40527.fb2
Wtorek, 11 czerwca 200…
Paweł od rana rozkleja ogłoszenia o zaginięciu psa. Na szczęście ma wolne przedpołudnie. W swoim ulubionym rozciągniętym dresie, z kieszenią wypchaną ogłoszeniami i taśmą klejącą, wygląda tak, jak się czuje. Beznadziejnie. Od wczoraj bije się z myślami, czy zadzwonić do Marcina, czy jeszcze dać sobie szansę. Na Berezyńskiej też przyklei. A nuż ktoś zwróci uwagę.
– Cóż to? Wylali cię z pracy? – słyszy za sobą znajomy, nieco piskliwy sopran.
Przestraszony i zdziwiony Paweł odwraca się gwałtownie.
– Zawsze mnie lubiłaś miło zaskakiwać.
Widok byłej żony wyraźnie nie sprawił mu przyjemności, choć obiektywnie trzeba przyznać, że jest na co popatrzeć. Efektowna, może za bardzo zrobiona trzydziestolatka przygląda mu się z kpiącym uśmiechem.
– Stęskniłam się za tobą – Kinga sili się na żart.
– Twoje rachunki zatęskniły za mną – nie przerywając zajęcia, kwaśno rzuca Paweł.
Przechodzi na drugą stronę ulicy. Kinga podąża za nim, rozglądając się po okolicy.
– Nie najgorzej. To ostatecznie dzielnica bogatych wdów. Jakby na potwierdzenie Alicja wychodzi z domu. Paweł nie widzi jej zajęty naklejaniem ostatniego ogłoszenia, za to Kinga przygląda się jej bacznie. Alicja zmierza w ich kierunku.
Paweł odwraca się niechętnie, by odpowiedzieć Kindze, i właściwie jedyne, o czym teraz marzy, to błyskawicznie zapaść się pod ziemię. No, może jeszcze o tym, żeby nagły szlag trafił jak zwykle bardzo z siebie zadowoloną byłą żonę. Ale Alicja już podchodzi. Pewnie chce zapytać o psa.
– Moja żona – ubiega ją tyleż szarmancko, co desperacko. Alicja sztywnieje. Nie podaje ręki przyglądającej jej się z zainteresowaniem Kindze. Nie patrzy też na Pawła.
– Była żona – prostuje Kinga.
Alicja kłania się obojgu bez słowa i odchodzi w stronę Francuskiej. No cóż, sąsiadki, nawet najmilsze, nie muszą chyba konwersować z byłymi żonami sąsiadów. A to nagłe gorąco to oczywiście czerwiec. Paweł rozpina dres.
– Możesz mi w końcu powiedzieć, o co ci chodzi? – pyta Paweł. – I skąd wiesz, gdzie mieszkam? Śledzisz mnie czy co?
– Wyluzuj – mówi Kinga.
Jak to możliwe, że to ja się z nią ożeniłem, a nie Marcin, myśli Paweł, przyglądając się Kindze szukającej czegoś w modnej, znowu modnej, hipisowskiej torebce z kolorowymi aplikacjami. Przecież podobno ciągnie swój do swego. Siedzieliby sobie w tej jego kawalerce i nawzajem się luzowali.
Kinga wyciąga w końcu z torebki plik korespondencji.
– Mama się zlitowała i podała mi adres.
Paweł chwyta ją za ramię. O wiele za mocno, o czym sam wie, ale nie może się pohamować.
– Nie mieszaj w to matki. O co ci chodzi?
– Ty jesteś naprawdę porąbany. – Kinga jest już zirytowana w równym stopniu. – Przyniosłam ci to, żeby jej nie fatygować. Co w tym złego, że chciałam zobaczyć, jak żyjesz.
Obraca się na pięcie i odchodzi, stukając wysokimi obcasami.
Faktycznie, co w tym złego, myśli Paweł, powoli przytomniejąc. Zachowuję się jak neurotyczny idiota. Ale na wspomnienie ściągniętej twarzy Alicji zalewa go nowa fala wściekłości.
W pokoju lekarskim jak w salonie kosmetycznym i fryzjerskim. Dużo śmiechu.
Pielęgniarki czeszą i malują Olę na wieczorną randkę. To już kolejna wersja makijażu, bo każda wydaje się Oli nazbyt wyzywająca. Jest w tym trochę racji. Jeśli zazwyczaj prezentuje styl „jaką mnie Panie Boże stworzyłeś…", to każde pociągnięcie kredką czy różem robi piorunujące wrażenie. Po trzeciej próbie dyrygująca akcją oddziałowa poddaje się i rezygnuje z cieni do powiek i konturówki. Podkład, pomadka, tusz i tak zrobią swoje.
Na biurku królują kwiaty od Kranacha, których Ola przezornie nie zabrała do domu, by uniknąć pytań matki. Zresztą storczyki, jak wiadomo, najlepiej prezentują się w słoiku po nutelli.
– Co tu się, u diabła, dzieje? – pyta, wchodząc, Paweł.
– Bo ja… – zaczyna Ola jak pochwycona z ręką w słoiku z nutellą.
– A co, nie może iść na randkę? – Teresa staje zaczepnie w obronie wcale nie atakowanej koleżanki. – Kolacja w La Bohemę nie trafia się co dzień.
– Pewnie będzie kosztowała tyle co moja miesięczna pensja – mruczy oddziałowa.
– Marcin cię zaprosił? – cieszy się Paweł.
Mówił o kwiatach na przeprosiny, ale może zdecydował się na kolację. Ciekawe za co? W tym momencie Paweł przypomina sobie, że przecież Marcin wyjechał, i jego szeroki uśmiech gaśnie.
– Ciekawe za co? – odparowuje Teresa, nie dopuszczając zakłopotanej Oli do głosu. – Chyba może umawiać się, z kim chce.
– Otóż to – włącza się oddziałowa. – Ma nosić żałobę po twoim fiśniętym bracie?
Przy tylu rozgadanych kobietach Paweł nie ma szans. Wymyka się z pokoju i schodzi do bufetu, mając nadzieję, że w popołudniowym tłumie odwiedzających napije się herbaty. W spokoju.
Ola podchodzi do niewielkiego lusterka wiszącego nad umywalką. Z rozpuszczonymi włosami i delikatnym makijażem zmieniła się w pełną ciepła kobietę o łagodnym, miękkim spojrzeniu. Zapewne matce nie spodobałyby się loki spływające swobodnie do ramion, ale czy w trzydziestym piątym roku życia trzeba jeszcze zastanawiać się nad reakcją matki?
Dlatego Ola nie myśli o zasznurowanych dezaprobatą ustach starszej pani Pankiewicz. Intensywnie zastanawia się, czy ta nagła odmiana nie zrazi Aleksandra. Bo Aleksander…
No tak. Cała Ola. Niepewna niczego, dopóki ktoś jej nie powie, że dobrze zrobiła. To jakiś cud, że z takim uposażeniem psychicznym doskonale radzi sobie jako spokojny i zdecydowany anestezjolog. A może nie cud. Może norma: w tej szufladzie uporządkowane życie zawodowe, a do drugiej lepiej nie zaglądać – totalny bałagan.
Elżbieta siedzi przy komputerze. Jest bardzo zajęta, w każdym razie stara się sprawiać takie wrażenie. Artur zaglądał już parę razy do pokoju, ale za każdym razem demonstracyjnie nie odrywała oczu od ekranu. W końcu wszedł i usiadł za sąsiednim biurkiem. Najwyraźniej postanowił ją przetrzymać, bo właśnie wyczerpała bogaty repertuar oznak straszliwego zapracowania.
– Elu?
– Artur, nie teraz i nie tutaj.
– A kiedy i gdzie? Co się dzieje?
– A co to, teleturniej? – Elżbieta wzrusza ramionami.
– Elu, powiedziałem Małgorzacie o wszystkim. – Ręce Elżbiety zawisają nad klawiaturą jak w stopklatce. – Właściwie sama się domyśliła.
– Taka inteligentna z niej bestia?
– Nie, to znaczy tak. To znaczy… – Artur bierze głęboki oddech. – Gdybyś nie robiła cyrku z powodu balkonu, z którego nie miałaś zamiaru korzystać, nie przysłaliby mi do domu zawiadomienia, że uwzględniają twoją reklamację.
– O kurwa! Ale numer! – Elżbieta wydaje się bardziej rozbawiona niż zaniepokojona.
– Średni, mówiąc szczerze. – Artur wzrusza ramionami. -Wolałbym, żeby to się stało inaczej.
– Co za różnica? To nawet dobrze, że już wie. Odpada połowa problemów z umawianiem się.
– Myślę, że teraz twój ruch, Elu.
– Kotku – Elżbieta udaje po mistrzowsku albo naprawdę nie rozumie, o co chodzi. – Jest nawet parę ruchów, które miałabym ochotę teraz wykonać – gładko przechodzi do uwodzicielskiego mruczenia.
– Jakich? – Artur natychmiast podejmuje grę. Chyba naprawdę zapomniał, po co tu przyszedł.
– Na przykład… takich. – Elżbieta błyskawicznym ruchem podnosi zapiętą pod szyję, oficjalną bluzkę. Nieduże, ale pełne piersi przez chwilę ukazują się w całej okazałości, by natychmiast zniknąć jak gdyby nigdy nic pod bluzką.
– Strasznie szybkie te twoje ruchy. – Artur uśmiecha się nieco kpiąco, ale jest oczywiste, że uwielbia tę zabawę. – Wolałbym nieco powolniejsze. Przynajmniej na początku.
– To zajmuje bardzo dużo czasu – szepcze Elżbieta.
– Na przykład cały dzień?
Elżbieta kiwa głową, zagryzając wargi z domyślnym uśmiechem.
– Pojutrze? – proponuje Artur.
– Masz na myśli całodniowe szkolenie firmowe? – żartuje Elżbieta, przeciągając się. – Ten szef nas nie rozpieszcza, nie sądzisz?
– Gdzie? – śmieje się Artur.
– Tam, gdzie było najlepiej.
Artur kiwa głową i wychodzi. Po drodze muska niepostrzeżenie pierś opartej o fotel Elżbiety, która sięga po telefon.
– Adam, kochanie? – szczebiocze po chwili. – Mam marną wiadomość. Znowu nas szkolą, niech ich świnia powącha!
Artur już w drzwiach parska śmiechem, kręcąc głową z niedowierzaniem czy może podziwem.
Ta mogłaby być. Może jeszcze jedna próba? Nie. Już późno. Długa, ale głęboko rozcięta ciemnoniebieska sukienka bez rękawów. Super. Włosy? Nie, włosy w porządku, nie ma po co się ulizywać.
Gdyby ktoś powiedział Małgorzacie miesiąc temu, że wyjdzie z pracy na spotkanie i po drodze wpadnie do domu, by się przebrać, roześmiałaby mu się w nos. Tak, tato, otóż jestem próżną kobietką, która czasami woli się wystroić, niż obezwładniać intelektem. O, tak! Przygląda się sobie z sympatią i chętnie wypróbowałaby jeszcze ten śmieszny dwuczęściowy komplet w kolorze gorzkiej czekolady, ale wtedy już z całą pewnością się spóźni.
Wybiega z domu, zostawiając rozbebeszoną szafę. Spieszy do metra, zerkając po drodze na swoje odbicie w witrynach sklepowych. Menele oblegający ławkę przy śmietniku gwiżdżą z uznaniem jak jeden mąż. Jaka szkoda, że w dzisiejszych czasach nie wypada przyznawać się do tego, że takie ostentacyjne wyrazy uznania sprawiają przyjemność i bardzo poprawiają nastrój. Jaka szkoda, że już tylko menele mogą sobie na nie pozwolić. Gwizdów reszty mężczyzn nie słychać, stłumił je atłasowy knebel politycznej poprawności.
Małgorzata uśmiecha się jednak delikatnie, ale w tym momencie przypomina sobie, po co właściwie umówiła się z Wiktorem, i uśmiech znika jak wytarty gąbką.
Ogródek „Starlight" przy „Multikinie" pęka w szwach. Kolorowy tłum młodzieży, ale nie tylko, widać rodziny z dziećmi i ludzi, którzy wpadli tu po drodze z pracy. Wiktor czeka już, nieco skryty pod parasolem. Na widok Małgorzaty zrywa się z miejsca z szerokim uśmiechem.
– Witam panią – całuje ją w rękę, po czym odsuwa się odrobinę i nie puszczając ręki, przygląda się Małgorzacie z prawdziwą lub świetnie udaną mieszaniną podziwu i zaskoczenia. -Wspaniale pani wygląda.
– Dziękuję bardzo – Małgorzata bez trudu dostosowuje się do nieco ceremonialnego stylu Wiktora. – Mówiąc szczerze, wolałabym, żebyśmy spotkali się z jakiegoś przyjemniejszego powodu.
– Ja również -Wiktor dyskretnym gestem przywołuje kelnerkę. – Ale cieszmy się z tego, co jest, a to miejsce – rozgląda się – nadzwyczajne. Tak rzadko bywam na Ursynowie, cały czas wydaje mi się, że to ta sama pustynna sypialnia jak w latach osiemdziesiątych. Kto by pomyślał…
– Prawda? To niesamowity widok, kiedy takie martwe miejsca nagle rozkwitają. Pamiętam, jak to wyglądało jeszcze sześć, siedem lat temu – dzikie parkingi i bazar jako główna atrakcja okolicy.
Chwilę jeszcze gawędzą, czekając, aż kelnerka przyniesie zamówioną kawę i lody. Wiktor upija łyk kawy i zapada się w fotelu.
– A więc chce pani dowiedzieć się, jak wygląda procedura rozwodowa?
– To też, ale właściwie…
– Cześć, mamo!
Maja w swoim szałowym komunijnym stroju macha ręką, przechylając się przez barierkę oddzielającą ogródek od ulicy. Małgorzata zrywa się jak oparzona.
– Co ty tu robisz, dziecko?
– Jest ze mną. – Matka Artura omiata nieprzyjaznym spojrzeniem odmienioną Małgorzatę. No tak, próba przed Bożym Ciałem. -To raczej ja powinnam spytać, co ty tu robisz. Mąż tyra po godzinach, a ty wysiadujesz po kawiarniach. Idziemy, Maju, bo spóźnimy się do kościoła.
Maja, zajęta wymianą uśmiechów z Wiktorem, nie zwróciła na szczęście uwagi na słowa babci.
– Pa, mamo – rzuca oniemiałej Małgorzacie i biegnie za oddalającą się babcią, szeleszcząc koronkami.
Małgorzata opada na fotel, czując, że cała krew odpłynęła jej z twarzy. I to znajome mrowienie w lewej ręce. Ze wszystkich sil stara się nie rozpłakać ze złości i upokorzenia.
– Poproszę panią o szklankę wody – zwraca się Wiktor do przechodzącej kelnerki. – Pani Małgorzato! – Małgorzata bezradnie potrząsa głową. Zasłania twarz, nie mogąc powstrzymać łez. -Pani Małgosiu, proszę to wypić. -Wiktor podaje jej szklankę niegazowanej wody. – Tylko powoli, małymi łykami.
Małgorzata grzecznie pije. Nie płacze, ale nadal nie ma siły się odezwać. Wiktor spokojnie dopija swoją kawę, nie próbując zagadywać milczenia. Po chwili odstawia filiżankę i pochyla się ku Małgorzacie.
– Lepiej?
– Tak, dziękuję. – Małgorzata zaczyna przeszukiwać torebkę w poszukiwaniu papierosów. Z ulgą zaciąga się dymem. – Przepraszam pana…
– Pani mnie przeprasza? Przecież to panią obrażono na moich oczach.
Małgorzata macha ręką.
– Nie ma o czym mówić, normalne. Ręce i nogi opadają.
– Ależ jest o czym mówić. Przy takiej postawie i przy takim układzie rodzinnym wyjdzie pani z rozwodu wprost do wariatkowa.
– W to akurat nie wątpię – wzrusza ramionami Małgorzata.
– Ale to nie są żarty, pani Małgosiu – obrusza się Wiktor. -Chyba nie chce pani stracić praw do dziecka.
– Słucham?
– A tak. Jeżeli będzie pani uciekać, zapadać się w siebie, nie reagować w takich sytuacjach jak ta przed chwilą, a gwarantuję pani, że to betka w porównaniu z tym, co widywałem w sądach, jakiś mój sprytny kolega może doprowadzić do ograniczenia pani praw.
– Nie przesadzajmy, nie jestem kryminalistką ani narkomanką!
– Zgoda. Nie przesadzajmy. Dlatego uważam, że ostatnie, czego pani teraz potrzebuje, to rozwodowe pranie brudów. Musi pani zadbać o siebie.
– Jakbym słyszała Alicję…
– O tak, Alicja z pewnością wie, co mówi.
– Więc co, psychoterapia?
– Indywidualna? Nie wiem, czy to najlepszy moment, żeby rozkładać się na kawałeczki i składać na nowo. Małżeńska? Być może, ale proszę pamiętać, że to wymaga dobrej woli obu stron. Mąż musiałby zgodzić się na to w dobrej wierze, inaczej tylko sobie zaszkodzicie.
– Jeszcze bardziej? To chyba niemożliwe.
– Zapewniam panią – uśmiecha się Wiktor. – W tej materii możliwości są nieograniczone.
Przez chwilę w milczeniu przypatrują się chłopakom szalejącym na deskorolkach.
– Przyznam, że osobiście preferuję tradycyjne metody rozładowywania stresów – podejmuje rozmowę Wiktor.
– Jakie?
– Gra pani w tenisa?
– Tak, ale…
– Wspaniale, zapraszam, godzina biegania po korcie i wszystko wraca na swoje miejsce, zapewniam.
– Nie byłabym taka pewna – śmieje się już rozluźniona Małgorzata. – Dziewięć lat temu na miesiąc przed ślubem zaprosiliśmy z przyszłym mężem naszych świadków na deblowy mecz na Stegnach. Uparłam się, żeby jeden gem zagrać przy siatce. Świadek wykonał mocny serw i rakieta wypadła mu z ręki.
– To się zdarza – wtrąca Wiktor – oczywiście, początkującym.
– Zdarza się. Tylko że rakieta przeleciała nad siatką i złamała mi lewą jedynkę. Górną!
– O Boże! -Wiktor krztusi się kawą ze śmiechu. -To straszne.
– Straszne to były następne dwa tygodnie przesiadywania u dentysty. No i modłów o to, by siniak na pół twarzy wchłonął się do ślubu.
– Rozumiem – śmieje się Wiktor i, poważniejąc, dodaje: -Mówiąc o dbaniu o siebie, miałem na myśli również to, by na przykład poskromić szanowną teściową.
– Ale jak – Małgorzata uśmiecha się gorzko. – Mam jej powiedzieć: „Zamknij się, stara wariatko"?
– Może wystarczy: „Bardzo proszę, żeby mama nie zwracała się do mnie takim tonem".
– Chybaby umarła na miejscu.
– Wygląda na całkiem odporną.
– Prawda – chichocze Małgorzata. – To raczej ja umarłabym na miejscu.
– Nie sądzę. Nie znam takiego przypadku – śmieje się Wiktor.
Oczywiście, przyjechała ponad pół godziny za wcześnie. Droga od autobusu zajęła jej tylko parę minut. Ola z niepokojem obrzuca spojrzeniem swoje odbicie w wielkiej witrynie pierwszej z długiego ciągu restauracji przy placu Teatralnym. Wszystko w porządku. Tylko spódnica z niebieską bluzką koszulową, które jeszcze godzinę temu wydawały się proste i eleganckie, teraz wyglądają jak zwykle – myszowato.
Ola spogląda nerwowo na zegarek. Jeszcze pół godziny. Nie będzie przecież wyczekiwać pod drzwiami Teatru Narodowego ani nie wejdzie do środka, bo… Bo nie wejdzie. Może przysiąść na chwilę w którymś z ogródków? Nie. Ola spogląda na drugą stronę ulicy, zdecydowanym krokiem przechodzi przez jezdnię i wchodzi do klimatyzowanego wnętrza sklepu. Miejski luz za duże, ale nie za strasznie duże pieniądze.
Wolnym krokiem przechodzi wzdłuż wieszaków i półek. Jasnoniebieskie, czerwone, białe, khaki, piaskowy beż, znowu czerwone… tak, to. Ciemnoczerwona sukienka do kostek z głębokimi rozcięciami po bokach. Przeceniona. Nie, to nie dla mnie. Dlaczego nie dla mnie? Bo czerwona? Wyzywająca, powiedziałaby mama, wielbicielka Oli w kostiumach i bluzkach zapiętych po grdykę. Właśnie, że dla mnie, trochę ożywi bladą cerę. Dzięki Bogu za zimowe wieczory spędzone z Marcinem na siłowni. Wydawało się, że to jeszcze jeden z jego kretyńskich pomysłów, a teraz okazuje się, że ładnie umięśnione ramiona do tej sukienki bez rękawów – jak znalazł. Tylko że wieczorem zmarznę, myśli Ola, z rezygnacją rozglądając się wzdłuż półek. A potem już nie myśli, tylko pewną ręką sięga po cienki czarny sweterek z rękawami trzy czwarte. Sprawdza rozmiar, wchodzi do przebieralni, nie patrząc w lustro, zdejmuje bluzkę i spódnicę, wkłada sukienkę i… Przygląda się sobie zadowolona. Jak ulał. Jeszcze tylko sweterek.
Ola wychodzi z przebieralni. Bluzka i spódnica złożone w ciasną kostkę nieco rozpychają czarną torebkę na ramieniu. Trudno. Dostrzega pytające spojrzenie ekspedientki.
– Chciałabym zapłacić za to, co mam na sobie.
– Bardzo proszę. Może obetniemy metki?
– Pewnie – płoszy się Ola, ale tylko na chwilę. Rzuca okiem na odbicie w bocznym lustrze i naprawdę podoba jej się to, co widzi.
Wychodzi pewnym krokiem i zbliżając się do La Bohemę, dostrzega Aleksandra siedzącego już w ogródku restauracji. Podchodzi do niego z uśmiechem. Aleksander na jej widok zrywa się z fotela.
– Witam panią, cieszę się, że się pani nie rozmyśliła. Zostaniemy tutaj czy woli pani wejść do środka?
Widząc rozgadane towarzystwo właśnie sadowiące się na zewnątrz, Ola rusza w stronę drzwi wejściowych. Z ciekawości zatrzymuje się przy wywieszonym menu.
– Serdecznie zapraszamy – odzywa się stojący obok maitre d'hotel w nieskazitelnym letnim garniturze. – Mamy wspaniałe, dziś sprowadzone mule.
– Och tak, chodźmy na mule. – Ola reaguje entuzjastycznie.
– Wypowiedział pan właściwe słowo – uśmiecha się Aleksander. – Poprosimy stolik dla dwóch osób.
Maitre d'hotel znika w głębi, po czym – nadal z profesjonalnym uśmiechem – prowadzi ich do stolika, odsuwa krzesło Oli.
– Przepraszam, czy mam przyjemność z panem Aleksandrem Kranachem? – odzywa się niespodziewanie mężczyzna, który wyszedł właśnie z sąsiedniej sali. – Andrzej Borucki, sąsiad z podwórka. Saska Kępa.
– Niesłychane, witam – Aleksander nie kryje miłego zaskoczenia.
– Nie byłem pewien – tłumaczy nieco zakłopotany były sąsiad – bo słyszałem, że wyjechał pan z kraju na stałe.
– W osiemdziesiątym dziewiątym roku wydawało się, że to na stałe. Na szczęście wszystko się zmieniło.
– Na szczęście. Życzę państwu miłego wieczoru. – Mężczyzna kłania się obojgu i rusza dalej.
Ola rozgląda się dyskretnie po sali. Jest oczarowana spotkaniem, miejscem, pianistą grającym cicho melodię z „Love Story", swobodną uprzejmością Aleksandra i… brakiem towarzyszącego jej na ogół skrępowania.
– Coś takiego – pochyla się ku niej Aleksander.
– Kolega z podwórka?
– Powiedzmy, że kolega. Miał taki rower, że skręcałem się po nocach z zazdrości.
Oboje parskają śmiechem. Tymczasem młody kelner podchodzi, by przyjąć zamówienie.
– Rozumiem, że dla pani mule – upewnia się Aleksander. -Ja poproszę doradę z grilla.
– Wino? – pyta kelner. Aleksander zwraca się pytająco ku Oli.
– Białe, wytrawne – odpowiada Ola.
– Poprosimy Chateauneuf du Pape – decyduje Aleksander i zwracając się do Oli, wyjaśnia: – Mam szczególny sentyment do tego wina. Właśnie w Chateauneuf du Pape pierwszy raz w życiu wyskoczył mi dysk, kiedy pracowałem przy winobraniu.
– Rzeczywiście, szczególny sentyment – chichocze Ola, ale urywa w pół chichotu, bo na głębokim talerzu przed nią paruje już aromatycznie jakieś pół kilo muli. – Mam głupie pytanie -mówi, sama dziwiąc się własnej odwadze. – Jak to się je?
– Pani pozwoli – Aleksander sięga do jej talerza. – Ja jem mule tak. -I jednym ruchem odłamuje jedną stronę skorupki, by posługując się nią jak łyżką, sprawnie wyjąć zawartość drugiej.
– Dziękuję – Ola odważnie atakuje danie. – Nie wiem, co bym tu bez pana zrobiła.
Pochłonięta niezdarnym wydłubywaniem swojej kolacji, dopiero po chwili zdaje sobie sprawę z tego, że Aleksander, patrząc na nią uważnie, unosi lekko swój kieliszek.
– Ja też nie wiem, co bym zrobił.
Ola upija łyk wina i odwzajemnia spokojne spojrzenie Aleksandra. Właściwie powinna zapytać go, co ma na myśli, ale czy nie lepiej utonąć w tym spojrzeniu? W dodatku pianista przechodzi gładko do „Naprawdę, jaka jesteś, nie wie nikt…". „Bo tego nie wiesz nawet sama ty", dopowiada Ola w myśli i już niczego nie analizuje, tylko w spokoju delektuje się winem.
Niepostrzeżenie przechodzą na „ty" pod koniec porcji muli, która skutecznie wypełniła czas Oli, nie pozwalając jej na roztrząsanie szczegółów własnego zachowania.
– Jak długo nie było cię w kraju? – pyta Ola, wkładając przy wyjściu sweterek.
Z głębi restauracji dobiega stłumione „Ne me quitte pas"…
– Zdecydowanie za długo – uśmiecha się Aleksander, rozluźniony chyba po raz pierwszy od wylądowania w Warszawie. -Inaczej spotkałbym cię wcześniej.
– I to byłby błąd – mówi Ola swobodnie, ale zupełnie poważnie. -Wszystko ma swój czas.
Ze swobodą przyjmuje ramię Aleksandra. Idą powoli do Wierzbowej i dalej, przez plac Piłsudskiego. Milczą. Widać nie krępuje ich cisza.
Więc można spędzić długi wieczór z mężczyzną, nie czując się ciągle jak nieprzystosowane dziwadło, myśli Ola z mieszaniną smutku i euforii. Bez odzywek idących w pięty, tłumu rozkrzyczanych znajomych w każdej knajpie, nadużywania alkoholu i jej cierpliwości…
– Piękny wieczór – przerywa ciszę Aleksander. – Może przedłużymy go w jakimś pubie?
– Nie znoszę pubów – odpowiada Ola szczerze, a widząc zaskoczone spojrzenie mężczyzny, wyjaśnia: – O tej porze gwałtownie podniesiemy średnią wieku.
– Rozumiem – parska śmiechem Aleksander. – W takim razie proponuję powrót do przeszłości.
– To znaczy?
– Kiedy byłem na studiach, chodziłem na kremówki do barku kawowego w „Europejskim". Mam nadzieję, że nie przerobili go jeszcze na oddział Citibanku.
– Przypadkiem nie przerobili.
– To idziemy – decyduje Aleksander i ujmuje Olę za rękę. Rozsądek Oli wciska z całej siły hamulce, ale reszta Oli po prostu daje się prowadzić za rączkę na ciastko do „Europejskiego". Wiem, wiem, myśli Ola, jutro może się okazać bandytą poszukiwanym przez Interpol albo znanym powszechnie oszustem, albo… Ale to będzie jutro. Dzisiaj spędzam uroczy wieczór z uroczym mężczyzną.
– Lubię kobiety, które umieją oddać się przyjemności -Aleksander nie odrywa oczu od Oli rozprawiającej się błyskawicznie z babeczkami z galaretką i truskawkami.
– Co oznacza, że mogę zamówić jeszcze jedną babeczkę?
– Cała przyjemność po mojej stronie.
– Wiem, po mojej cała nadwaga – konstatuje Ola z udawaną rezygnacją. -To tak: ja wybieram babeczkę, a ty zamawiasz taksówkę.
– Kończymy?
– Muszę wracać.
Dlaczego tak ją zaskakuje, że Aleksander wsiada z nią do taksówki? Czy dlatego, że Marcinowi nigdy nie przyszło do głowy, że kobietę odprowadza się pod same drzwi mieszkania? A może po prostu nie jest przygotowana na…
– Nie zaprosisz mnie na kawę? – pyta Aleksander, gdy stoją już pod jej domem.
– Chciałabym, ale…
– Ktoś tam na ciebie czeka?
– Tak.To znaczy…
– Mąż? Facet?
– Nie – Ola uśmiecha się gorzko. – To byłoby prostsze.
– Dziecko?
– Matka. Mieszkam z mamą.
– Rozumiem.
Ola podaje rękę, ale Aleksander błyskawicznie obejmuje ją w talii. Czuje szybki, przelotny pocałunek na skroni i już po chwili widzi oczy Aleksandra tuż przy swoich oczach, a potem już nic nie widzi, bo zamyka oczy i tylko czuje miękki, ostrożny pocałunek w samym kąciku ust.
Nie widzi matki przyglądającej im się przez okno…
– Dobranoc – szepcze Aleksander.
– Znikam. – Ola łagodnie wysuwa się z jego objęć.
– Nic z tego. Do zobaczenia.
Ola wbiega do klatki schodowej. Teraz szybko: wyrównać oddech, uspokoić emocje, wyciągnąć spinkę do włosów z bocznej kieszeni torebki i jednym ruchem spiąć włosy. Pierwsze piętro, drugie, mam nadzieję, że nie mam wypieków. Trzecie piętro: nic z tego – matka stoi w drzwiach.
– Dobry wieczór, mamo.
– Masz mi coś jeszcze do powiedzenia?
Bach! Szybki upadek z obłoków. Wróciłaś do domu, Olu.
Namiętna, przed chwilą jeszcze swobodna kobieta zwija się w ciasny supeł w żołądku. W drzwiach staje zalękniona córeczka z całych sił starająca się odgadnąć, czym tym razem uraziła mamusię.
– Jak mogłaś mi coś takiego zrobić?
– Co ci zrobiłam, mamo?
– Jak mogłaś się tu obściskiwać pod domem na oczach wszystkich sąsiadów z nie wiadomo kim? Zawiodłaś mnie, Olu, a w dodatku zdradziłaś Marcina. Co ty sobie wyobrażasz, włóczysz się gdzieś wieczorami jak jakaś… – Na szczęście są słowa, które nawet w największym wzburzeniu nie przejdą matce przez gardło. – Co to za sukienka? Okropna.
– Dlaczego okropna?
– No, jeśli sama tego nie widzisz, to znaczy, że niczego cię nie nauczyłam. Proszę bardzo, rób tak dalej, a zobaczysz, zostaniesz sama na zawsze.
– Może to lepiej niż na zawsze z tobą, mamo? – wyrywa się Oli, nim zdąży się ocenzurować i…
I nic się nie dzieje. Matka wzrusza ramionami i rusza do swojej sypialni.
– Bezczelne dziewczynisko – mruczy.
– Dobranoc, mamo – mówi trzydziestopięcioletnie dziewczynisko, łykając łzy.