40527.fb2 Z ca?ego serca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Z ca?ego serca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Rozdział 7

Czwartek, 13 czerwca 200…

Rano na cmentarzu panuje nieprzyjemny chłód, po wczorajszym deszczu zostały kałuże. Alicja zdążyła już przemoczyć adidasy w mokrej trawie. Jakoś nie widać tu czerwcowej bujności, raczej wydaje się, że to wczesna jesień. Może za dużo eleganckich marmurowych nagrobków, na których nikt nie zostawia kwiatów. A może to tylko wrażenie Alicji.

Przyjechała na cmentarz o siódmej rano. Nieprzespana noc wyprowadziła ją kompletnie z równowagi. Wzrusza ramionami. To śmieszne, gorącej wdówce nie udało się ekspresowe uwiedzenie i teraz szuka spokoju przy grobie męża. Chyba raczej leczy natychmiastowe wyrzuty sumienia.

Sprząta suche kwiaty. Zapala znicz.

– Proszę pani – podchodzi do niej baba cmentarna. – A tu na ten pani grób to ciągle teraz przychodzi jakiś pan. Kto to może być? Przedtem nie przychodził.

A więc Aleksander przychodzi tu. Chyba nawet częściej niż ona. Ta świeża róża to pewnie od niego.

Baba mruczy jeszcze coś pod nosem, na szczęście Alicja ma czarne okulary i sweter z kapturem. Teraz odwraca się, wsuwa kaptur na głowę jak szyszak husarski i czuje się co najmniej o połowę bezpieczniejsza niż z gołą głową.

Zamówiła grobowiec u kamieniarza spod Radomia, ale czy słusznie zrobiła, decydując sama, jak ma wyglądać pomnik? Bez konsultacji z synem?

Aleksander wyjechał z kraju natychmiast po tym, gdy poinformowała go o swojej decyzji poślubienia jego ojca. Utrzymywał z nim jednak kontakty telefoniczne, czasem przyjeżdżał na święta do matki. Wtedy spotykali się z ojcem w mieście. Chyba nigdy nie wybaczył ani jej, ani ojcu i nigdy nie przestąpił progu ich domu. Pewnie sama nieraz podgrzewała swoim zachowaniem temperaturę tego konfliktu, ale i młody Kranach nie pozostawał jej dłużny. Ośmieszał ją i wielokrotnie ranił, mając za sobą milczące przyzwolenie rodziny i większości starych znajomych ojca, którzy stanęli murem za pierwszą panią Kranach. Skrupulatnie też dbali o to, by dotarły do niej wszystkie jego kąśliwe uwagi i zwykłe pomówienia. Przecież nawet Wiktor przekonał się do niej dopiero po latach.

Czy dlatego nie próbowała zbyt intensywnie namawiać męża, by powiedział synowi o swojej śmiertelnej chorobie? Nie chciał, to prawda, ale przecież zwykle jej ulegał, jeżeli tylko bardzo jej na czymś zależało. Może nie miała racji. Może za bardzo przyzwyczaiła się myśleć o Aleksandrze jako o narwanym dwudziestoczterolatku, który świetnie radził sobie w nocnej Niby-landii jej samotnego łóżka, ale nie był zainteresowany żadnym z jej realnych problemów.

Gdy ojciec umierał, Aleksander siedział w którymś z krajów południowoamerykańskich. Telefonował często, ale negocjował duży kontrakt dla Francuzów. Potem prosił Alicję, żeby poczekała z pogrzebem dwa tygodnie. Nie zgodziła się, więcej nie zadzwonił.

Wszyscy namawiali ją na wybór tego cmentarza, tu obok kościoła św. Katarzyny. Robiła to bez przekonania, ale coś trzeba było wybrać. Załamała się dopiero po pogrzebie. Wcześniej przez prawie rok ciągnęła sama wszystkie sprawy firmy, ale zawsze w momencie wahania czy niejasności miała przy sobie męża. Był już tak słaby, że właściwie nie opuszczał łóżka, chyba tyl ko po to, by je zmienić na łóżko szpitalne w chwilach kryzysów, ale pozostawał w pełni sił umysłowych. Do końca. Po jego śmierci poczuła, że sytuacja ją przerasta. Gdyby nie pani Danusia… Sprawna i lojalna księgowa okazała się najlepszą inwestycją Aleksandra Kranacha seniora.

Teraz najważniejsze jest przeprowadzenie wszystkich procedur spadkowych. Ciągłe wizyty u księgowej, sama korespondencja, nawet to może człowieka przytłoczyć. Niby nie chodzi do pracy na ósmą, ale na nic nie ma czasu. Zaniedbała dom, zaniedbała siebie.

I te ostatnie przygody. Zupełnie jej odbiło. Hiperklimaks, jak powiedziałaby jej córka. A może wołanie pustej emocjonalnie pięćdziesięciolatki, wołanie o bliskość? A może… Czy nie mogła się po prostu zakochać?

Idiotka! Zaraz pojedzie na pocztę wysłać córce tę nieszczęsną sukienkę z cekinów. Gest rozpaczy, ale trochę też zazdrość, że córka może taką sukienkę nosić jeszcze długie lata.

Stara kretynka! Dobrze, że nikt do niej nie zadzwonił, jeszcze by komuś to wszystko powiedziała i skompromitowała się na długo. Nikt normalny nie dzwoni kwadrans po siódmej. Chyba. Bo właśnie dzwoni jej komórka w kieszeni. Kto to? Małgosia?

– Pewnie, że się umówię! Spadłaś mi z nieba! Już jadę, zapraszam cię na śniadanie.

Dochodzi ósma. Alicja jedzie Rosoła i skręca w Przy Bażantarni. Większość samochodów zmierza w przeciwną stronę. Mało kto rano kieruje się na Kabaty. Musi podjechać do apteki i kupić coś przeciwbólowego, tylko mocniejszego niż panadol, który ma w torebce, bo za chwilę głowa jej pęknie. Kiedyś, po nocach nieprzespanych z powodów odwrotnych niż dzisiejsze, mówiła, że czuje się jak z Picassa. To ten straszny stan, w którym każdą część ciała ma się oddzielnie.

Umówiła się z Małgosią za kwadrans dziewiąta. Może zdąży zrobić jeszcze zakupy? Pojechać do Geanta czy Tesco?Tak rzadko robi zakupy w supermarketach, że jeszcze ją to bawi. Wybiera Tesco.

Już z kolejki do kasy dzwoni do Małgosi.

– Małgosia? – upewnia się. – Nie, nie pod klatką. Utknęłam w sklepie… Spóźnię się z dziesięć minut. Mam ci kupić papierosy? – Alicja pyta, jakby nie rozumiała, o co chodzi. – Dobrze, dobrze, będę za piętnaście minut.

Kończy rozmowę i wykłada produkty na taśmę. Płaci kartą. W kiosku kupuje paczkę vogue'ow, to chyba te, dawno nie kupowała papierosów. Jeszcze „Przekrój". Nie, nie ma drobnych.

Zatrzymuje się przed wieżowcem Małgosi. Widzi ją wychodzącą z klatki schodowej. Idzie jakoś bokiem, pewnie przez tę ogromną czarną torbę zwisającą jej do kolan. Zmarniała. Twarz ma ściągniętą, włosy spięte w kucyk. Ale dobrze jej w dżinsach. A biała bluzka to w każdych okolicznościach najlepszy przyjaciel kobiety.

Małgosia otwiera drzwiczki samochodu.

– Przepraszam cię za te papierosy, ale nie mam grosza. Artur wyjechał i zostawił mnie z trzema złotymi w portfelu. Nie chciałam podbierać Mai. Podobno większość rodziców pożycza od dzieci po komunii… – wyrzuca z siebie.

– Nie tłumacz się! – przerywa jej Alicja. – Nie chciałam ci kupować papierosów, bo to trucizna! Ale nie jestem aż tak nieużyta, chcesz, to masz. – Już widzi, że Małgorzata jest w nastroju „minus dziesięć w Rio". – Zaraz zjemy śniadanko, wypijemy dobrą kawkę, ja się przebiorę, na Grenadierów mamy być w południe. Wszystko pod kontrolą.

Alicja rusza i już czuje, że niesie ją znajoma euforia. Jak zawsze po ciężkim dołku.

– Jesteś świetnym kierowcą! – z podziwem zauważa Małgosia. – Ja rzadko prowadzę. Z jakichś powodów to zawsze Artur bardziej potrzebuje samochodu. Chociaż na studiach wygrałam nawet rajd małych fiatów. – Wspomnienie wariackiego studenckiego rajdu rozjaśnia nieco jej chmurną minę.

– Małgosiu, z czym ci się kojarzy mały fiat? – pyta znacząco Alicja.

– Alicjo! Ty świntuszysz?

– Czasem trzeba trochę pogrzeszyć, przynajmniej w mowie – ripostuje Alicja. – Wiesz, że po tym, jak facet prowadzi samochód, można się zorientować, jaki jest w łóżku? – rzuca z kamienną twarzą, nie odwracając wzroku od drogi.

– Nie rozumiem – bąka Małgorzata, ale za chwilę i ona uśmiecha się kpiąco. – A co zrobić z facetami, którzy nie mają samochodu i nie umieją prowadzić? – pyta filozoficznie.

– Cancel! – oświadcza Alicja gangsterskim basem i gładko przekracza setkę na środkowym pasie mostu Siekierkowskiego.

Wymija jadącego obok mercedesa. Uśmiecha się słodko do mijanego kierowcy. Przez okno już prawie pokazuje mu palec w jednoznacznym geście, ale Małgorzata, śmiejąc się, łapie ją za rękę.

– Uspokój się, bo to nas skasują.

Podjeżdżają pod dom, Alicja wprowadza samochód do garażu. Małgorzata niemal od progu idzie na taras i zapala pierwszego tego dnia papierosa.

– Nie jest ci tam zimno? – woła Alicja z kuchni. – Nie musisz palić na dworze, jeszcze tak do końca mi nie odbiło, chociaż kto wie… przy tej wiosennej melancholii.

– To coś nowego?

Małgosia wchodzi do domu. Nigdy nie była za dobra w odczytywaniu cudzych nastrojów, no i znają się z Alicją zaledwie miesiąc, ale nie myliła się.Ta sztuczna wesołość… coś się dzieje, ale co?

– Może potem ci opowiem, na razie włączyłam ekspres, posiedź tu, zapal w spokoju, ja zaraz wrócę, muszę się opłukać -rzuca Alicja.

Małgosia podchodzi do lustra i poprawia fryzurę, bierze ze stolika obok szminkę Alicji i maluje usta. Ładny kolor, ciemna wiśnia. Dior. No jasne, przecież nie bazar „Na dołku" i nie ruska kosmetyka. Jest i nowy „Przekrój", dawno nie miała w ręku. Od paru tygodni czytała tylko „Pasmo" i „Passę", a właściwie przewlekłą dyskusję o kolejnych pomysłach na utrudnienie życia dzielnicowym domom kultury. Reszta prasy od miesiąca zalega kąty, służąc jej co najwyżej jako skuteczny parawan podczas sporadycznych wspólnych posiłków.

Małgosia zatapia się w lekturze. Nie zauważa, że minęło dobre dziesięć minut, a nad nią stoi Alicja jak nowa, wystrzałowo ubrana, bez śladów porannego zmęczenia, całkowicie odmieniona. I ten zapach…

Alicja uśmiecha się samymi kącikami ust i podaje do stołu, już znowu sprawna i wyluzowana. Znów celebruje swoje eleganckie wdowieństwo. Zadziwiająca metamorfoza. Małgorzata przygląda jej się w milczeniu, przed chwilą euforyczna kumpelka, a tu, dzień dobry pani, zdystansowana znajoma i mentorka. Tak jakby kształt obcasów wpychał ją w coraz to inne role. W których butach jest jej najwygodniej?

– Zapraszam do stołu, kawa stygnie. Hola, hola, a czy tobie w ogóle wolno pić kawę z tym twoim sercem? – pyta Alicja tonem starszej koleżanki.

– Jeszcze nikt mi nie zabronił – Małgosia posłusznie odstawia uniesioną filiżankę.

– No tak, ciśnienie masz w normie, może to ja też przesadzam.

– Alu, jestem tak skołowana i przybita sprawami w domu, że naprawdę… Jesteś chyba jedyną osobą na świecie, którą obchodzę. Mąż – wiadomo. Do ojca mogłabym przyjechać z nożem w plecach, a on i tak rozprawiałby o tym, co właśnie obejrzał w dzienniku – cichym, trochę nieswoim głosem odpowiada Małgosia.

– Cóż, rodziców się nie wybiera, a męża można zmienić -mówi Alicja zdawkowo. – Słońce wyszło chyba już na dobre, chodź na taras.

Alicja wstaje od stołu i przegania komary z zasłony. Dzisiaj nie chce znowu dyskutować problemów Małgośki. Siada w rattanowym fotelu, kopnięciem zrzuca modne dżinsowe klapki i jednym ruchem rozburzą nienaganną fryzurę. Niesamowite, bosa Alicja staje się niemal natychmiast bliską Alicją.

Małgorzata wyciąga się na długiej ogrodowej ławie. Patrzy wyczekująco, bo już wie, że tym razem to ona będzie słuchać, ponieważ ta bliska Alicja chce jej coś powiedzieć.

– Skoro już mowa o skołowaniu…

Alicja opowiada zdarzenia poprzedniej czerwcowej nocy. Małgorzata, nieco zdumiona tą niespodziewaną wylewnością, nie do końca wszystko rozumie, trochę gubi się w drobiazgowych opisach i miażdżących autokomentarzach. Jedno jest pewne: przedziwne, pokręcone, ambiwalentne reakcje Alicji nawet dla niej są zupełnie niezrozumiałe. Nic dziwnego, że facet zgłupiał. Każdy by zgłupiał.

– A ten cały Paweł to ci się po ludzku podoba? – pyta wprost, czując, że długie wynurzenia dobiegają końca.

– Co to znaczy po ludzku? – Alicja marszczy śmiesznie czoło.

– Czy podoba ci się jako facet, czy… no nie wiem, czy czujesz przy nim jakiś dreszcz?

– Dużo gorzej! – odpowiada Alicja niemal odruchowo i spłoszona zrywa się z rattanowego fotela, by znowu bez sensu przeganiać komary.

Małgorzata przygląda jej się z uśmiechem.

– Lekarzu, lecz się sam – mówi dobitnie. – Przecież sama nie tak dawno mi radziłaś. – Alicja kręci głową, nie pamięta. – No to cię zacytuję: radzę zająć się swoim sercem!

Telefon dzwoni kilkakrotnie. Początkowo żadna z pań nie chce odebrać. W końcu matka Oli wstaje z kanapy, kładzie kryminał na ławie, przechodzi do przedpokoju i podnosi słuchawkę. Staromodny aparat ma pewnie ze trzydzieści lat, nie można za dużo się nagadać, bo trzeba stać przy lustrze. Zero komfortu, no i zero intymności. Szczególnie że drzwi od pokoju matki zawsze są otwarte.

– Tak, słucham? – rzuca słabym głosem.

– O, dzień dobry, kłania się Marcin, czy pani mnie jeszcze pamięta? – pyta zaczepnie były kandydat na zięcia.

– Och, jak miło pana słyszeć, kiedy pan nas znowu odwiedzi? – Słaby głos przechodzi w szczebiot.

– Jak tylko zdrowie mi pozwoli – odpowiada enigmatycznie Marcin.

– Czekam, czekam, panie Marcinie. Przecież zawsze jestem w domu.

Matka zaprasza Marcina zupełnie tak, jakby wcześniej to do niej przychodził, a nie do córki.

– Świetnie, czuję się więc zaproszony… A czy może zastałem Olę?

Ola wychyla się tymczasem ze swojego pokoju i daje matce gwałtowne znaki, że nie chce podejść do telefonu, ale matka, jak zwykle, wie lepiej i przekazuje Oli triumfująco słuchawkę. A może tak się tylko Oli zdaje, bo przecież jest wściekła i nie wybaczyła jeszcze matce tego spaceru i tych Eskimosów. Przeprosiły się, ale nie do końca. Mają teraz półciche dni.

– Sorry, że cię niepokoję, ale Paweł od godziny nie odbiera telefonu. – Marcin jak zwykle nie bawi się we wstępy.

– No i co z tego? – mało uprzejmie pyta Ola.

– Miałem wypadek – oznajmia niedawny narzeczony.

– Gdzie? – pyta z przerażeniem Ola, jakby to było najważniejsze.

– Pod Płońskiem. Wiesz chociaż, gdzie to jest? – pyta Marcin głupkowato.

– Tak… – odpowiada Ola, nie wiedzieć czemu, równie głupkowato.

– Jestem w szpitalu w Płońsku. Zawiadom Pawła, żeby tu po mnie przyjechał. Okey? – upewnia się Marcin.

– Oczywiście, oczywiście – powtarza mechanicznie Ola.

– Jestem tylko na obserwacji, nie martwcie się, nie musi tu wydzwaniać, mam tylko złamaną nogę, jakoś mnie tu poskładali, ale sama wiesz, jak jest…Tylko niech nic nie mówi matce, powiedz mu to! – wyrzuca z siebie Marcin.

Ola obiecuje zawiadomić Pawła jak najszybciej i kończy rozmowę. Nie musi nawet relacjonować nic swojej matce, która jak zwykle słuchała pilnie, a zresztą Marcin wrzeszczał w słuchawkę jak opętany. Wykręca numer pokoju lekarzy na kardiologii. Nikt nie odpowiada.

– Chcesz to załatwiać przez telefon? – woła matka z pokoju. Tak nie wypada, to za poważna sprawa. Rusz się, jedź tam.

Ostatecznie to twój narzeczony.

– Były, mamo – bąka Ola, próbując pojąć, czemu nie można tego załatwić telefonicznie.

– Jedyny, dziecko, jedyny – przypomina matka. – Szkoda, że nie archeolog.

Ola błyskawicznie wkłada prochowiec i wybiega z domu. Nie zastanawiając się dłużej, wsiada do pierwszej z brzegu taksówki. Choćby z powrotem do szpitala, byle nie słuchać po raz tysięczny złotej myśli nieśmiertelnej Agathy o najlepszym z mężów, dla którego wartość żony wzrasta wraz z wiekiem.

– Wygląda na to, że będę musiała wziąć urlop, żeby się tym wszystkim zająć – uśmiecha się Małgorzata, żegnając z profesorem.

– Rzeczywiście wygląda bojowo. – Profesor ruchem głowy wskazuje plik skierowań. – Ale nalegam, żeby tego nie lekceważyć.

Korytarz kardiologii, po rozświetlonym i przegrzanym gabinecie profesora, wydaje się pogrążony w mroku. Małgorzata rozgląda się chwilę niepewnie, ale dostrzega wychodzącą z windy Alicję.

– Bałam się, że gdzieś już sobie poszłaś – rzuca zdyszana Alicja. – Jakoś strasznie to długo trwało.

– U mnie tak samo. Ale wszystko w porządku?

– Z osteoporozą? W porządku to już nie będzie. Kontrola za pół roku. A ty jak, nadal wolna?

– Pełnia wolności, Maja na zielonej szkole.

– Wiem, co zrobimy. Widziałaś drewniany most na Wiśle w Wyszogrodzie?

– Przecież go rozebrali.

– Ale kawałek zostawili, jedziemy…

Właśnie otwierają się drzwi windy. Ola przerywa jakiś dłuższy monolog, bo…

– Dzień dobry – mówią jednocześnie Paweł i Alicja. Alicja już szykuje się, by zademonstrować którąś ze swoich lodowatych masek, ale Paweł niemal rzuca się jej na szyję z radości, chaotycznie opowiadając o połamanym bracie, braku samochodu i szpitalu w Płońsku.

– Proszę cię, wiem, że to idiotyczne, znowu cię angażuję w swoje sprawy. Zresztą zrobiłem z siebie wieczorem takiego pacana, że naprawdę masz prawo mieć mnie dość, ale obleciałem wszystkich kolegów, nikt nie może mi pożyczyć samochodu.

Małgorzata i Ola dyskretnie spoglądają po sobie z lekkim zaskoczeniem.

– Nie możecie zadzwonić do Płońska i poprosić o przewiezienie karetką? – pyta Alicja jeszcze oficjalnym tonem, chociaż już przecież wie, że znowu mu pomoże.

Jeśli to nie jest szansa na sukces, to ona nie nazywa się Kranach. Twój serw, Alicjo.

– Dzwoniłam – włącza się Ola. – Nie widzą podstaw.

– Poskładali mu pewnie tę kostkę na łapu-capu, a potem trzeba będzie łamać. – Widać, że Ola porządnie popracowała nad Pawłem, bo wydaje się naprawdę zdenerwowany. – Trzeba sprawdzić wszystko tu, na miejscu.

– Właściwie to – mówi Alicja, spoglądając na Małgorzatę -równie dobrze możemy pojechać przez Płońsk.

– Nie zmieszczę się w drodze powrotnej – zauważa przytomnie Małgorzata.

– Bez przesady, to tylko kostka. – Alicja spogląda na Pawła i Olę, szukając potwierdzenia. – Nie musimy go wieźć na leżąco.

– Nie, skądże.

– To jedziemy – decyduje Alicja. Małgorzata podnosi ręce w geście poddania.

– W porządku, co mi tam, najwyżej wrócę w bagażniku. -I korzystając z zamieszania, gdy winda zatrzymuje się na kolejnym piętrze, mruczy Alicji do ucha: – To jest ten lekarz?

– Nie sądzisz, że to ktoś, kto wie, jak zadbać o moje serce? -szepcze Alicja w odpowiedzi.

– Tylko najpierw ty musisz zadbać o nogę jego brata? – chichocze Małgorzata mimo błyskawicznego kuksańca.

– Och, kawy, kawy, nie wytrzymam. – Elżbieta przeciąga się, całkiem świadomie i kusząco wypinając kształtny biust.

– Przecież dopiero przejeżdżamy Wisłę, nie przesadzaj.

– Chcę kawy, i to już.

– Kawy i benzyny, i to już – decyduje Artur, zjeżdżając na stację Statoil zaraz za Wisłą. Zatrzymuje się przy dystrybutorze prawie pod oknami kawiarni.

– Tutaj? – Elżbieta wydyma usta. – Mam pić kawę w oparach benzyny?

– Mówiłaś, że już nie wytrzymasz.

– No tak, ale…

– W porządku, znajdziemy coś lepszego, na razie muszę zatankować. Oko ci się rozmazało – całuje Elżbietę w policzek. Przyciąga ją do siebie, blisko, bliżej.

Życie jest tylko życiem, a czasami przypomina kiepski film. Dość powiedzieć, że Artur nie widzi Małgorzaty, która właśnie dopija świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy z dużej szklanki. Śmieje się, słuchając wywodu Pawła o kardiologicznej przyszłości monstrualnie grubego jegomościa siedzącego przy sąsiednim stoliku, ale jej uśmiech gaśnie, gdy dostrzega przez szybę to, co trącając się porozumiewawczo, pokazują sobie pracownicy stacji.

W końcu Artur wysiada z samochodu, tankuje i wchodzi do budynku stacji, żeby zapłacić. Pierwszą osobą, którą napotyka przy kasach, jest Alicja.

– Dzień dobry panu. Co za spotkanie! – mówi Alicja głośno i wyraźnie.

Nie zdąży zdziwić się na widok miny Artura Rusznikowskiego, bo już dostrzegła Małgorzatę podchodzącą ku nim z pustą twarzą. Tuż za nią widzi Pawła, który daje jakieś sobie tylko zrozumiałe znaki.

– Co ty tutaj robisz? – pyta Artur żonę tyleż głupio, co agresywnie. Na tyle agresywnie, że kiedy rusza w jej stronę, Paweł chce zastąpić mu drogę, ale Alicja powstrzymuje go szybkim ruchem.

Małgorzata bez słowa mija stłoczoną grupkę, wychodzi z budynku i zbliża się do samochodu, w którym nadal siedzi Elżbieta, zajęta poprawianiem makijażu. Małgorzata widzi kluczyki pozostawione w stacyjce. Jak zawsze. Mój Boże, przebiega jej przez głowę, tyle razy o tym rozmawiali. To się kiedyś skończy kradzieżą.

Siada na miejscu kierowcy i blokuje drzwi samochodu.

– Artur! – krzyczy przerażona Elżbieta, próbując nieporadnie odkręcić szybę.

– Dlaczego pani Małgosia się przesiadła? – pyta zdezorientowany Paweł, ale w tym momencie samochód z obiema kobietami rusza i skręca w stronę Płońska.

– Nie popisał się pan – podsumowuje Alicja, przyglądając się osłupiałemu Arturowi.

– Gońmy ją! – Artur łapie ją za rękę.

– A nie przyszedł pan tu zapłacić? – pyta Alicja przytomnie. Artur dopada do jedynej kasy, ale facet przed nim prosi o fakturę i odbicie punktów na karcie.

– Pani skasuje mi za trójkę – Artur rzuca na ladę sześćdziesiąt złotych i wybiega.

– Co tu się dzieje? – dopytuje się Paweł, na wszelki wypadek zazdrosny o Alicję.

– Nie wtrącaj się – Alicja wybiega za Arturem. – To są sprawy sercowe.

– Przecież jestem kardiologiem! – mruczy Paweł, podążając za nimi. – A co z Marcinem?

– Dzwoń do niego!

– Proszę! – woła Artur przez okno. – Ona od dziesięciu lat nie prowadziła samochodu!

W końcu samochód rusza. Paweł dzwoni do Marcina. Telefon jest zajęty.

– No dobrze – Paweł tymczasem rezygnuje. – Czy ktoś mi coś wreszcie wyjaśni?

– To może pan Rusznikowski – rzuca Alicja, nie odrywając wzroku od drogi.

Ale Artur nie daje się sprowokować. Nie wiadomo nawet, czy słyszy rozmowę na przednim siedzeniu. Siedzi zapatrzony we własne pięści, jakby trzymał kciuki lub szykował się do ciosu.

Park otaczający płoński szpital rozbrzmiewa czerwcowym szaleństwem ptaków. Wśród wysokich klonów tuż przy wyjściu uwijają się głównie wrony. Ślady na ławkach świadczą o tym, jaki los czeka tych, co się tu zasiedzą. Chorzy w szpitalnych piżamach wolą spacerować wokół budynku lub aleją dojazdową.

Marcin z nogą w gipsie i tobołami siedzi na murku przy drzwiach wyjściowych szpitalnego oddziału ratunkowego. Przez chwilę gra w space impact w swojej komórce, ale znudzony rezygnuje. Po raz kolejny dzwoni do Oli z pytaniem, czy Paweł już wyjechał.

– Wyjechał ponad godzinę temu – Ola stara się nie okazywać zniecierpliwienia ani tego, że kolejna rozmowa z byłym to dla niej wątpliwa przyjemność. – Nie rozumiem, dlaczego nie zadzwonisz do niego i nie zapytasz, co się stało.

– Też nie rozumiem – Marcin wzrusza ramionami. – Może dlatego, że wolę dzwonić do ciebie?

– Marcin, o co ci znowu chodzi?

– Sam chciałbym to wiedzieć.

– Słuchaj, nie mam czasu na te gadki, ja…

– Olu, nie wiem, może jeszcze jestem w szoku? Może jednak położę się na tę obserwację, ale u was – ględzi Marcin, lecz odpowiada mu już tylko cisza. Wygląda na to, że tym razem nie udało mu się obudzić w Oli instynktów opiekuńczych.

W końcu Marcin rozłącza się, ale tylko na chwilę. Tę chwilę zajmuje mu znalezienie w plecaku wizytówki kwiaciarni z numerem do Basi.

– Kwiaciarnia, słucham.

– To ja, Marcin – mówi Marcin grobowym głosem. – Dzwonię, bo raczej się nie zobaczymy.

– Czemu tak dziwnie mówisz? – pyta Basia zaniepokojona. -Zapalenie strun głosowych?

– Dużo gorzej…

– To znaczy?

– Był wypadek.

– Wypadek? O Boże, co ci się stało?

– No, jeszcze do końca nie wiadomo…

– Ale chodzisz? Ruszasz się? Mów! – W głosie Basi słychać już histerię i właściwie należałoby się zastanowić, dlaczego sprawia to taką przyjemność Marcinowi. Najgorzej, że on sam traci pewność, czy rzeczywiście sprawia mu to przyjemność, ale nie bardzo wie, jak miałby po takim początku przejść do normalnej rozmowy. Zresztą, kiedy ostatnio normalnie rozmawiał z kobietą?

– Nie martw się, Basiu, bywało gorzej. Muszę kończyć, jadę na salę operacyjną. Całuję.

– Ale Marcin…

– Zadzwonię, jak już obudzę się z narkozy. Jeśli się obudzę… Marcin przerywa połączenie i wyłącza komórkę. Patrzy na nią z wyrazem głębokiego niesmaku. Tak, chyba naprawdę tym razem jest zniesmaczony sam sobą.

Kuśtykając, przenosi się na ławkę razem z całym majdanem. Obrysowuje swój gips gołymi babami. Wyciąga aparat fotograficzny. Zaczyna fotografować gips, a potem samego siebie w pozach dekadencko-tragicznych. Wzbudza tym żywe zainteresowanie dziecka z sąsiedniej ławki, ale płoszy je, udając, że strzela z aparatu jak z karabinu maszynowego. Przestraszone dziecko przytula się do siedzącej obok matki, która odwraca się w stronę Marcina i znacząco puka w czoło.

Marcin wyciąga puszkę piwa. Otwiera. Pije. I staje się to, co stać się musiało przy takiej masie wron. Wściekły Marcin zrywa się z ławki. Próbuje zetrzeć plamę na przedramieniu bawełnianą koszulką wyszarpniętą z plecaka.

– Szefie – zaczepia pacjenta w piżamie. – Jaki macie tu numer radiotaxi?

– Numeru to nie znam – odpowiada tamten. – Ale jak pan potrzebujesz taksówki, to stoją o tam, za siatką.

Małgorzata miałaby pewnie sporo do powiedzenia, ale tymczasem woli skupić się na prowadzeniu. Nie, tak naprawdę, to nie ma nic do powiedzenia, a skupiać się nie bardzo jest na czym. Trasa gdańska jest prosta i gładka jak stół. Nawet tak okazjonalny kierowca może sobie dziś z łatwością tu poradzić. Jedzie prawie setką, ale i tak ją wyprzedzają. Elżbieta milczy, na przemian przerażona i wściekła.

– I po co ta brawurowa akcja? – pyta w końcu. – To śmieszne, pomyliły się pani konwencje.

– Bo ja jestem niekonwencjonalna – odpowiada Małgorzata. – Chciałam panią poznać, ostatecznie to ważne, w czyje ręce oddaje się własnego męża.

– To bez sensu, ile niby będziemy tak jechać? Małgorzata już zbiera się do ciętej repliki, ale w tej samej chwili cała energia uchodzi z niej jak z przekłutego balonu. Hamuje gwałtownie. Stają. Dzwoni telefon. Obie kobiety rzucają się do swoich torebek, ale to telefon Elżbiety. Małgorzata z niesmakiem stwierdza, że mają identyczny sygnał, znany motyw z filmu „Fortepian".

– Tak, kochanie, stało się coś? – kwili Elżbieta. – No, właściwie dopiero dojeżdżam… Dziwny głos? Wydaje ci się… Pewnie zniekształca…Tak, cały dzień. Nie, nie wiem, kiedy wrócę, pewnie późno… No, ja też, buziaczki.

Koniec połączenia.

– No tak – mówi Małgorzata, wpatrując się w szyld zajazdu po drugiej stronie szosy. Zajazd „Bizarro". Jakby i bez tego nie było wystarczająco dziwnie. – Jeden buziaczek dla męża, drugi też dla męża, tyle że cudzego.

Elżbieta milczy, z uwagą studiuje swoje paznokcie, ogląda się za siebie, zapewne w nadziei na rychłą odsiecz. Nagle Małgorzata wysiada. Opiera się ciężko o maskę, zapala papierosa, po czym, mrucząc coś pod nosem, rusza przed siebie.

Przez chwilę nic się nie dzieje, słychać tylko ptaki i stłumione dźwięki muzyki z restauracji w zajeździe.

Nadjeżdża Alicja. Artur wyskakuje z samochodu niemal w biegu.

– Gdzie Gośka, co jej zrobiłaś!? – krzyczy zupełnie bez sensu. Pewnie dlatego Elżbieta po prostu go ignoruje.

Alicja dostrzega Małgorzatę w oddali. Pokazuje ją Arturowi, który puszcza się biegiem za żoną.

– Gośka, stój! – woła.

Małgorzata odwraca się spokojnie i czekając na niego, dopala papierosa. Nie patrzy na biegnącego męża, machinalnie wierci dziurę w piasku końcem sportowego buta.

– Co ty wyrabiasz? – woła Artur.

Małgorzata odczekuje, aż mąż podejdzie zupełnie blisko.

– Zdaje się, że porwałam kobietę twego życia.

– Przecież to bez sensu!

– Tak, chyba masz rację. – Małgorzata pilnie przygląda się dziurze w piasku. – Mogę ci ją oddać.

– I niby co dalej? – Artur podnosi głos, przekonany, że panuje nad sytuacją.

– Prosiłeś mnie o pomoc parę dni temu – mówi Małgorzata cicho. – Pomogę ci. Odchodzę.

Wymija po raz kolejny tego dnia osłupiałego Artura i idzie z powrotem w kierunku samochodu. Artur rusza za nią.

– Tak po prostu? Odchodzisz! Małgorzata rzuca przez ramię:

– Nie pozostaje ci nic innego, jak zrealizować swoje marzenia.

– Piękny tekst! Jak z filmu. Niby jak ty to sobie wyobrażasz? Cięcie i następny plan, tak?

Artur drepczący za idącą w milczeniu Małgorzatą wygląda trochę groteskowo, ale jakoś nikomu nie jest do śmiechu. Paweł, któremu Alicja wreszcie mogła coś wyjaśnić, jest tak zmieszany sytuacją, że po prostu wrócił do samochodu i z uwagą studiuje mapę okolicy. Alicja przez chwilę zastanawia się, czy pozostawiona w samochodzie Elżbieta nie potrzebuje pomocy, ale słysząc, że ta po prostu zamawia taksówkę przez telefon, rezygnuje. Dołącza do Pawła, widząc, że Rusznikowscy – razem czy osobno – zmierzają jednak w stronę samochodów.

– Koniec wycieczki – rzuca Małgorzata, podchodząc do swego, było nie było, samochodu.

Mija go, nie obdarzając nawet spojrzeniem Elżbiety, która wysiada z samochodu, starając się ocalić smętne resztki godności. Artur próbuje zamienić z nią parę zdań, ale Elżbieta odwraca się tyłem do niego, wzruszając ramionami. Alicja wysiada, podchodzi do Małgorzaty, przytula ją na chwilę.

– Z nami czy z nim? – pyta krótko.

– Z nim – odpowiada Małgorzata. Trzeba przyznać, że zważywszy emocje towarzyszące całej sytuacji, jest naprawdę opanowana. Ale Alicja zbyt dobrze zna ten rodzaj zatrzaśnięcia, by podejmować jakiekolwiek próby rozmowy. Dlatego mówi tylko:

– Zadzwoń.

Ruchem głowy żegna Artura, omiata spojrzeniem Elżbietę ostentacyjnie szczebioczącą z kimś przez telefon na poboczu i po chwili odjeżdżają z Pawłem w kierunku Płońska.

– Bądź łaskaw odwieźć mnie do domu – rzuca Małgorzata, wsiadając do samochodu.

– A co z nią? – pyta Artur. – Nie wypadałoby pomyśleć…

– Wypadałoby wytargać ją za kudły – przerywa Małgorzata, pokazując mu kluczyki. – Wsiadaj albo jadę sama. Jestem pewna, że pani sobie poradzi. – Ostatnie zdanie wypowiada specjalnie głośno, ale Elżbieta ostentacyjnie patrzy w drugą stronę.

Artur się waha. Cały wysiłek Małgorzaty skupia się teraz na powstrzymaniu łez. Na szczęście przypomina sobie, że gdzieś na dnie torebki powinna mieć małe pudełko walerianowych tabletek. Łyka trzy naraz. Zaczyna zastanawiać się, jak po takiej przerwie przejedzie przez Warszawę na Ursynów w godzinach szczytu. Trudno, najwyżej zostawi samochód na chodniku przy pierwszym przystanku autobusowym, decyduje. W tym momencie nadjeżdża wezwana przez Elżbietę taksówka.

Kobieta wsiada do niej i odjeżdża, nie zaszczycając Artura nawet spojrzeniem.

Artur siada ciężko na miejscu obok kierowcy.

– Chcesz powiedzieć, że opuszczasz dom, dziecko? – pyta melodramatycznie.

– Nic mi o tym nie wiadomo. – Małgorzata wzrusza ramionami. Fantastyczne tabletki. Byleby z tego wszystkiego nie zasnęła za kierownicą.

– Czyli wyrzucasz mnie z domu?

Zadziwiające, skąd w tym człowieku tyle energii po tym wszystkim, co się tu zdarzyło, myśli Małgorzata z czymś na kształt podziwu. Sama odpływa lekko w walerianowy raj. Coś jednak trzeba odpowiedzieć, bo Artur wyraźnie zrobił się rozmowny jak nigdy dotąd.

– Przypominam ci, Artur, że to nie ja oszukuję i kręcę od pół roku. Nie ja zdradzam cię, nie ja twierdziłam, że siedzę w pracy na całodniowym szkoleniu, nie ja całowałam się na oczach co najmniej piątki dorosłych ludzi na stacji benzynowej. Nie ja. Więc spuść łaskawie z tonu albo zamilknij. Wiem, że jesteś mistrzem świata w odwracaniu kota ogonem, ale przekraczasz granice śmieszności.

– No oczywiście, wszystko moja wina.

– Nie będziemy teraz tego dyskutować.

– A co powiemy Mai?

– Nie wiem, ale ty z pewnością wiesz. Od pół roku codziennie budzisz się z nami pod jednym dachem, a potem idziesz do tej kobiety. Jesteś dorosły. Wiesz, co robisz. Prawda?

To rzecz jasna pytanie retoryczne, dlatego zawisa ono gdzieś w okolicach lekko odstającej z boku podsufitki. Należy założyć, że Artur istotnie wiedział, co robi, choć on sam w tej chwili nie ma chyba zdania na ten temat. Dlatego w samochodzie Rusznikowskich zapada ciężka cisza.

– Zdaje się, że załapaliśmy się na małżeńskie dno? – pyta Paweł, nadal pod wrażeniem scen z życia Rusznikowskich.

– E tam, tylko ostry wiraż. – Alicja wzrusza ramionami lekceważąco, starając się odsunąć od siebie niepokój o Małgorzatę i dalszy rozwój sytuacji.

– Ostry wiraż? Chyba jazda bez hamulców – stwierdza Paweł. Przez chwilę przygląda się kolejnej mijanej stacji benzynowej. -Wybaczyłabyś zdradę, Alicjo?

Alicja uśmiecha się kącikiem ust.

– Różnie na różnych etapach życia.

– A na tym etapie? – nie ustępuje Paweł.

– Na tym etapie nie wybaczyłabym sobie tylko zdrady wobec siebie samej.

– Nie rozumiem.

– Już Płońsk – ucina Alicja. – Wiesz, gdzie ten szpital?

– Prosto i przy poczcie w prawo, a potem któraś w lewo, zobaczymy.

Chwilę zajmują pertraktacje przy wjeździe na teren szpitala, ale w końcu Pawłowi udaje się przekonać ochronę i zajeżdżają przed wejście na oddział ratunkowy. Paweł wbiega do budynku.

Alicja zostaje w samochodzie, włącza radio z muzyką klasyczną, przygląda się klonowej alei.

– Wypisał się prawie dwie godziny temu, idiota. – Paweł jest już z powrotem. – Ciekawe, gdzie go teraz szukać. – Sięga po komórkę, wybiera numer brata, ale znowu nikt się nie zgłasza. -Nawet automatyczna sekretarka miała już go dość, bo się nie odzywa – wzdycha.

– Wiesz co, chodźmy na obiad – proponuje Alicja. – Jest pełnoletni, ma telefon, ma chyba jakieś pieniądze. Nie musimy szukać go jak zaginionego dwulatka.

– Masz rację. Jestem idiotą, że dałem się namówić Olce na tę akcję. Widziałem kartę. Poza tym złamaniem zostawił, pacan, zdjęcie. Nic mu nie jest. Przepraszam cię – całuje Alicję w rękę. – Zmarnowałem ci cały dzień z powodu tego osła.

– Jeszcze nie wieczór. Ja zapraszam. W końcu w każdym małym mieście jest knajpa przy rynku.

Trudno nie dostrzec na płońskim rynku jasnozielonej narożnej kamienicy z restauracją „Kaprys" na piętrze i barem na parterze. Alicja parkuje po przeciwnej stronie sennej ulicy. Trudno też nie dojrzeć przez szybę Marcina – jedynego gościa baru – siedzącego przy piwie i flirtującego z barmanką.

– Pogięło cię do reszty? – rzuca Paweł od drzwi. – Gdzie cię poniosło?

– Nie pogięło, tylko połamało. – Marcin z niejaką dumą prezentuje nogę w gipsie, dźwigając się ze stołka.

– Nie mogłeś zaczekać? Musiałeś zrobić cyrk? – unosi się Paweł.

– A co, miały mnie wrony obesrać? O przepraszam – milknie Marcin, dostrzegając w końcu Alicję. – Nie wiedziałem, że pani… dzień dobry.

– Dzień dobry. Przede wszystkim proponuję przenieść się do restauracji. – Alicja nie wydaje się specjalnie poruszona sprzeczką braci. Jest głodna.

– To nie będzie proste. Schody z pieca na łeb. Dlatego wycofałem się tutaj – wyjaśnia Marcin. – Chyba że skoczymy na pizzę po drugiej stronie rynku.

– Przepraszam panią – Alicja zwraca się do dziewczyny za barem. – Czy moglibyśmy na godzinkę zostawić te rzeczy u pani?

– Pewnie – mówi dziewczyna i jednym ruchem zgrabnej nogi przesuwa toboły Marcina za bar.

Marcin wyraźnie miałby ochotę jeszcze coś powiedzieć -może o zgrabnej nodze, a może o bezceremonialnym potraktowaniu jego rzeczy – ale Paweł bierze go pod rękę i wyprowadza jak staruszka.

Schody są rzeczywiście strome, a stopnie wąskie. Trzeba co najmniej tygodnia w gipsie i przyzwyczajenia, by zdecydować się na samodzielne wejście. Dlatego Marcin bez dyskusji i komentarzy przyjmuje pomoc brata. Alicja zabezpiecza tyły.

Restauracja okazuje się zaskakująco przyjemnym miejscem. O tej porze są jedynymi gośćmi i wkrótce dobry obiad rozładowuje sytuację. Marcin opowiada Alicji o swojej pracy i ostatniej sesji zdjęciowej nad morzem. W trakcie rozmowy ceremonialnie przechodzą na ty, pijąc bruderszaft cappuccino. Paweł odzywa się tylko monosylabami. Kolekcja mody zimowej nie interesuje go w najmniejszym stopniu, ale powoli zaczyna być zazdrosny o uwagę Alicji.

– To niemożliwe, żebyś nie miała nic wspólnego z modą. Laicy nie zadają takich pytań – stwierdza w końcu zdumiony Marcin.

– Bo miałam – odpowiada Alicja po prostu. – Byłam modelką Mody Polskiej.

– Mody Polskiej? O rany, to jakieś dwadzieścia…

– Wieki temu – ucina Alicja, litościwie uniemożliwiając Marcinowi palnięcie kolejnej gafy.

– Wreszcie rozumiem, skąd to wyczucie stylu – zapala się Marcin. – Co byś powiedziała na sesję zdjęciową?

– Powiedziałabym: zobaczymy. Tymczasem przepraszam was na chwilę.

Obaj mężczyźni spoglądają za oddalającą się Alicją. Co tu dużo gadać, nogi do szyi nie mają wieku.

– O co ci chodzi? – pyta Paweł wściekłym szeptem.

– Człowieku, wyluzuj raz w życiu – wzdycha Marcin.

– Parę dni temu była dla ciebie dobrze zakonserwowaną staruszką!

– A teraz widzę, że jest rewelacyjnie zakonserwowaną staruszką.

Wyluzowanie nigdy nie było specjalnością Pawła, ale nie może się nie uśmiechnąć na ten szczególny rodzaj komplementu.

– Od kiedy interesują cię portrety?

– Jakie portrety? Tylko akty – odpala Marcin natychmiast. Obaj bracia zaczynają się śmiać z tego samego dowcipu, co nie zdarzyło im się od dawna.

Jakie to szczęście, że Alicja jest Alicją. Inaczej, słysząc rozmowę i śmiechy przy stoliku pod oknem, do końca życia pozostałaby w damskiej toalecie, tonąc we łzach i dociekając, co zrobiła nie tak. A tak, poprawia usta, wzburza włosy i z uśmiechem wraca do stolika.

– Tymczasem mogę panom zaproponować tylko akt przerywany.

– Słucham? – odpowiadają chórem bracia Radczyńscy.

– Przerywamy zabawę. Chciałabym być w domu o siódmej. Wychodząc z restauracji, Alicja szybko wybiera jeszcze numer Małgorzaty. Telefon nie odpowiada.