40527.fb2
Środa, 12 czerwca 200…
Jest późne popołudnie. Zza Wisły nadciągają ciemne deszczowe chmury, ale na Kępie jeszcze pełne słońce. W nieruchomym powietrzu nie drgnie najmniejszy listek na drzewach przy Berezyńskiej. Cicho, nawet odgłosy tramwajów przy rondzie Waszyngtona zastygają w upale i dochodzą tu dziś jakieś stłumione, niewyraźne.
Młoda śliczna szatynka stoi przed drzwiami domu Pawła. To Basia z kwiaciarni na Zwycięzców. Sprawdza jeszcze numer domu z kartką zerwaną ze słupa. Przy jej nodze stoi pies. Tak, to nasz Flesz. Chyba po przejściach, bo zachowuje się grzecznie uwiązany na prowizorycznej smyczy.
Dziewczyna niecierpliwie naciska kilka razy dzwonek. Nie ma odpowiedzi. Rozgląda się. Spogląda na zegarek. W końcu idzie z psem do sąsiedniego domu. Dzwoni do furtki. Alicja otwiera niemal natychmiast, jakby stała za drzwiami.
– Pani Basia? Proszę, niech pani wejdzie – zaprasza dziewczynę do domu.
– Dziękuję, ale muszę wracać do kwiaciarni. Przyprowadziłam tylko zgubę – odsuwa się, odsłaniając Flesza.
– Tak, sąsiadowi zginął pies – potwierdza Alicja.
Schodzi ze schodów i otwiera swoją furtkę. Ubrana jest w dżinsową sukienkę i dżinsowe klapki. Sukienka u góry wykończona jest suwakiem, lekko rozchylonym, Basia widzi więc nawet rąbek stanika wykończonego materiałem w kolorze indygo. Wygląda świetnie, ale Basia z dziewiętnastoletnią bezceremonialnością orzeka w duchu, że Alicja jest na ten strój po prostu za stara. Nieco zażenowana tą myślą proponuje szybko:
– Nie ma nikogo w domu i pomyślałam, że może poczeka u pani na powrót właściciela.
– Tylko że ja właśnie wychodzę i nie będzie mnie parę godzin. To chyba nie najlepszy pomysł, żeby został sam w zupełnie mu nieznanym miejscu. Z tego, co wiem, to trochę nieobliczalny zwierzak – wymiguje się Alicja, rozdarta między oczywistym pretekstem do wieczornej wizyty Pawła a żywą niechęcią do zostawienia w domu obcego zwierzaka w charakterze pana na włościach. Gdyby chociaż miała drzwi do kuchni! Przecież nie zamknie psa w piwnicy. – Proszę go zatrzymać jeszcze przez parę godzin. Dopilnuję, żeby właściciel zgłosił się po niego natychmiast po powrocie z pracy.
Tak lepiej. Jest pretekst, by się zobaczyć, a i beżowa wykładzina w salonie pozostanie beżowa. Musi tylko zostawić Pawłowi kartkę ze wspaniałą nowiną w drzwiach. Cudownie, że dowie się o odnalezieniu psa od niej. Może przy okazji coś się wyjaśni, wyklaruje. Na plus. Dzięki, dzięki, Flesz, że wróciłeś.
Basia odchodzi z posłusznie drepczącym przy jej nodze kaukazem. Już wie, że tej nocy będą jej się śniły dżinsowe klapki Alicji na niewysokim koturnie, stylizowane na japonki. Basia jest za młoda, by pamiętać czasy, gdy można było wybierać tylko pomiędzy gumowymi japonkami a gumowymi motylkami. Dziewczęta tworzyły twarde frakcje „japonek" i „motylek". Jej mama, dziś właścicielka kwiaciarni, należała do „japonek", ale skąd Basia może o tym wiedzieć?
Piękne są długie czerwcowe wieczory. Piękne są Łazienki w czerwcu, kiedy park kipi zielenią jeszcze niezszarzalą od kurzu, niewymęczoną słońcem. Krzyk pawi niesie się długo w nieruchomej ciszy tuż po zachodzie słońca. Zakłóca szepty zako chanych par ukrytych przed wścibskimi oczami pod dyskretnymi konarami starych drzew.
Alejką obok przechodzi hałaśliwa grupa wizytowo ubranych młodych ludzi. Wyglądają na tegorocznych maturzystów z pobliskiego liceum.
Najfajniejsze lekcje w Batorym i najlepsze wagary odbywały się w Łazienkach. Każdy absolwent zna ten piękny park tak samo dobrze jak szkolne korytarze. W „Źródełku", kafejce za Myśliwiecką, tuż obok liceum i Trasy Łazienkowskiej, zdarzały się nawet dyrektorskie naloty, szczególnie wiosną. Aleksander wagarował wiele razy, bardziej dla fasonu i pięknej pogody niż z potrzeby serca. Ale sentyment do Łazienek ma taki sam jak do własnej młodości.
– Olu, gdzie chodziłaś do liceum? – pyta, bo uświadomił sobie, że nawet tego o niej nie wie.
– Tu niedaleko. Mama tam pracowała.
Ola nienawidzi opowiadać o swoim liceum. Była córką nielubianej nauczycielki i wzorową uczennicą. Przez cztery lata nie miała ani jednej koleżanki, chociaż dawała odpisywać prace domowe i pisała ściągi na klasówkach. Cokolwiek by robiła i tak „najlepsza z anglistek" przebijała to prędzej czy później jakimś numerem. Pewnie dlatego najlepiej pamięta wstyd, upokorzenia na korytarzu, szkolne piekiełko.
– Wy też wagarowaliście w Łazienkach? – Aleksander gładzi Olę po ręce.
Ola wzrusza ramionami. Pewnie, ona i wagary! Zresztą, co ją obchodzą licealne wspomnienia.
– Jutro mam ostateczną rozmowę z profesorem. – Zmienia temat, z rozmachem ciskając resztkę bułki spasionym karpiom w królewskim stawie. – Po prostu powiem mu, że rezygnuję ze względu na stan zdrowia matki, i już.
– Na co właściwie jest chora? – pyta Aleksander.
– Cukrzyca.
– Z tym da się żyć.
Ola wzrusza ramionami.
– Nigdy nie wybaczyłabym sobie, gdyby podczas mojej nieobecności coś się matce stało.
– Mówisz tak, jakby nie istniały samoloty i telefony.
– Przez telefon nie zrobię herbaty ani nie potrzymam za rękę. Sam opowiadałeś, jak się czułeś, nie mogąc nawet przylecieć na pogrzeb. To dla mnie ostrzeżenie od losu.
– Olu, to tylko rok. Z moim ojcem to zupełnie inna historia.
– Jak to?
– Podejrzewam, że żona pomogła mu umrzeć. Ola wrzuca resztki bułki do stawu i siada na ławce.
– Mówiłeś, że matka ma nową rodzinę.
– Druga żona, zbolała wdowa. – Aleksander kopie kamyk, uśmiechając się ironicznie. – Bardzo bogata wdowa.
– Co ty mówisz, przecież to…
Aleksander opowiada Oli o telefonie do ojca, jego złym samopoczuciu, swojej bezradności i o tym, co wynika z dokumentów karetki.
– U kogo się leczył?
– U twojego profesora – wyjaśnia Aleksander, patrząc pod nogi. Nie widzi i nie wyczuwa nagłego zesztywnienia Oli. – Pomyślałem sobie, że mogłabyś mi pomóc. Chciałbym obejrzeć dokumentację choroby, bo tylko tak mogę się dowiedzieć, jaki był stan ojca przed śmiercią.
Przerywa i dopiero wtedy spogląda na Olę, dopiero wtedy dostrzega jej bladą ściągniętą twarz. Milczy, próbując przypomnieć sobie, co takiego powiedział, sam jeszcze wzburzony własną opowieścią o ostatnich chwilach ojca.
Ola nie odrywa od niego oczu. Właściwie powinna wstać i odejść. Pewnie tak zrobiłaby jeszcze tydzień temu. Ale nie ucieka, nie zamyka się w urazie, tylko nadal patrząc mu w oczy, pyta:
– Czy dlatego chciałeś mnie bliżej poznać?
– Wiem, że to może tak wyglądać – mówi Aleksander powoli. – Może tak wyglądać, ale to nie to. Pewnie wtedy jakoś bym to próbował rozgrywać, a tak… Wszystko się zmieniło, bo…
– Bo… – szepcze Ola.
– Bo przy żadnej kobiecie…To znaczy… Całe życie czekałem na kogoś choć trochę podobnego do mnie, z kim mógłbym się porozumieć, niczego nie udając.
– Rozumiem – odpowiada Ola i naprawdę rozumie, bo wczoraj wieczorem wreszcie się dowiedziała, co to znaczy czuć się swobodnie i do niczego się nie zmuszać w towarzystwie mężczyzny. Ciekawe tylko, gdzie jest to podobieństwo. Uśmiecha się, patrząc na swoje nadzwyczaj praktyczne i odporne sandałki „do wszystkiego" i eleganckie półbuty z jasnej skóry na nogach Aleksandra. Po chwili poważnieje i dodaje: – Spróbuję ci pomóc, sama przejrzę tę dokumentację.
Aleksander milczy i patrzy niewidzącym wzrokiem na kasztan po przeciwnej stronie alejki. Milczy, bo czuje, teraz dopiero czuje, że skorupa, w której zatrzasnął się, przyjeżdżając tutaj, opada z niego jak suche łupiny.
Ojciec nie żyje. Umarł, nie pożegnawszy się z nim. Co w tym dziwnego? Przecież sam latami budował mur między nimi. Wszystko przez to, że szesnaście lat temu piękna samotna matka wybrała ojca. Nie jego. Co mógł jej wtedy ofiarować dwudziestoparoletni student? Chyba tylko kolejne dziecko. Zresztą nie przypomina sobie, by cokolwiek jej ofiarował. Wpadał w środku nocy stęskniony i głodny, wyjadał całą lodówkę, ale nigdy nie przyszło mu do głowy zapytać, czy ma za co zrobić zakupy. Czasami za to pożyczał na myjnię, bo bardzo dbał o swój pierwszy samochód, idiota.
Myślałby kto, że przez szesnaście lat żył myślą o pięknej Alicji. Przecież to nieprawda. Przez jego życie przewinęło się wiele kobiet. Stara uraza powróciła z wiadomością o śmierci ojca. Nagłej. Tak mu się wydawało. Tak powiedział jeden z jego brydżowych partnerów. Ale dwaj inni, w tym osobisty lekarz, powiedzieli mu coś innego. Jak długo jeszcze będzie dreptał w miejscu i upierał się, że odkryje całą prawdę, starannie ignorując fakty?
– Aleksander, jesteś tu? – pyta zaniepokojona Ola.
– Wróciłem – odpowiada Aleksander, biorąc ją za rękę.
– To dobrze, bo zaraz lunie.
Paweł wraca z pracy dużo później niż zwykle. Czwartki to popołudnie w poradni na Ochocie, gdzie szefem jest jego kolega z roku. Jeszcze trochę pogadali. Tamten zmienia samochody jak rękawiczki, a Paweł cały czas nie jest pewien, czy dobrze robi, czekając tyle czasu na nowy model toyoty.
Sprzedawca przysiągł na wszystkie świętości, że w drugiej połowie czerwca to już na bank. Tymczasem Paweł zdążył parokrotnie przećwiczyć podróż na Ochotę, a nawet na Grenadierów najbardziej okrężnymi trasami. Za każdym razem wsiadał do autobusu przekonany, że jedzie w dobrym kierunku, by po paru przystankach, klnąc, wysiadać i zamawiać taksówkę. Jakoś nigdy nie przyszło mu do głowy, aby kogoś zapytać lub choćby przestudiować trasę autobusu na tablicy przy przystanku. Wszystko przez ten pośpiech, nie, wszystko dlatego, że prawdziwy mężczyzna nie wypytuje o drogę, tylko dodaje gazu i rusza.
Z dwojga złego wolał już tramwaje. Były bardziej przewidywalnym środkiem transportu miejskiego. Do dzisiaj. Bo dzisiaj zaliczył dwie awarie trakcji tramwajowej i przymusowy spacer mostem Poniatowskiego.
Z daleka dostrzega kartkę w drzwiach wejściowych: „Pies się chyba odnalazł. Kwiaciarnia przy Zwycięzców. Alicja". Paweł zawraca natychmiast. Jest już po siódmej. Pewnie zamknięte. Dobiega. Cholera, kwiaciarnia już nieczynna.
Paweł dobija się do drzwi. Nie widać, czy jest ktoś w środku, wszystko przysłaniają kwiaty. Do drzwi podchodzi dziewczyna, śmiesznie rozpłaszczając nos na szybie. To Basia. Coś mówi, ale deszcz zagłusza wszelkie odgłosy. Pokazuje na drugie, służbowe wejście z boku. Paweł przesuwa się. Drzwi się otwierają, wyskakuje szalejący z radości Flesz. Skacze, wywija, skamle, tańczy, kręci się jak oszalały, tak jakby to Paweł był jego panem. Przeprasza i prosi psim wzrokiem o wybaczenie, jest cudownie malutki w swoich skłonach i ukłonach.
Basia przygląda się z wnętrza kwiaciarni szalejącemu z radości psu i mężczyźnie ubłoconemu już niemal od stóp do głów. Bardzo przystojnemu mężczyźnie.
– Może pan wejdzie na chwilę na jakąś kawę czy herbatę – wychodzi przed drzwi i krzyczy w deszcz, bo nadal leje jak z cebra.
– Obawiam się, że zdemolujemy pani kwiaciarnię – odkrzykuje Paweł. – Umówimy się na kawę razem z jego panem. Jutro wraca do Warszawy, a o niczym nie wie.
Paweł i Flesz są już kompletnie przemoczeni. No tak, i jeszcze to chore ucho Flesza, nieleczone z powodu ucieczki pacjenta. Basia w progu, też już zmarznięta, przestępuje z nogi na nogę. Nie wie, jak ma powiedzieć, że na jutro już się umówiła. Śmieszne, też z kimś, kto jutro wraca do Warszawy. Niby skąd ma wiedzieć, że przemoczony przystojniak jest bratem klienta, który zrobił na niej takie wrażenie.
– Dzisiaj już uciekamy, mam nadzieję, że nam pani wybaczy. Zajrzę tu jutro z rana i wszystko pani zrekompensuję – mówi Paweł, nie patrząc na Basię. Nie widzi, że dziewczyna czerwieni się mimo zimna, zaskoczona, a może nawet urażona dwuznacznością obietnicy. – No chodź, malutki, chodź – szepcze psu do ucha i szarmancko kłania się dziewczynie.
Flesz nie ma smyczy, tylko przywiązany do obroży sznurek. Na deszczu ciągnąć, pardon, prowadzić kaukaza na sznurku jest dość trudno, ale widać nawet niezmordowany wędrowiec i poszukiwacz przygód zatęskni czasem za domem, bo Flesz drepcze przy Pawle jak stara szkapina.
Przez następne dwie godziny pan doktor suszy suszarką i próbuje rozczesać skołtunioną sierść. Szkoda fatygi, szczotka wbija się w kudły i tak zostaje. Po coś polazł do kwiaciarni, Flesz, nie mogłeś do fryzjera? No tak, kleszcz, miejmy nadzieję, piesku, że byłeś szczepiony. Zaraz, a gdzie twoja obroża przeciw pchłom? Naprawdę, stary, poszedłeś w psie tango.
W przerwach pomiędzy zabiegami pielęgnacyjnymi Paweł dzwoni do Alicji. Odpowiada mu automatyczna sekretarka. Drażni go jej zniekształcony, dziwnie modulowany głos. Przedrzeźnia go dyszkantem, ku wyraźnej uciesze Flesza. Oczywiście nie zostawia jej żadnej wiadomości. Nie wiadomo, co Alicja myśli teraz o nim po wczorajszym zderzeniu czołowym z Kingą. Ostatecznie, była żona też świadczy o człowieku.
W końcu Flesz usypia jak nieżywy. Tyle przeżyć na jedno biedne serduszko kaukaza. Paweł cicho, żeby go nie obudzić, podchodzi do okna. Patrzy w okna Alicji. Nie ma ochoty dzwonić do matki, już za późno. Nie ma ochoty przeglądać tak zwanej literatury fachowej ani nawet oglądać Eurosportu. Nie ma ochoty prać ani prasować koszul. Ma ochotę poczekać na Alicję. Co najwyżej włączy ukochanych Pink Floydów, najlepiej od razu „High Hopes".
Alicja wraca do domu. Jest zmęczona. Jedzie wolno. Trasa Siekierkowska zupełnie pusta, skręca na Wał Miedzeszyński. Dawny basen Kory straszy jak widmo. Kiedyś stał tuż obok zardzewiały wrak statku, bezdomne pary przychodziły się tu całować. Raz przywiózł ją na kapitański mostek pewien absztyfikant, no właśnie, ale jak on miał na imię? Nie pamięta.
Dochodzi jedenasta. Spędziła upojny wieczór w towarzystwie pani Danusi, księgowej. Ciekawe, czy Paweł odebrał psa i czy jej szukał? Nie podała mu numeru komórki, w końcu za krótko się znają. A zresztą, czy tak często teraz wychodzi z domu? To raczej innym się tak wydaje. Trochę z przyzwyczajenia, ale bardziej z powodu wyobrażeń o życiu bogatej wdowy. Tak naprawdę… gdyby nie Wiktor, a teraz Małgorzata, byłaby sama jak palec. Rodzina męża odwróciła się od niej, a może tylko skończyła z pozorami. Wszelkie próby rozmowy kończą się mniej lub bardziej zawoalowanymi pretensjami lub aluzjami do tajemniczego testamentu Aleksandra, który oczywiście zjadła, popijając jego krwią. Córka jest tak daleko. Europa niby wspólna, ale odległość taka sama. Zresztą, od kiedy Monika uległa naciskom francuskiego męża i została „zawodową panią domu", coraz trudniej im rozmawiać o czymś innym niż o dzieciach i dietach.
Mija Afrykańską, skręca w Zwycięzców. Piękny wieczór. Po deszczu. Właściwie noc. Na jezdni lśnią kałuże. Bajecznie oświetlone mosty nad Wisłą wiszą jak świąteczne girlandy. Kiedy ostatnio była na spacerze? Kiedy z bijącym sercem trzymała mężczyznę za rękę? O wszystkim zaczyna myśleć w czasie przeszłym.
Alicja poprawia się w fotelu, zmienia pas i dodaje gazu.
Kranach wrócił, a ona nawet się z nim jeszcze nie spotkała. Szkoda, że nie umiała go przekonać, by przebaczył ojcu. Pal sześć jej winy, te prawdziwe i te urojone. Szkoda, że nie umiała namówić męża, żeby pogodził się z synem i nie prowadził z nim tych pseudoszczerych rozmów: „Nie, nic się nie dzieje. Mam kłopoty z sercem", po kolejnej chemii. Szkoda. To wielka przegrana ojca i syna. To również jej przegrana.
Otwiera bramę pilotem i wolno wjeżdża do garażu. Wyjmuje z bagażnika dwie podwójne zgrzewki wody mineralnej i powoli ciągnie je na górę. W połowie schodów rezygnuje ze sportów wyczynowych i do kuchni dociera z jedną. Butelką.
Paweł widzi samochód Alicji podjeżdżający pod dom. Odchodzi od okna, uznając wyczekiwanie na nią za firanką za zupełną głupotę. Całkiem słusznie. Wyjmuje piwo z lodówki, ale jakoś mu nie smakuje. Zadzwonić czy nie? Na szczęście Flesz budzi się i przypomina cichym skomleniem, że nawet zmęczone psy siusiają.
Alicja odbiera niemal od razu.
– Tak, słucham – mówi zaczepnie, domyślając się od razu, kto telefonuje.
– To tylko ja, sąsiad. Dzwonię zameldować, że odzyskałem zgubę. I podziękować – mówi sztucznie raźnym tonem, ale tak naprawdę jest zdenerwowany jak nastolatek.
– To może należy jakoś uczcić ten powrót marnotrawnego? Czy już za późno jak dla ciebie? – Trudno nie usłyszeć wyraźnej kpiny w głosie Alicji.
– Kiedy i gdzie? – pyta Paweł.
– Tu i teraz – odpowiada Alicja szybko. – Za pół godziny. Muszę się odświeżyć.
– Akurat wybije północ – patrzy na zegarek Paweł. – Obowiązują stroje wieczorowe?
Zgodziła się bez specjalnych ceregieli, więc wreszcie może odetchnąć i zażartować.
– Nie musisz przynosić mi kwiatów, to pewne. Ale muszka i włosy na żel są obowiązkowo kończy Alicja i odkłada słuchawkę.
Późny wieczór. Małgorzata w koszuli nocnej stoi przy oknie w sypialni i pali. Artur wychodzi z łazienki w piżamie, kładzie się do łóżka. Małgorzata bez słowa bierze swoją poduszkę, koc, książkę i wychodzi do salonu. Rozkłada kanapę, wyjmuje prześcieradło, rozściela resztę pościeli. Artur, również milcząc, idzie za nią, przenosząc swoją pościel do salonu. Małgorzata nie daje za wygraną, znowu zabiera pościel, Artur zagradza jej drogę.
– Przestań, to idiotyczne. – Głos Małgorzaty tylko z pozoru jest spokojny.
– No właśnie – ripostuje Artur. – Zachowujesz się dziecinnie.
– W przeciwieństwie do ciebie – Małgorzata podnosi głos. -Ty zachowujesz się bardzo dojrzale.
– Przynajmniej nie ciągam się po knajpach nie wiadomo z kim – oświadcza Artur z triumfem.
Trzeba przyznać, że wywiad działa bez zarzutu.
– Rozmawiałeś ze swoją matką – raczej stwierdza, niż pyta, Małgorzata.
– Przecież wiesz, że cię przyłapała.
– Przyłapała? Przede wszystkim zrobiła z siebie idiotkę.
– Nie wykręcaj kota ogonem. Widziała cię z tym wyliniałym lwem salonowym.
To byłoby nawet śmieszne słuchać tego, stojąc gdzieś z boku. Ale stać w progu i ciągnąć na poważnie to chyba lekka przesada.
– Nie wiem, czy Wiktor Zaręba jest lwem czy tygrysem. Z całą pewnością jest jednak doświadczonym adwokatem.
– Ostro grasz – Artur nie umie ukryć zaskoczenia.
– Ostro zagram, kiedy opowiem twojej matce, po co się z nim spotkałam.
– Rozumiem, że gówno cię obchodzi dobro rodziny. – Artur strzela fatalnego samobója i chyba orientuje się w tym błyskawicznie, bo mięśnie żuchwy zaczynają mu drgać ze zdenerwowania.
Ale Małgorzata nigdy nie odczuwała specjalnej satysfakcji z dobijania tych, którzy własnoręcznie rozłożyli się na łopatki. Dlatego wymija Artura, rozkłada swoją pościel w sypialni, po czym, zamykając drzwi, rzuca mu tylko:
– Dobro rodziny z całą pewnością nie wymaga, żebym leżała z tobą w jednym łóżku.
Gasi światło i długo płacze w poduszkę. Chyba raczej z napięcia niż z żalu. A może z tęsknoty za swoim wyobrażeniem udanego małżeństwa. Co z tego, że było tylko wyobrażeniem? Płacze nad latami straconymi na przymykanie oczu, łykanie złości, dostosowywanie się do cudzych wyobrażeń. Nad tym, że w oczach Artura z przerażeniem dostrzega dzisiaj odbicie kogoś, kim nie jest i nigdy nie była… Jego wyobrażenie. Przede wszystkim jednak płacze w niej odrzucona kobieta, która okazała się za mało atrakcyjna, by zatrzymać swego mężczyznę. Można długo karmić się złością i urażoną ambicją, można wmawiać sobie, że głupek nie docenił tego, co miał. Tylko że każde spojrzenie w lustro i w głąb siebie mówi jej: jesteś beznadziejna, jesteś tak beznadziejna, że wolał byle kogo niż ciebie. Bo nawet w chwilach największej słabości Małgorzata zdaje sobie sprawę z tego, że mityczna Elżbieta nie jest księżniczką z bajki. Przynajmniej nic jej nie wiadomo o tym, by ZUS rekrutował swoje kadry spośród księżniczek. Po prostu była pod ręką we właściwym czasie i miejscu.
Alicja przygląda się krytycznie swemu odbiciu w wielkim łazienkowym lustrze.
Po co nagadałaś mu tych bzdur o żelu i o wieczorowym stroju? Znów szybciej mówisz, niż myślisz. Zamiast milczeć i czekać na jego propozycję, sama przejmujesz inicjatywę. W ten sposób nigdy się nie dowiesz, o co mu chodzi. Czego on oczekuje po tym spotkaniu.
Dobra! Słowo się rzekło. Włoży tę sukienkę z cekinami. Jest czarno-pomarańczowa, amerykańska i świeci niemiłosiernie. Miała ją co prawda przy najbliższej okazji oddać córce, bo ten cekinowy blask z całą pewnością nie jest w jej stylu, ale co tam.
A jeśli on przyjdzie ubrany w podkoszulek? To powie, że właśnie wróciła z przyjęcia z ambasady. Niech sobie myśli, co chce. Włosy upnie w kok, dwie szpilki jak w japońskich fryzurach, ciemna wiśnia na usta. I owoce, dużo owoców. Co ci, kobieto, przyszło do głowy? Albo startujesz w zawodach kuchennych, albo w miłosnych. Wabić faceta pierogami z serem! A potem herbatą! Uciekł od tych afrodyzjaków!
Śmieje się do swojego odbicia w lustrze. No i dobrze. Samo życie już było. Teraz wreszcie trochę akcji. Ostatecznie jej znajomość z mężem zaczęła się od zupy grzybowej, którą oboje się zatruli. I co? Nigdy nie wiadomo, co może zadziałać jak napój miłosny. Ale ruskie pierogi to naprawdę przesada.
Paweł dzwoni do furtki. Włożył błękitną koszulę w drobne paseczki i granatowo-żółty fular. Do tego dżinsy i granatową marynarkę.
– Przepraszam, że tak z pustymi rękoma – woła już od progu. Wchodzi do holu, szukając wzrokiem Alicji, która otworzyła mu i natychmiast gdzieś się skryła. – Gdzie jesteś, Alicjo? – woła zaniepokojony.
Na schodach prowadzących do piwnicy i garażu zjawia się gospodyni w niebotycznych szpilkach i niesłychanej sukni. Niesie szampana i butelkę wody mineralnej.
– Wyglądasz genialnie! Przepraszam, że tak z pustymi rękoma – powtarza Paweł i podchodzi bliżej.
Alicja, zamiast przywitać się czule, wciska mu w rękę lodowatą butelkę szampana. Bardzo gorące powitanie! Kieruje się do salonu, Paweł drepcze tuż za nią. Głębokie rozcięcie z boku nie pozostawia wątpliwości co do rewelacyjnej długości jej nóg. Wchodząc do salonu, Paweł odstawia butelkę na komodę i jednym ruchem obejmuje Alicję, która nie odwraca się, tylko płynnie przesuwa się, tak jakby opadała na niego. Poruszają się tak przez chwilę jak w tańcu. Teraz wszystko zależy od Alicji. Ta jednak prostuje się, odwraca powoli i wyswobadza z objęć. Muska Pawła po policzku chłodną ręką.
– Cieszę się, że znalazłeś psa – szepcze niemal i szybko poprawia kok. Idealnie nietknięty. – Zapomniałam kieliszków – mówi już głośniej i wychodzi, nim Paweł zdąży cokolwiek zrobić.
Trochę wytrącony z konwencji nie robi nic. No prawie. Siada na kanapie, nie odrywając wzroku od Alicji krzątającej się nerwowo w kuchni.
– Dlaczego zwiałaś? – pyta.
– Ja zwiałam? – odpowiada pytaniem na pytanie Alicja. Oddzielona od niego kuchennym bufetem czuje się nieco pewniej. – Skądże. Musiałam pójść po kieliszki, chyba nie masz zwyczaju pić szampana prosto z butelki. W każdym razie ja nie, ostatni raz robiłam to pewnie w liceum, ale to było naprawdę bardzo dawno – wyrzuca z siebie nerwowo i zupełnie bez sensu.
– Alicjo – przerywa jej w końcu Paweł, podchodząc do bufetu. – Nie zmuszam i nie zmuszę cię do niczego, na co nie miałabyś ochoty. Nie musisz się tak denerwować, wypiję lub nie wypiję i pójdę sobie. Będę się trzymał bezpiecznej konwencji.
– Pozwól, że tym razem ja zadecyduję o wyborze konwencji – mówi Alicja cicho. – Napijmy się szampana za zdrowie cudownie odnalezionego psa.
Wkłada do kieliszków po trzy truskawki posypane cukrem pudrem. Czeka, aż Paweł otworzy butelkę. Korek cicho strzela. Paweł zalewa owoce zimnym szampanem. Alicja podaje szpadki do owoców. Podnosi kieliszek w stronę Pawła, który również unosi swój kieliszek. Jest przeraźliwie sztucznie i nie wiadomo, co powiedzieć.
– Masz jakieś dzieci? – pyta w końcu Paweł, siadając z rezygnacją na kanapie.
– Tak, nie jakieś, ale dorosłą córkę – odpowiada Alicja w temperaturze schłodzonego szampana. Nadal obwarowana bufetem.
– Gdzie jest? – brnie Paweł.
– Nie martw się, nie zejdzie z góry, mieszka we Francji. Szanse na normalną rozmowę topnieją jak szron na butelce od szampana.
– Zimno mi – mówi Alicja, odstawiając kieliszek. – Niepotrzebnie napiłam się alkoholu…
Paweł nie korzysta z okazji, by znowu ją objąć.
Co się dzieje? Już co jak co, ale ta stara gra zawsze się sprawdzała, myśli Alicja, wściekła i na niego, i na siebie. Przyspawało ją chyba do tego bufetu! A jego do tej cholernej kanapy!
Żadne z nich nie rusza się jednak ze swego miejsca.
Powinien podejść i ją objąć, tak jak to zrobił przy wejściu. Teraz już może, bo ona o tym zdecydowała. Że też wcześniej nie przyszło jej do głowy, że ten miły mężczyzna lubi decydować co najmniej tak samo jak ona. No dobrze. Jak tak, wyjdzie zza bufetu i nastawi mu tę cholerną płytę, którą tu przyniósł na przeprosiny. Do dzisiaj leżała w tym miejscu, w którym ją położył kilka dni temu.
Paweł powoli sączy szampana. Przez następne pół godziny słuchają długiego konania damy kameliowej. W końcu Paweł spogląda na zegarek, podnosi się z kanapy, podchodzi do Alicji dogorywającej w fotelu i lekko całuje ją w policzek.
– Miłych snów – mówi po prostu, kłania się i wychodzi. Alicja przygląda się chwilę trzem nietkniętym truskawkom w jego kieliszku, po czym zrywa się, biegnie na górę do sypialni, zrzucając po drodze kretyńskie szpilki z nóg i te z włosów, jeszcze głupsze. Kładzie się w cekinowej sukience do łóżka, przykrywa po uszy i płacze. Świta już, kiedy z westchnieniem wstaje, rozpina resztki fryzury i przebiera się w piżamę.
Ta noc miała być inna niż wszystkie moje noce! No to była! – odpowiada Alicja sama sobie.