozwolił sobie na smutek, zamiast uciekać w agresję i upierać się przy tych bezsensownych oskarżeniach…

– Alicja opowiadała mi o waszej ostatniej rozmowie w dniu jego śmierci. Alek czuł się już bardzo źle, nie był w stanie długo rozmawiać i dlatego tak nagle przerwał tę rozmowę. Nie chciał, żebyś się zorientował. Zresztą zachowywał się tak wobec nas wszystkich. Tylko Alicja nie dała się oszukać. Byli zbyt blisko. -Wiktor rozkłada ręce.

– Z dokumentów pogotowia, do których dotarłem, wynika, że karetka przyjechała dopiero trzy godziny po tej rozmowie, a ojciec już nie żył – oznajmia Aleksander, jakby dokonywał epokowego odkrycia.

Wyraźnie czeka na efekt swojego oświadczenia, ale Wiktor przygląda mu się bez słowa i wychyla swoją whisky.

Wygląda na to, że Alicja nie opowiedziała chłopakowi całej tej historii. Musi jak najszybciej przekonać ją, by już dłużej z tym nie zwlekała. Tego nie może opowiedzieć nikt inny…

– Szkoda, że Alicja nie mówiła ci o stanie ojca na bieżąco. Może powinna była to zrobić mimo jego zakazu.

Aleksander zrywa się z fotela.

– Oszukiwała mnie?

– Ojciec chciał cię chronić…

– Przecież nie jestem dzieckiem! – Aleksander zaczyna chodzić wielkimi krokami. Znowu potraktowała go jak szczeniaka, który niczego nie zrozumie. Jak wtedy. – Jestem jeszcze umówiony z lekarzem ojca… Po tej rozmowie zdecyduję, co dalej.

– Jak mam to rozumieć? – Ton Wiktora staje się bardziej oficjalny.

– Albo oddaję sprawę do prokuratury, albo załatwiamy sprawy majątkowe, i tyle.

Wypalił z działa do muchy i teraz się napije, myśli Wiktor, znużony już nieco sytuacją. Czysta strata czasu. Ten chłopak niczego nie chce się dowiedzieć. Chce tylko potwierdzić to, co sobie wymyślił. Albo ktoś mu z rozmysłem zasugerował.

Młody Kranach dolewa sobie port ellen.

– Jak pan sprowadza? – wskazuje na butelkę.

– Sklep internetowy – odpowiada Wiktor.

Dalsza rozmowa się nie klei. W końcu Aleksander żegna się i wychodzi.

Wiktor z westchnieniem zamyka za nim drzwi i idzie do swojej superszafy-garderoby – jutro musi dobrze wyglądać. Zaczyna wyciągać krawaty. Dobra setka. Zawsze marzył o kolekcji motyli. No cóż, zamiast tajemniczych owadów ma kolorową galanterię z całego świata.

Rozbiera się i wchodzi do łazienki. To jego azyl. Nie ma nic wspólnego z łazienkami samotnych mężczyzn. Ma niepowtarzalny klimat – kojarzy się z hiszpańską plażą i dawnymi pokojami kąpielowymi. Dlatego tak dobrze mu się tu wypoczywa. Tylko tutaj może w spokoju odmoczyć wszystkie służbowe i prywatne maski. Już ma wejść do kąpieli, ale jeszcze wraca do gabinetu. Siedząc na brzegu wanny, wychyla resztę zapachu wrzosowisk w płynie.