40527.fb2
Poniedziałek, 10 czerwca 200…
Najpierw wchodzi wielki kudłacz, potem torba podróżna, a potem Marcin, potem znowu kudłacz, który zdążył już obiec ukochanego pana. To Flesz, narwaniec Marcina. Ma niecałe dwa lata i jest bardzo wyrośniętym kaukazem. Wszyscy byli przeciw i dlatego Marcin się uparł, że musi go mieć.
Pewnie trudno jest być psem Marcina, który ciągle wyjeżdża, balanguje albo zarywa noce i potem śpi do południa. I jeszcze ta kawalerka Marcina na jedenastym piętrze. Matka nawet awaryjnie nie może zaopiekować się czworonogiem, ponieważ Marcin nie nauczył Flesza chodzenia przy nodze. Wzięty na smycz Flesz zawsze uparcie ciągnie, przeważnie w stronę przeciwną do tej, którą obiera towarzyszący mu dwunóg. No i ten humanitaryzm, który nie dopuszcza nawet myśli, że psu można kupić kolczatkę. Marcinek kocha zwierzęta, ale najlepiej wychodzi z nimi na zdjęciach. A Flesz to po prostu duży pies wymagający opieki i porządnego pana.
Tak mniej więcej myśli Paweł. Tym bardziej więc dziwi fakt, że młodszy braciszek z psem wparowują bezpardonowo do jego mieszkania bez wcześniejszej zapowiedzi. Ale przepastna torba Marcina mówi sama za siebie.
– Wyjeżdżasz – konstatuje z westchnieniem Paweł.
Flesz pałaszuje już kawałek serwetki ze stołu. Marcin go szarpie. Pies ciągnie za sobą serwetkę, szklankę i wazonik. Jakimś cudem nic… a nie, wszystko się stłukło.
– Cztery dni, Sopot – informuje Marcin, patrząc w podłogę. – Nie mogłem go zostawić u matki, sam mówiłeś, że może ją przewrócić, a syn Piotra ma jednak alergię na sierść. I jeszcze do tego Flesz ma zapalenie ucha.
Marcin wyjmuje receptę z planem leczenia od weterynarza i podaje Pawłowi. Z reklamówki wyjmuje dwie miski, nalewa wodę, zdejmuje smycz i wiesza na wieszaku.
– No dobra – Paweł z westchnieniem poklepuje psa. -Wprawdzie jestem tylko kardiologiem, ale jakoś sobie poradzimy. Musisz już iść? – pyta brata. – Mam pomidorową od mamy.
– Zjedzcie za moje zdrowie. Odbieram jeszcze motor z warsztatu.
– Jedziesz motorem? – Paweł kręci głową.
– Tylko nie mów mamie, skłamałem, że pociągiem – prosi Marcin.
Paweł, jak zwykle, nie ma siły odmówić, choć nie podoba mu się ta stała gra Marcina w rzeczywistość w wersji dla matki i dla reszty świata. Pod tym względem Marcin zachowuje się zupełnie jak Olka. Że też nigdy wcześniej na to nie wpadł. Pewnie spędzali randki na układaniu wersji dla każdej z matek. Znowu kręci głową, ale milczy, a milczenie, jak wiadomo, oznacza zgodę.
– Nie szalej, wiesz, jak jest na gdańskiej…
Marcin całuje psa w nos i wybiega. Paweł sprząta potłuczone szkło.
Flesz układa się pod drzwiami. Paweł na kanapie. Flesz zasypia, Paweł też.
O tym, że Paweł jest śpiochem, wiadomo nie od dziś. Najlepiej wie o tym jego mama. Usypia, ledwie przyłożywszy głowę do poduszki, i naprawdę mało go obchodzi, co się dzieje wokół. Można go z łóżkiem wynieść i wstawić do wody, a będzie spał i śnił dalej.
Wydawałoby się, że kardiolog powinien śnić o łące pełnej kwiatów albo o długiej rozkosznej kąpieli z ciśnieniomierzem, ewentualnie o kuchni śródziemnomorskiej czy ostatecznie o jeździe na rowerze z żoną i margaryną niskocholesterolową w wiklinowym koszyku. A tu – nic. Ani śladu profilaktyki. Może nie są to zadymione nocne kluby, tańce na rurze, heavy metal i golonka, ale tequila i beczka soli na pewno. Wyzywające makijaże i piersi Kubanki. Ekstatyczny seks w enerdowskim dresie. Bębny, palmy i kokosowe drinki. Paweł śni jak młody bóg.
W pokoju lekarskim Ola i Magda, jej koleżanka z roku, dziś diabetolog, analizują wyniki badań matki.
– Nie ma się co łudzić, trzeba odstawić leki doustne i przejść na iniekcje. Najlepiej, jak ją na kilka dni u nas położysz.
– Właśnie tego mama boi się najbardziej. Nie będzie umiała zrobić sobie sama zastrzyku.
– Kupisz jej pompę insulinową i będzie robić wkłucie co trzy dni.
– I ty mi to mówisz? Lekarka lekarce? Ciekawe za co?
– Jest droga, ale naprawdę ułatwia życie.
– Magda, ona sobie nie poradzi… – Ola jest zrozpaczona. Ale Magda zna Olę nie od dziś. Jej matkę zresztą też.
– Dlaczego miałaby sobie nie poradzić? – mówi zdecydowanym tonem. – Mój szesnastoletni siostrzeniec nauczył się obchodzić z pompą, a ona sobie nie poradzi? Przecież nie jest rozpadającą się staruszką.
Do pokoju wchodzi ordynator. Ola relacjonuje mu wyniki badań matki.
– Nie wiem, czy powinnam zostawiać ją teraz samą – kończy łamiącym się głosem.
Magda przygląda jej się z niedowierzaniem. Wygląda na to, że mówiła do ściany.
– To są dwie różne rzeczy, pani Olu – odpowiada profesor stanowczo. Przy całej życzliwości zaczyna tracić cierpliwość. – Tak to jest z wami, kobietami. Przede wszystkim jesteście matkami, córkami, żonami, a potem zawodowcami. Szkoda.
Magda przenosi zdumione spojrzenie na ordynatora. Ola nie podnosi wzroku i wygląda na skruszoną, ale obie myślą o tym samym.
„Z wami, kobietami"? A jak tam pańskie wnuki, panie profesorze, podobno żywe srebro, szczególnie młodszy? No i matka podobno przeprowadziła się do państwa na stałe. To i tak cud, że przeżyła zwichnięcie biodra. Całe szczęście, że żona może się zająć tym wszystkim, choć rzeczywiście długo musiał ją pan namawiać na tę wcześniejszą emeryturę, cóż, była znakomitym radcą prawnym. Tak to jest z wami, mężczyznami, grunt to umiejętnie przekonać kobietę, by wzięła na plecy te mniej efektowne ciężary świata, prawda? Pan może za to spokojnie obstawiać biurko fotografiami szczęśliwej rodziny.
Ordynator wstaje i kieruje się do drzwi. Dzwoni telefon.
– To do pana, profesorze, Aleksander Kranach – mówi Ola i korzystając z okazji, wzburzona, wymyka się z gabinetu.
Idzie szybko korytarzem, zaglądając do sal w poszukiwaniu oddziałowej. Nie widzi mężczyzny, który nadchodzi z naprzeciwka, pochłonięty odcyfrowywaniem w półmroku tabliczek na mijanych drzwiach. W połowie korytarza odwraca się gwałtownie, wybijając mijającej go Oli okulary, które właśnie przecierała rogiem fartucha. Oboje pochylają się gwałtownie. Dekolt Oli. Zetknięcie dłoni. Spojrzenie. Oboje prostują się zmieszani.
Ordynator wita Aleksandra, po prostu ściskając go serdecznie.
– Witaj, chłopcze, naprawdę cieszę się, że przyszło ci do głowy, żeby do mnie zadzwonić.
– Ja też się cieszę, panie profesorze. To wszystko stało się tak nagle, że nadal nie mogę się otrząsnąć.
– Wyobrażam sobie, wyobrażam. Dla nas wszystkich to jeszcze świeża i bolesna rana. Ostatnio rozmawialiśmy nawet z Wiktorem Zarębą, pamiętasz mecenasa Zarębę? – Aleksander kiwa tylko głową. Skąd może wiedzieć, jak trudno jest przerwać pro fesorowi. – No właśnie, rozmawialiśmy, że z tej całej ekipy, która jeździła do Juraty, zostaliśmy tylko my i twoja matka, chłopcze. Pamiętasz, najpierw pociągiem, a potem już trabantami. Pamiętasz?
– Niewiele – odpowiada Aleksander zgodnie z prawdą. – Jak przez mgłę: pociągi z drewnianymi siedzeniami i nocne przesiadki w Gdyni.
– A te nasze wyścigi po mazurskich drogach. Trabantami! Młodzi idioci, ot co. Twój ojciec zadawał szyku, bo pierwszy miał wartburga. Jak ja mu wtedy zazdrościłem! – uśmiecha się z rozrzewnieniem. – Jurata! My wszyscy obwieszeni dziećmi, tylko Wiktor wtedy jeszcze nie miał żony. Za to znakomicie sprawdzał się w roli niańki i zostawał z wami, maluchami, kiedy szaleliśmy na dansingach.To były czasy! Twoi rodzice… ależ oni tańczyli rock and rolla! A właśnie, co u mamy? Nie widziałem się z nią od pogrzebu…
– No właśnie… to znaczy u mamy wszystko w porządku.Tak mi się przynajmniej zdaje, wyjechała na Mazury.
– To bardzo szlachetnie ze strony pani Kranach, że osobiście prosiła twoją matkę o to, by przyszła na pogrzeb. Widziałem już niejedną przepychankę żon przy trumnie, ale tu, naprawdę, to było w najlepszym stylu, bo wiesz…
– Panie profesorze – Aleksander przerywa w końcu obcesowo, orientując się, że w obecności profesora można rozmawiać tylko o tym, o czym mówi profesor. – Muszę pana o coś zapytać, bo wiem, że pan orientował się najlepiej w faktycznym stanie zdrowia ojca…
– Słucham cię, chłopcze. – Udało się!
– Czy gdyby tata miał lepszą opiekę – Aleksander przypomina sobie, że siedzi przed nim lekarz prowadzący ojca – nie chodzi mi o lekarzy, raczej o opiekę domową… Czy miał jeszcze szansę pożyć? – pyta Aleksander cicho.
– Olku, drogi mój…
Profesor otwiera szufladę w swojej kartotece i szuka teczki z nazwiskiem Kranacha. Powoli wyjmuje dokumentację ojca i kilka stron podaje Aleksandrowi. Aleksander wpatruje się w lekarskie bazgroły i łacińskie terminy. Dużo tego, tyle tylko może stwierdzić. Wzrusza ramionami.
– To cud, że twój ojciec tak długo z tym żył – mówi ordynator i spoglądając na zegarek, podrywa się z fotela. – Chłopcze, muszę pędzić, wpadnij tu jeszcze kiedyś. – Niemal wypycha Aleksandra za drzwi i sam kieruje się na oddział.
Gdyby ordynator choć trochę skoncentrował się na tej rozmowie, gdyby zachował się jak lekarz, a nie jak stary wujek, być może już teraz Aleksander zrozumiałby, że jego pretensja i żal do Alicji są w gruncie rzeczy pretensją i żalem do samego siebie.
Tymczasem idzie szpitalnym korytarzem. Jest oszołomiony słowotokiem ordynatora, a jeszcze bardziej tym, że jemu, specjaliście od komunikacji, nie udało się ani pokierować rozmową, ani niczego sensownego z niej dowiedzieć.
Zmówili się czy co? Kłody pod nogi na każdym kroku!
Zapala papierosa. Próbuje się uspokoić. Nagle słyszy za sobą agresywne:
– Tu się nie pali!
Kranach poznaje kobietę, na którą wpadł kwadrans wcześniej. Gasi papierosa o podeszwę buta, ogarniając wzrokiem jej sylwetkę, jasną cerę – kiedyś powiedziano by: „krew z mlekiem" – gęste włosy ciemnoblond zebrane w surowy kok. Kłania się lekko. Pochylając się, dostrzega jeszcze część napisu na służbowym identyfikatorze: Aleksandra Pankiewicz, anestezjolog. Ola wykonuje nieznaczny pożegnalny ruch głową i odchodzi.
Aleksander patrzy za nią, mnąc niedopałek. Po raz pierwszy od… nie wiadomo kiedy czuje absolutną pustkę w głowie. Nie analizuje, nie planuje. Naprawdę nie ma żadnego planu.
Po prostu schodzi na parter szpitala przypominający o tej porze do złudzenia podmiejski bazar. W kwiaciarni wskazuje trzy jasnoróżowe storczyki, nie wiedzieć czemu zapakowane pojedynczo w plastikowe pudełka, i prosi zdumioną kwiaciarkę o skomponowanie bukietu.
Wraca na kardiologię. Tu nieco bezradnie rozgląda się po korytarzu, przechodzi przez oddział, zaglądając do każdej sali.
– Pan do kogo? – zastępuje mu drogę oddziałowa.
– Do doktor Pankiewicz.
– W równoległym korytarzu, piątka. Ale za chwilę ma operację.
– Dziękuję pani bardzo.
Przechodzi ciemnym łącznikiem na równie ciemny korytarz. Z trudem dostrzega piątkę. Puka.
– Proszę – odpowiada kobiecy głos.
Aleksander wchodzi do zalanego słońcem gabinetu, mrużąc oczy. Ola powoli podnosi się zza biurka.
– Wiem, że może pani czuć się nieco zaskoczona – zaczyna, podając jej bukiet. – Przyszedłem przeprosić za moją bezmyślność tam, na korytarzu.
– To bardzo miło z pana strony – zakłopotana Ola przyjmuje kwiaty – ale właściwie nie rozumiem…
– Ja też nie rozumiem – przerywa Aleksander, patrząc jej prosto w oczy. – Ale byłbym zaszczycony, gdyby zechciała pani spotkać się ze mną w jakimś bardziej przyjaznym miejscu. Przepraszam, nie przedstawiłem się, Aleksander Kranach.
Ola podaje rękę, bąkając swoje nazwisko, ale Aleksander podnosi jej rękę do ust.
– Ja nie wiem… – Ola ma wyraźną ochotę wyrwać rękę i schować się w szufladzie własnego biurka. Podnosi wzrok, patrzy przez chwilę prosto w oczy nieznajomemu mężczyźnie i chyba czegoś się z nich dowiaduje, bo odzywa się już innym tonem. – Dobrze.
– Dawno nie byłem wWarszawie. Nie chcę strzelić gafy. Może pani…
Ola zastanawia się w popłochu, nie tyle odwołując się do własnych doświadczeń, których nie ma, ile do artykułów w kolorowych pismach przerzucanych na dyżurach.
– Może La Bohemę… – bąka czerwona jak burak, ale nie odrywa wzroku od uważnego spojrzenia mężczyzny. – To nowa restauracja na parterze Teatru Narodowego.
– Wspaniale. – Aleksander uśmiecha się szeroko. – Będę czekał o… o której?
– Jutro. O ósmej?
– Jutro o ósmej – kłania się Aleksander. – Cieszę się, że się pani zgodziła. Dziękuję i do zobaczenia.
– Do zobaczenia – szepcze Ola bez tchu do zamykających się drzwi.
Wejście na szóste piętro z zakupami wymaga jednak sporej kondycji. Artur z zakłopotaniem stwierdza, że nigdy nie przyszło mu do głowy zapytać, jak Małgorzata radzi sobie przy notorycznie psującej się windzie. Otwiera drzwi, wchodzi do mieszkania. Rozgląda się zaskoczony.
– Tato, przecież to tylko dwie ulice dalej. Mama Moniki się zgodziła.
Maja rzuca siatki z zakupami w przedpokoju i składa ręce jak do modlitwy.
– Nie ma powodu, żebyś nocowała u obcych ludzi – tłumaczy jej Artur mocujący się ze zbyt ciasno zawiązanym krawatem.
Właściwie, gdzie jest Małgorzata?
– Ale my się chcemy nagadać. – Maja nie ma zamiaru odpuścić.
– Plączesz się w zeznaniach, moja panno. Podobno miałyście się uczyć tabliczki mnożenia.
– Ale potem pogadać. Tato, ja muszę porozmawiać z Moniką, to życiowa sprawa.
– A jakież to życiowe sprawy mają dziewięcioletnie damy? -śmieje się Artur.
– Nie żartuj sobie – denerwuje się Maja. – Rodzice Moniki się rozwodzą.
– Aha – stwierdza Artur czujnie.
– Powiedzieli jej o tym. – Maja sprawnie zanosi zakupy do kuchni. – I kazali wybrać, z kim chce zostać.
– I ty masz jej pomóc wybrać? – Artur szybko zmienia temat, widząc surowe spojrzenie córki. – Nie widzisz gdzieś tu wiadomości od mamy?
– Nie widzę. Ale widzę zupę.
– Świetnie. – Artur wyjmuje talerze, nalewa pomidorową. -Nawet ciepła.
Maja niespodziewanie podchodzi do ojca, obejmuje go.
– Uważaj, rozleję ci zupę na głowę – mruczy Artur speszony.
– Wszyscy mi zazdroszczą, że mam takich fajnych rodziców. – Maja siada przy stole, zabiera się do jedzenia.
– Ja myślę.
– Brakuje mi tylko starszego brata. Ale młodszy też może być.
– Zupa ci wystygnie.
Artur niemal ucieka do łazienki i czym prędzej wchodzi pod prysznic. Nie ma odwagi stawić czoła córce. Ani jej, ani swoim uczuciom. Nigdy dotąd nie zastanawiał się właściwie nad tym, co powie Mai, kiedy przyjdzie na to pora. Jakoś to miało być. No i jest. Jakoś. Tak ciężko, że pomóc mu może tylko wspomnienie Elżbiety wspartej o szybę hotelowej kabiny prysznicowej.
Flesz liże Pawła. W usta. Paweł budzi się i spogląda przez okno. Musiał spać ze trzy godziny, bo zaczyna się ściemniać. Zakłada psu smycz i wychodzi. Już na dole, przy furtce, zauważa, że nie zawiązał sznurowadeł, to zresztą jego ulubiony sposób noszenia obuwia, ale z Fleszem to chyba głupi pomysł.
– Zaczekaj – tłumaczy psu, przyciągając go do siebie. – Pan zawiąże tylko buty i pójdziemy zwiedzać Saską Kępę.
Jak wiadomo, Saska Kępa to dzielnica dzikich i trochę mniej dzikich, ale za to bardzo licznych kotów. Takich rarytasów Flesz dawno nie wywąchał. Cóż on tam zresztą może wywąchać, mieszkając niemal od urodzenia na Ścianie Wschodniej.
Ledwie Paweł schylił się nad butem, pies jednym szarpnięciem zerwał nową smycz. Szczekając donośnie, skoczył na niski daszek śmietnika przy posesji po drugiej stronie ulicy i ruszył. Za drugim i trzecim skokiem osiągnął róg ulicy. I już go nie ma.
Paweł wciska do kieszeni mało użyteczną resztkę smyczy i rusza biegiem, krzycząc na całe gardło: – Flesz! Flesz!
Dobiega do rogu, rozgląda się, nie wie, co robić, ani śladu psa! Wraca na Berezyńską. Że też akurat nie ma samochodu! Myśl, człowieku, myśl!
Właściwie czemu nie połączyć przyjemnego z pożytecznym? Sytuacja jest podbramkowa i nikt nie może mu zarzucić, że czepia się byle pretekstu. Zdecydowanie dzwoni do furtki domu Alicji.
Na szczęście sąsiadka jest w domu.
– Dobry wieczór, przepraszam panią najmocniej, ale…
– Co się stało? – Alicja zbiega po schodach i już otwiera furtkę.
– Brat musiał nagle wyjechać. Zostawił mi swojego psa. Owczarek kaukaski. Niesterowalny. Wyprowadziłem go na spacer i zerwał mi się bydlak ze smyczy, a jestem bez samochodu…
– Rozumiem – przerywa Alicja. Wydaje się przejęta sytuacją. – Chwileczkę.
– Bardzo pani dziękuję. – Paweł oddycha z ulgą, mając nadzieję, że Flesz nie dogorywa gdzieś na poboczu Wału Miedzeszyńskiego.
Alicja błyskawicznie wyprowadza samochód z garażu. Ruszają. Wolno objeżdżają wąskie jednokierunkowe uliczki. Ani śladu psa. Bacznie obserwują okolicę. Każdy przechodzący czworonóg budzi nadzieję Alicji, która nie ma pojęcia, jak wygląda kaukaz. Na rogu Walecznych i Francuskiej, za dawnym sklepem rybnym, przemyka jakiś duży pies. Alicja zatrzymuje samochód. Paweł wybiega, rozgląda się, wypytuje przechodniów, chaotycznie opisując Flesza. Podobno na Nobla błąka się czworonóg, ale bardziej podobny do owczarka alzackiego. Niestety, nikt nie widział zagubionego psa Marcina. Paweł zrezygnowany wraca do samochodu.
– Brat mi tego nie daruje – jęczy.
To jedno, ale psa też szkoda, Bóg jeden wie, co może mu się stać. Paweł stara się nie myśleć o tym, czego się akurat naczytał bez sensu o wietnamskiej mafii, co łapie psy na gulasz…
– Cierpliwości – Alicja stara się go pocieszyć. – Robimy dopiero trzecie koło.
– Proszę się zatrzymać przy parku.
– Skaryszewski nocą? No nie wiem.
– Muszę się tam rozejrzeć – upiera się Paweł.
Alicja zatrzymuje samochód. Paweł znowu wysiada i rusza, nie, jeszcze zawraca…
– Tylko nie wysiadaj z samochodu i sama nie ruszaj się stąd – mówi spontanicznie i dopiero po chwili orientuje się, że popełnił gafę.
– No i bardzo dobrze, mamy to już za sobą. – Alicja rozładowuje sytuację.
– Miałem na to od dawna ochotę.
Mówi to tak szczerze, że nie brzmi to ani trochę konwencjonalnie. Oboje są jednak trochę skrępowani. No i nie przyjechali tu na romantyczny spacer. Paweł rusza w park, aby przerwać niezręczną sytuację i, rzecz jasna, poszukać Flesza.
– Tylko zamknij samochód – rzuca na odchodnym.
Alicja naciska centralny zamek. Paweł znika w ciemności. W samochodzie robi się duszno. Alicja otwiera w końcu okno. Bezpieczeństwo bezpieczeństwem, ale bez przesady…
W skrytce obok atlasu trzyma paczkę papierosów. Może zapali jednego. W końcu po takim czasie nie wróci do nałogu. Wyjmuje papierosa z pudełka. Zauważa, że trzęsą jej się ręce. Wszystko za szybko i nie tak. Chyba jednak lepiej czuje się w sytuacjach, które całkowicie kontroluje. Chowa papierosa z powrotem. Odkąd przestała palić, zawsze ma w torebce małą butelkę wody mineralnej. Pije. Zaczyna się niepokoić o Pawła.
Zaginiony amator parku Skaryszewskiego by night wynurza się w końcu na wysokości kortów. Alicja czeka bliżej ronda Waszyngtona. Dostrzega go jednak w tylnym lusterku, cofa samochód. Paweł wsiada. Dopiero w świetle lampki Alicja widzi jego pokiereszowaną twarz.
– Jedziemy na pogotowie – komenderuje Alicja.
– Jedziemy do domu – równie spokojnie odpowiada lekarz.
– W takim razie na policję.
– Przecież nie zgłoszę na policji zaginięcia psa.
Alicja zawraca bez słowa. Nie ma zwyczaju dyskutować w takich sytuacjach. Pokiereszowany czy nie, jest dorosły.
– Masz w domu jakąś apteczkę? – pyta tylko. Paweł ponuro kręci głową.
Wjeżdżają do garażu. Bez słowa wchodzą na górę. Paweł grzecznie daje się doprowadzić do łazienki.
– Powiesz mi, co się stało? Paweł wzrusza ramionami.
Alicja delikatnie opatruje twarz. Wygląda to na…
– Ktoś cię pobił?
– Auu – syczy Paweł. – Gorzej. To znaczy głupiej. Biegałem tam jak kot z pęcherzem, nie zauważyłem ściętego pnia i zmierzyłem gębą jakiś pieprzony betonowy słupek. Od góry do dołu.
– Hm – Alicja stara się z całych sił stłumić chichot.
– Wiem, wiem – mówi Paweł – do rana wymyślę jakąś bardziej bohaterską wersję.
– Na razie wyglądasz na ofiarę przemocy domowej.
Alicja nie wytrzymuje i zaczyna się śmiać. Po chwili Paweł wtóruje jej, posykując.
Opatrzona twarz wygląda nieźle.
– Może herbaty? – proponuje Alicja.
– Nie, nie, dziękuję. Już i tak nadużyłem dziś twojej cierpliwości – mówi Paweł i znów, jak przy pierwszej wizycie, wychodzi, nie pozwalając Alicji zaprotestować.
Stara bieda. Od zawsze źle znosi opiekuńcze gesty i herbata po opatrzeniu rany to już dla Pawła stanowczo za dużo. Pewnie dlatego ożenił się z Kingą, przy której miał całkowitą pewność, że herbatę wypije, o ile sam ją sobie zrobi, a wcześniej kupi. Tylko dlaczego się z nią rozwiódł? A tak, bo wolała jego kolegę, chirurga plastycznego. Jak widać, w niektórych sprawach umiała myśleć perspektywicznie.
Jedno przyrzekł sobie po rozwodzie: nigdy więcej ojcowania. Samo życie i siatki z zakupami już były.
Widocznie ten typ tak ma, myśli Alicja, wracając do łazienki. Jak ślimak, co na pierwsze zawołanie wyciąga główkę i natychmiast cofa ją pod pierwszym dotknięciem.
Dopiero teraz czuje, jak bardzo jest zmęczona. Rozbiera się. W dużym lustrze przygląda się sobie uważnie. Dawno nie widziała siebie nagiej. Przypomina sobie słowa zaprzyjaźnionego profesora, że człowiek powinien codziennie siebie oglądać.
Ogląda.
Gdzie jej systematyczne treningi? Od tamtej niedzieli, kiedy poznała Małgosię, nawet nie rozpakowała torby z rakietami. Co z dietą? Pozostała na papierze. Może chciała za dużo naraz.
Ostatni rok był bardzo ciężki. Z jednej strony dramatycznie pogarszający się stan Alka, z drugiej, ukrywanie prawdy o jego chorobie. W domu permanentny szpital i przepłakane noce, na zewnątrz elegancka maska i „rozważamy wyjazd na Majorkę". Nawet Wiktor nie wiedziałby o niczym, ale kiedyś nie wytrzymała napięcia i po prostu mu powiedziała. Dzięki temu miała wreszcie przed kim się wypłakać.
To wszystko nie mogło nie zostawić śladu. Stopy. Łydki. Sucha skóra pod kolanami. Uda zaczęły wiotczeć. Lekko wzdęte podbrzusze, nikomu niepotrzebna sfera cienia. Alicja dotyka swoich piersi i napuszcza wodę. Wykąpie się i pójdzie spać.
Co ją opętało z tym Pawłem? Nic o nim nie wie ponad to, co sam jej powiedział. Ale to chyba porządny chłopak. Chłopak… Poważny facet w średnim wieku. A jednak chłopak… To ten okropny wiek, kiedy wszystko się miesza, tylko emocje zostają te same.