40527.fb2 Z ca?ego serca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Z ca?ego serca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Rozdział 8

Piątek, 14 czerwca 200…

Rano na Merliniego jak zwykle pusto. Trochę obcokrajowców. Sklep z artykułami do nurkowania i gadżetami pływackimi jeszcze zamknięty. Ola spogląda przez szybę. Zawsze miała słabość do kostiumów kąpielowych, nie do opalania, ale do pływania, takich jak te na wieszaku. Kiedy jeszcze trenowała, najczęściej chodziła w białym bawełnianym, który po zamoczeniu ukazywał zdumionemu światu wszystkie dziewczęce wdzięki, co dla czternastolatki było raczej przykre.

Przez chwilę chciała nawet namówić Aleksandra na wspólny poranek na basenie, ale zrezygnowała. W końcu pływał w większości wód tego świata, jakąż atrakcją może być dla niego dawna Warszawianka.

Zamyka ubranie i torebkę w szafce, mocno zaciska pasek z chipem, żeby nie spadł jej z ręki. Trochę za mocno.

W basenie rekreacyjnym prawie nikogo nie ma. Ale dzisiaj Ola ma ochotę zacząć od zjeżdżalni. Jest tak mało chętnych, że może żaden niecierpliwy młodzieniec nie wjedzie jej piętami w nerki jak ostatnim razem. Idzie krętymi schodami na górę. Z tej wysokiej jeszcze nie próbowała. Niebieska rura wychodzi na zewnątrz budynku. Zapala się zielone światło. Ola odbija się od poręczy i już sunie jak na bobslejach w Krynicy. Jakie tempo, jedzie, bach! – już w wodzie. Spada jej ramiączko. Śmieje się na głos. Jeszcze raz na górę. Teraz zjedzie na brzuchu, ignorując piktogram zabraniający takich zabaw na dużej zjeżdżalni. Co tam! Jest tak do znudzenia grzeczna, że od czasu do czasu może sobie chyba pozwolić… I jeszcze tyłem. Uff. To był głupi pomysł. Ramiączko znowu spadło.

Dwóch Japończyków wygrzewających się w jacuzzi przygląda się jej zabawom. Jeden skłania się lekko w jej stronę. Ola odwzajemnia ukłon. Japończyk wykonuje zapraszający gest, ale Ola wyczerpała już swój limit niegrzeczności, bo rusza zdecydowanie w przeciwną stronę, do basenu.

Nasuwa okulary. Wskakuje. Płynie swobodnie, zanurzając się i wynurzając rytmicznie. Czemu widzi jego twarz przed sobą, tak jakby płynął jej na spotkanie? Uśmiecha się w wodzie sama do siebie. Czy to ten rytm, czy delikatne dotknięcie wody sprawiło, że całym ciałem przypomniała sobie wczorajszy wieczór u Aleksandra?

Po trzeciej długości zatrzymuje się. Nie, nie jest zmęczona, poprawia czepek. Płynie znowu, już bez zatrzymywania się, co jakiś czas przechodząc na grzbietowy.

Jeszcze w szkole podstawowej Ola biła rekordy w pływaniu żabką na Legii. W szkole średniej utrzymywała się w czołówce Warszawy, na studiach nie miała już na to czasu. Przez ostatnie lata z kolei nie miała już na to pieniędzy. Dwa miesiące temu wdzięczny pacjent dał jej karnet na Warszawiankę. Zostało jeszcze dziesięć godzin. Byłoby cudownie spędzić tu resztę dnia, ale nic z tego. Rzuca okiem na zegar. Chyba musi już wyjść, suszyć włosy, jechać do pracy, za dwie godziny musi być na sali operacyjnej…

Stoi nago pod strumieniem ciągle wyłączającej się wody. Co tu robi ten facet? Weszła do szatni rodzinnej? Niemożliwe – może coś jej się wydaje. Oczy ma w szamponie… Gdzie jest ręcznik? Zostawiła na ławce, w hali! Tylko jej mogło się zdarzyć coś takiego! Musi wrócić.

Ola nerwowo rozgląda się za swoim mokrym kostiumem. Co z nim zrobiła? Powiesiła na wieszaku na przeciwległej ścianie?

Szampon nadal szczypie w oczy. Nie, nie ma go tam. A może ten mężczyzna to nie było przywidzenie, tylko basenowy złodziej? Ukradł jej piękny kostium Triumphal A to co? Znowu złodziej? Facet zastyga w drzwiach i wycofuje się w popłochu. Spadaj, człowieku, gdzie mój kostium?!

W tym momencie drzwi otwierają się ponownie i staje w nich pracownik obsługi. Ola przejęłaby się tym może, gdyby w tej chwili jej wzrok nie padł na pojemnik z mydłem przy prysznicu, z którego przed chwilą korzystała. Jej kostium leży na nim spokojnie, tak jak go położyła. Ale zdążyła już obiec pół pomieszczenia, więc żeby tam dotrzeć, musi przejść obok chłopaka przestępującego z nogi na nogę w zakłopotaniu.

Nic to. Ola dumnie wyciąga szyję i zasłaniając rękami biust (właściwie dlaczego biust?), rusza w kierunku kostiumu. Niestety, niepisana jej dzisiaj dumna parada, bo po paru krokach nogi rozjeżdżają jej się na smudze mydlin i… Ola sunie jak po rurze, tylko po podłodze. Świeżo umyta, długa, golusieńka…

Nogi ma, ręce ma, głowa w całości, reszta też – w całej okazałości. Przystojny, tak się jej wydaje z bliska, pracownik obsługi nachyla się nad nią.

– Nic się pani nie stało? – Podaje jej rękę.

– Wszystko w porządku, jestem lekarzem… – wydusza z siebie Ola.

– No, wie pani, to właściwie nie ma w tej chwili znaczenia… – uśmiecha się chłopak zakłopotany. – To jest męski prysznic. Panowie właśnie przyszli ze skargą.

– Przepraszam…

Wspaniale! W drzwiach kłębi się co najmniej sześciu podekscytowanych mężczyzn, w tym dwaj Japończycy. Dobrze, że bez aparatów fotograficznych.

Ola jednym susem dopada kostiumu i wskakując weń niemal w biegu, leci na korytarz, podskakuje do półki, na której spokojnie leży jej różowy ręcznik, leci do szatni, ubiera się, jakby ją kto gonił, i wychodzi do suszarek. W długim pustym korytarzu staje przed lustrem, wzdycha i nagle… zaczyna się śmiać. Nie podśmiewać, nie chichotać, ale ryczeć ze śmiechu.

Oto ona, Ola Pankiewicz. Wykąpała się nago wśród mężczyzn. Ukazała zdumionemu światu i zaskoczonej obsłudze basenu pełnię swoich najzupełniej dojrzałych wdzięków i… żyje. Nie płacze, nie skręca się ze wstydu, tylko ze śmiechu.

Jestem wielka!

Czy to rzeczywiście Ola?

Zaczyna suszyć włosy. Tak, szarpie je grzebieniem. Tak, jadę do Londynu. A Aleksander? Znajdzie mnie, jeśli tylko zechce. A mama? Mama ma dopiero sześćdziesiąt siedem lat. Ola wzrusza ramionami. Ostatecznie zawsze może zaprosić mamę do Londynu. Nie jedzie przecież sprzątać po domach, tylko pracować w swojej specjalności. Za pieniądze. A włosy zostawi rozpuszczone.

Małgorzata siedzi w swoim gabinecie. Przed chwilą skończyła rozmawiać z instruktorami, którzy mają zorganizować festyn otwierający akcję wakacyjną. Wygląda na to, że tylko na tyle wystarczyło jej mobilizacji i siły. Bezmyślnie wpatruje się we własne notatki. Na szczęście, nowy sponsor festynu zapowiedział się dopiero na pierwszą.

Może do tej pory uda mi się chociaż trochę pozbierać, myśli, machinalnie sięgając po papierosa. Co się właściwie stało? Podjęłam decyzję. Rozstajemy się. Nie będzie z nami mieszkał. Co to zmieni w moim codziennym życiu? Przecież od tak dawna był w nim nieobecny. Tak się przyzwyczaiłam do tej małżeńskiej osobności, że chyba już nawet przestałam ją zauważać. Teraz osobność stanie się faktyczna. Co to zmienia?

Wszystko. Małgorzata zaciąga się papierosem, zaczyna szukać w torebce tabletek walerianowych. No tak, jeszcze ktoś puka do drzwi!

– Proszę! – Trudno to uznać za uprzejme zaproszenie, ale trudno. Gdzie te tabletki!

– Małgosiu? – Alicja wsuwa się niepewnie. – Przepraszam, nie wytrzymałam. Masz wyłączoną komórkę…

– Wejdź – mówi Małgorzata i wybucha płaczem. Trudno. A może na szczęście, bo niemal od razu czuje ulgę.

Alicja przytula ją krótko, po czym w spokoju siada na pierwszym z brzegu krześle. Milczy.

– Przepraszam – Małgorzata próbuje się opanować. – Nie mogę w domu, bo nie chcę mu dać satysfakcji, tu nie mogłam wcześniej, bo zebranie, to…

Zaczyna bezradnie poszukiwać w torebce chusteczek do nosa, których z całą pewnością tam nie wkładała. Pociąga nosem tak dramatycznie, że Alicja orientuje się w sytuacji i zaczyna równie gwałtownie przeszukiwać własną torebkę. Są! Podaje

Małgorzacie paczkę.

– Dzięki – Małgorzata wydmuchuje nos i chyba część napięcia, bo siada z westchnieniem, nieco uspokojona. – Naprawdę przyjechałaś tu specjalnie do mnie? – Alicja kiwa głową. – Jesteś kochana.

Małgorzata nie dodaje, że jej samej nigdy by to po prostu nie przyszło do głowy. Nie jest to specjalnie krzepiąca myśl, więc tymczasem odsuwa ją od siebie.

– Zazdroszczę ci, Ala.

– To ciekawe, a czego?

– Opanowania przede wszystkim. No i w ogóle, pieniędzy, luzu, świętego spokoju.

Alicja z westchnieniem opiera się łokciem o biurko Małgorzaty. Patrzy jej prosto w oczy z ironicznym nieco uśmiechem.

– Naprawdę uważasz, że ja nie mam żadnych problemów?

– Może i masz, ale jakoś sobie z nimi radzisz. Nie ryczysz po kątach, nie chodzisz zapuchnięta, nie…

– Pleciesz, Małgosiu.

– Masz rację. – Małgorzata z rezygnacją łyka w końcu dwie tabletki na uspokojenie. – Jestem załamana. Zrobiłam z siebie widowisko i nic nie zdziałałam.

– Zapytam jak Wiktor: a co chciałabyś osiągnąć?

– Sama nie wiem.

– To się zastanów.

Alicja wstaje i najspokojniej w świecie zaczyna szykować biurową herbatę w dwóch porcelitowych kubkach. Małgorzata milczy, wpatrzona ponuro we własny kalendarz.

– Chwilami chciałabym, żeby zniknął z mojego życia. Nie wiem, rozpłynął się…

– Obawiam się, że to niemożliwe. Poza nagłą i niespodziewaną śmiercią.

– Nie, coś ty! – wzdryga się Małgorzata. – Aż tak źle mu nie życzę. Chodzi mi o to… Po tym, co się stało, właściwie nic poza dzieckiem nas już nie łączy.

– To niemało – wtrąca Alicja półgłosem.

– Ale nie wystarczy, żeby ze sobą zostać. Głupi bydlak rozwalił wszystko!

Alicja upija łyk herbaty. Krzywi się i z rezygnacją sięga po cukier.

– Nie myślisz czasem, że w tych sprawach obie strony są jakoś winne?

– Czasami o tym nie myślę – wzrusza ramionami Małgorzata. – Nie wyobrażam sobie, jak by się to teraz miało skleić.

– Dlaczego nie? W końcu dotrze do niego, że dłużej tego nie pociągnie, że musi wybrać…

– Pewnie – przerywa jej oburzona Małgorzata. – Mam czekać w nadziei, że mnie łaskawie wybierze. A niech idzie w cholerę do tej szczebiotliwej idiotki!

– Może masz rację. To chyba różnica pokoleniowa – uśmiecha się smutno Alicja. – Nas uczono, żeby przeczekiwać, zaciskać zęby.

– Ta, dla dobra dziecka. – Małgorzata energicznie wydmuchuje nos. Chyba już po łzach. Na razie. – Coś o tym wiem. Moja matka umarła, żeby wpędzić ojca w dożywotnie poczucie winy. Co się śmiejesz, udało jej się.

– No, nie wiem – Alicja próbuje się nie śmiać.

– A ty, Ala? – pyta niespodziewanie Małgorzata.

– Co ja?

– Zagryzałaś zęby i przeczekiwałaś?

Alicja wpatruje się przez chwilę w swój kubek.

– Nie, od razu kazałam wybrać. -No i?

– Wybrał tamtą.

Małgorzata opada na fotel i przygląda się Alicji z niedowierzaniem. Alicja dopija herbatę.

Małgorzata wie doskonale, że ma trudny charakter. Jest impulsywna, popędliwa i wymagająca, choć niekonsekwentna, przynajmniej wobec siebie. Jej zdecydowanie i umiejętność szybkiego podejmowania jednoznacznych decyzji zawsze były nieocenioną zaletą w pracy zawodowej. Po raz pierwszy jednak znalazła się w sytuacji, w której szybka decyzja niekoniecznie oznacza słuszną decyzję. Powoli zaczyna do niej docierać, że kryzys małżeński to choroba przewlekła o niejasnym przebiegu, a nie atak, który leczy się szybką interwencją – ostre cięcie i po wszystkim.

– Pani Małgosiu, sponsor jest już w konferencyjnej – młoda instruktorka wpada do gabinetu bez pukania. – O, przepraszam najmocniej, nie wiedziałam.

– W porządku. – Małgorzata macha ręką. – Już idę. Przepraszam, Ala…

– Mam pomysł, Małgosiu – mówi Alicja, zbierając się do wyjścia. – Nie ma nic lepszego na zgryzoty jak miłe towarzyskie spotkanko.

– Chcesz powiedzieć: balanga?

– Hm, to może raczej za rok. Powiedzmy: wieczór przy grillu. Kiedy wraca Maja?

– W niedzielę wieczorem.

– No to w przyszłą sobotę.

– Dwudziestego pierwszego? – Małgorzata szybko zbiera papiery. – A to nie jest Alicji?

– Otóż to.

– Odprowadzę cię. I naprawdę – nieoczekiwanie dla samej siebie przytula się mocno do Alicji – cieszę się, że jesteś.

Zaplanowana na dwie godziny operacja trwa prawie cztery godziny. W końcu Ola opuszcza blok. Jest z siebie zadowolona. Pacjent z takim nadciśnieniem to wyzwanie przy każdej narkozie. Ledwie żywa dopada kanapy w pokoju lekarzy, by choć przez chwilę poleżeć z nogami do góry. Paweł, borykający się z dokumentacją, na widok koleżanki w milczeniu włącza czajnik i otwiera nowe opakowanie inki-junior.

– Cały dzień wydzwania do ciebie jakiś Kranach – mówi w końcu, podając jej parującą kawę w kubku o rozmiarach dziecinnego wiaderka. – Ostami raz dzwonił kilkanaście minut temu.

Ola uśmiecha się rozanielona. No tak, zapomniała odpowiedzieć na SMS-y.

– Coś przekazywał?

– Nie, nic – odpowiada Paweł.

Jest oczywiste, że chciałby jeszcze o coś zapytać, ale Ola jest zbyt zmęczona, by zwracać uwagę na pytania wiszące w powietrzu. Paweł milczy chwilę, po czym trochę zmieszany pyta:

– Olka, kto to jest Aleksander Kranach?

– Jeszcze nie wiem – odpowiada Ola. – A co, jesteś o mnie zazdrosny?

– Nie, tylko nie wiem, czy to nie jest ucieczka do przodu.

– To chyba lepsze niż dreptanie w miejscu, prawda?

– Nie wiem. – Paweł powraca do dokumentacji i po chwili rzuca znad papierów jak gdyby nigdy nic: – A on, ten Kranach, ma jakąś rodzinę?

– Matkę. Ojciec umarł…

– Nie, nie. Myślę o rodzeństwie albo żonie, byłej czy aktualnej.

– Ale o co ci chodzi?

– O nic, po prostu moja nowa sąsiadka z Saskiej Kępy nazywa się Alicja Kranach. – Ola milczy, ale już nie odpoczywa. -Widziałaś ją wczoraj. Pojechała ze mną do Płońska, po tego idiotę, Marcina.

– Były dwie.

– Starsza.

Olka podrywa się i siada po przeciwnej stronie biurka.

– Paweł, czy ona jest wdową?

– Tak. Od niedawna.

– Bogatą?

Paweł wzrusza ramionami.

– Znam ją niecały miesiąc. Ma niezły dom i samochód. Nie wiem, nie widziałem jej zeznania podatkowego.

– Na co umarł mąż?

– Nie mam pojęcia, powiesz mi w końcu, o co chodzi?

– To nie może być zbieg okoliczności. Słuchaj mnie uważnie. Aleksander Kranach jakiś czas temu pochował ojca.To znaczy nie pochował, bo nie mógł przyjechać na jego pogrzeb. Ojciec umarł nagle. Rozmawiał z nim przez telefon, w trakcie rozmowy źle się poczuł, tak źle, że przerwał rozmowę, a następnego dnia Aleksander dowiedział się, że ojciec nie żyje. Wiesz, umarł nagle.

– To się zdarza – wtrąca Paweł.

– Wiem. Ale on, Aleksander, uważa, że żona ojca w jakiś sposób przyczyniła się do tego zgonu.

– To znaczy? – Paweł blednie. – Co zrobiła?

– Właśnie nic. Nie udzieliła pomocy.

– Ale skąd on to wie?

– Bo dotarł, nie wiem jak, do dokumentów karetki i okazało się, że ona wezwała tę karetkę dopiero trzy godziny po tej rozmowie. Ojciec już nie żył.

– Bez przesady. – Paweł wzrusza ramionami, ale czuje znajomy ból w karku, sygnał ogromnego napięcia.

– Ten człowiek, ojciec Aleksandra, był przyjacielem i pacjentem naszego starego. Profesor pokazywał mu papiery ojca, ale on nic nie umiał z nich wyczytać, a stary go zbył. – Ola postanawia iść za ciosem. – Wiesz, gdzie leżą teczki?

Paweł przygląda się Oli uważnie. Powoli kiwa głową, wstaje i wychodzi z pokoju z wielkim żółtym skoroszytem w ręce.

Ola zagryza wargi. Teraz, gdy już wszystko z siebie wyrzuciła, dotarło do niej, co ryzykuje. Co ryzykują…

Paweł wraca. Przekręca klucz w zamku. Wyjmuje teczkę ukrytą w żółtym skoroszycie i rzuca ją na biurko.

– Profesor jest na konsultacji na Banacha – mówi konspiracyjnym szeptem.

– A czemu tak szepczesz? – szepcze Ola.

– Nie wiem – odpowiada Paweł normalnym głosem, ale bez cienia uśmiechu. – Do roboty, Olka.

– Strasznie tego dużo.

Ola otwiera teczkę i studiuje ją w milczeniu kartka po kartce. Paweł patrzy przed siebie, tylko rytmiczne drganie nogi zdradza jego napięcie.

– No i? – pyta po dłuższej chwili.

– Jest grypa, potem zapalenie płuc, pewnie pogrypowe, skierowanie na RTG. Płyn w osierdziu…

– Niebezpieczne, ale nie śmiertelne – Paweł zagląda Oli przez ramię. – Tak nie ma sensu, weź karty z ostatnich dwóch, trzech lat.

Ola posłusznie odkłada gruby plik.

– Tutaj znowu RTG, potem USG i… nieważne, gdzie wyniki? O rany, potem jest guz w prawym przedsionku.

Paweł siada po tej samej stronie biurka.

– Operacja w Wiedniu, tylko informacja – sam przegląda szybko i podaje kartki Oli. – Chemioterapia… raz, dwa, trzy chemie… Dalej są kontrole, wszystko w porządku, kontrole… dalej… no tak… przerzut do płuc.

– Zaczekaj, bo zaraz się pomiesza. Paweł jest już mokry od stóp do głów.

– Tu już dostaje tlen… – Ola wraca parę kartek do tyłu, marszczy brwi w skupieniu. – No tak, to cud, że w ogóle był jeszcze w stanie przeprowadzić jakąkolwiek rozmowę.

– O Boże! – wzdycha Paweł. Ze współczuciem? Z ulgą?

– Co tam masz?

– Wiesz, co się w końcu stało?

– Udusił się?

– Nie. Wylew. Dajmy temu spokój. – Paweł w pośpiechu porządkuje i pakuje papiery. – Facet męczył się prawie rok, a strzeliło go, skąd się nie spodziewał. Koszmar, ale na pewno nie kryminał.

Wychodzi, nie zwlekając, znowu z żółtym skoroszytem. Ola kładzie się z powrotem na kanapie. Na krótko, bo właśnie rozdzwania się telefon.

– Kardiologia, słucham.

– Dzień dobry, Olu, tu Aleksander. Wreszcie mam szczęście…

– Możesz tu przyjechać? – przerywa mu Ola takim tonem, że z drugiej strony pada tylko szybkie:

– Za piętnaście minut.

Elżbieta przysiada na brzegu krzesła. Jest zdenerwowana, co w najmniejszym stopniu nie szkodzi jej urodzie. Wygląda świetnie. Nie da się tego powiedzieć o zmęczonym i chyba niewyspanym Arturze we wczorajszej koszuli.

„Brama", ich ulubione miejsce w tej części miasta, świeci o tej porze pustkami. Pojedynczy studenci siedzą z nosami w notatkach. Dwie starsze panie w milczeniu piją cappuccino. Jacyś dwaj urzędnicy, a może raczej akwizytorzy, sądząc po tandetnej elegancji ciemnych garniturów, w milczeniu przeżuwają frytki. Młoda kelnerka w twarzowej czapce z daszkiem podchodzi do nich z uśmiechem.

– To co zawsze?

– Tak – odpowiada Elżbieta machinalnie. – Sama nie wiem, dlaczego zgodziłam się na to spotkanie – zwraca się do Artura.

– Na przykład dlatego, że lubisz tu przychodzić. – Artur próbuje położyć dłoń na jej dłoni.

Elżbieta szybko zabiera rękę.

– Co chciałeś mi powiedzieć?

– Przede wszystkim chciałem cię przeprosić za całą tę idiotyczną historię.

– Mówisz o spektakularnej akcji szanownej małżonki czy o naszej znajomości?

Artur milknie, dotknięty i mimo wszystko zaskoczony tą lodowatą ironią.

Kelnerka przynosi ulubioną lazanię Artura i sałatkę Elżbiety. Oboje zaczynają jeść bez specjalnej przyjemności.

– Słuchaj, Elu – próbuje znowu Artur. – Przykro mi, że naraziłem cię na takie przeżycia.

– Ja myślę – Elżbieta wzrusza ramionami.

– Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Moje małżeństwo rozpadło się definitywnie na szosie do Płońska -Artur dramatycznie zawiesza głos, ale Elżbieta milczy, apatycznie dziobiąc kawałki awokado i pomidora. – Rozwodzę się. Dla ciebie, Elu.

Elżbieta sięga po bułkę. Odrywa kawałek, wyciera nim resztkę sosu z sałatki. Żuje długo z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Sięga po wino. Wypija je duszkiem i odstawia kieliszek trochę zbyt mocno. Przygląda się chwilę ukruszonej podstawce. Bierze głęboki wdech.

– W porządku, Artur. Teraz ty posłuchaj.

– Zaczynam się bać tego, co chcesz mi powiedzieć, ale wal. – Artur próbuje się uśmiechnąć.

– Bardzo mi przykro, ale rozwodzisz się na własny rachunek. Nie ma żadnego „dla ciebie, Elu". Nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek rozważali stały związek – oświadcza Elżbieta, patrząc śmiało w oczy kochankowi, któremu z wrażenia sztućce wypadają z rąk.

– Nie było co rozważać. Po pół roku to chyba po prostu jest stały związek.

– Związek? Dwa, trzy popołudnia tygodniowo i jakieś kradzione wieczory nazywasz związkiem? Czy ty w ogóle masz pojęcie, na czym polega związek z kobietą?

– Zdaje mi się, że w łóżku nigdy nie miałaś co do tego wątpliwości.

– W łóżku! Oboje jesteśmy dorośli. Wiedzieliśmy, czego nam brakuje i co możemy sobie dać. Przyznaję, w łóżku było super. Jesteś wspaniałym kochankiem, Artur, ale łóżko to nie wszystko.

– Sama powiedziałaś, że tego ci brakowało.

– Tak. I tylko tego od ciebie chciałam, o czym doskonale wiesz. Proste jak drut: przysługa za przysługę z obopólną przyjemnością, czyż nie?

– Elka, kto tu zwariował?

– Nie ja, Artur. – Zdenerwowanie Elżbiety minęło bez śladu. Mówi spokojnie, pewnie, bez wahania. – Jeszcze nie zwariowałam, żeby rzucać wszystko dla kogoś, kto nie umie nawet zorganizować dyskretnego wyjazdu we dwoje.

– Przecież wiesz, że to byl kretyński przypadek, po prostu pech.

– Zapewne. Ale ja nie zamierzam dzielić życia z pechowcem. Po najdzikszym seksie i najdłuższej nocy trzeba kiedyś wstać z łóżka i zająć się resztą życia. Widzę, co zrobiłeś ze swoim. Nie, Artur, nie wchodzę w to.

Ciekawe, skąd bierze się pewność Elżbiety co do tego, że to właśnie Artur ma pecha, ale on sam jest zbyt wzburzony, by przyszło mu to do głowy. Zbyt wzburzony, by cokolwiek przyszło mu do głowy. Nie ma zamiaru poddawać się atakującym go uczuciom, wystarczy mu znajoma wściekłość.

– Rozumiem. Koniec zabawy. – Wstaje zbyt gwałtownie, strącając szklaną solniczkę, która rozbija się na milion kawałków. – Kto następny?

Młody kelner przy kontuarze mierzy Artura czujnym spojrzeniem.

– Nie widzę powodu, żebyś mnie obrażał – odpowiada chłodno Elżbieta.

– To ciekawe, bo ja widzę – odpowiada Artur, rzucając na stolik stuzłotowy banknot.

Zaciska zęby i wychodzi szybko z nieruchomą twarzą, bo jeszcze chwila, a straci panowanie nad sobą i… No właśnie. I co? I chyba ją uderzy. Nerwowym ruchem rozluźnia krawat. Ależ gorąco, czuje się ugotowany. Ze złości, rzecz jasna, że ze złości, przecież nie z upokorzenia. Czy ktoś go upokorzył? Niedoczekanie!

Aleksander spaceruje pod domem Oli. Wchodzi na klatkę schodową, gdzie wisi spis lokatorów z pustymi miejscami zamiast nazwisk. Przygląda się bezradnie osobliwemu dokumentowi. Nie może przecież wiedzieć, że to uboczny efekt działania ustawy o ochronie danych osobowych. Zrezygnowany siada na murku naprzeciwko wejścia i czeka.

Na widok nadchodzącej Oli zrywa się rozpromieniony. Ola jest zaskoczona, ale też nie ukrywa zadowolenia. Przez pół dnia ani na chwilę nie mogła wyrzucić z pamięci jego nieruchomego wzroku i poszarzałej twarzy, a potem łez, których nie umiał albo nie chciał powstrzymywać.

– Zadzwoniłem parę minut po twoim wyjściu – tłumaczy Aleksander. – Pomyślałem, że po tylu godzinach pracy raczej wrócisz do domu, i postanowiłem zaryzykować. Musiałem cię dziś jeszcze raz zobaczyć i podziękować za to, co dla mnie zrobiłaś. Naprawdę, Olu…

– Jak się czujesz? – pyta Ola. – Wybiegłeś tak…

– Jak ogłuszony – odpowiada Aleksander po prostu. – Obleciałem chyba pół Warszawy, zanim przestało mnie nosić. W końcu wsiadłem do samochodu i przyjechałem tutaj.

– Nie prościej było zadzwonić na komórkę?

– Prościej – uśmiecha się Aleksander – ale chciałem cię zobaczyć.

Trudno mówić o zaskoczeniu, kiedy nagle z okna na trzecim piętrze wychyla się matka i krzycząc na pół dzielnicy, pyta Olę, czemu sterczy pod domem, zamiast zaprosić gościa na górę. Jest tylko znajome zmieszanie i wstyd, które każą Oli szybko wepchnąć Aleksandra do klatki schodowej. W milczeniu wchodzą po schodach. Na półpiętrze Aleksander przez sekundę ściska jej rękę.

– Naprawdę, nie musisz… – szepcze Ola.

– Nie przejmuj się, z całą pewnością mnie nie zje – szepcze jej Aleksander do ucha, całując przy tym skroń.

– Pozwól, mamo, to jest Aleksander Kranach.

– Krystyna Pankiewicz, witam pana, bardzo mi miło. Olu, nastaw szybko wodę, a my tu sobie z panem porozmawiamy. Tylko się nie oparz!Taka niezdara z tej mojej Oli, mówię panu… Zapraszam, kawa czy herbata?

– Herbata.

Oboje zasiadają w przepastnych fotelach. Rzut oka na układ pokoju wskazuje, że trzecia osoba nie bardzo ma szansę uczestniczyć w rozmowie, chyba że na stojąco.

– Widzi pan, tak tu sobie żyjemy. Zresztą, na jakie luksusy może sobie pozwolić emerytowana nauczycielka. A pan, przepraszam, nie dosłyszałam, jakiego zawodu?

– Uczę dorosłych.

– Rozumiem, zaoczne studia…

– Nie, międzynarodowa firma doradcza.

– No tak. Ale do tego też trzeba mieć wyższe wykształcenie…

– Niektórym tak się wydaje – odpowiada Aleksander nieco ironicznie, czekając niecierpliwie na powrót Oli, ciekaw, czy w jej obecności rozmowa nadal będzie przypominać przesłuchanie.

– Jak międzynarodowa, to pewnie dużo pan podróżuje? -podejmuje niestrudzona matka Oli.

– Rzeczywiście, sporo.

– To tęsknią za panem…

– Kto? – pyta Aleksander, nie zamierzając niczego ułatwiać.

– Rodzice, żona…

– Mój ojciec zmarł niedawno…

– O, to matka rozpacza! Już ja wiem, co to jest wdowi los.

– Nie, skądże. – Aleksander chrząka, by wprost nie parsknąć śmiechem. – Po rozwodzie z ojcem wyszła powtórnie za mąż i wydaje się zadowolona.

– Biedna, po rozwodzie… Ja, widzi pan, po śmierci męża zostałam sama jak palec. Taki mój los, żeby samotnie brnąć przez to życie. Lubi pan dzieci?

– Czym byłby świat bez dzieci… – odpowiada Aleksander z uroczym uśmiechem.

W tym momencie przybywa na odsiecz Ola z herbatą. Z całą pewnością słyszała każde słowo rozmowy w salonie. Jej twarz nie wyraża absolutnie nic.

– Proszę, herbata.

Sprawnie rozstawia trzy filiżanki. Zza zasłony wyciąga plastikowy rozkładany stołeczek jak dla trzylatka.

– Dziecko, serwetki, że też zawsze zapominasz o serwetkach! Ola posłusznie wyjmuje serwetki z szuflady kredensu, po czym podchodzi do stolika. Nalewa filiżankę herbaty dla matki.

– Z mlekiem czy bez? – zwraca się do Aleksandra, który uśmiecha się i kręci przecząco głową.

– Ile kostek cukru?

– Dziękuję, nie słodzę.

– Może łyk koniaku? – proponuje Ola.

– A co ty tak wypytujesz jak na przesłuchaniu? – wkracza pani Krystyna. – Niech się pan Aleksander w spokoju napije herbatki.

Mimo wszystko nie jest to najtrudniejsza do przełknięcia herbatka w życiu niemłodego przecież Aleksandra Kranacha. Niepokoi go trochę milczenie Oli i spojrzenie, jakie rzuca mu, siadając w końcu na tym idiotycznym stołeczku, chyba dla nieproszonych gości. Dopija spokojnie swoją herbatę, odstawia filiżankę i uśmiechając się szeroko do matki Oli, mówi:

– Pani wybaczy, ale będę musiał się pożegnać. Pani zaproszenie było bardzo miłe, ale zaskakujące, a mam jeszcze różne sprawy do załatwienia. Muszę się pożegnać.

Kłania się szarmancko, puszczając szybkie oko do Oli, która zrywa się nerwowo ze stołka i podaje mu oficjalnie zimną jak lód dłoń.

Matka odprowadza go do samych drzwi, nie dając im szansy nawet na sekundę sam na sam.

Ola z westchnieniem wraca do swego pokoju, po drodze wyjmując telefon z torebki. W tym samym momencie na ekranie komórki wyświetla się wiadomość. Bezdźwięcznie, rzecz jasna, SMS-y to jedyny obszar życia Oli, którym matka nigdy nie próbowała zawładnąć. Zapewne tylko dlatego, że nigdy nie przyszło jej to do głowy.

„Spij spokojnie. Świetnie ci w dżinsach. Zadzwonię jutro. Aleksander".

– Wspaniały mężczyzna, a jaki przystojny – rozmarzona matka staje w drzwiach pokoju Oli. -To jakiś cud, że zwrócił na ciebie uwagę. Owszem, myśli Ola, wiedząc doskonale, że matka zajęta swoim monologiem wcale nie oczekuje od niej potwierdzenia swego skądinąd trafnego wniosku.

– Widzisz, o matce powiedział, a o żonie jakby nie słyszał. Nie, nie ma żony. Jestem pewna. Kołnierzyk u koszuli miał źle zaprasowany. Jaka żona wypuściłaby męża w czymś takim. Pieniądze to on ma, widzę po ubraniu, choć może być z tych, co to wydają tylko na siebie, a żona w jednej kiecce gania, ale… Taki mężczyzna! Tylko pamiętaj, żebyś nic nie dawała po sobie poznać. Pamiętasz „Zerwane zaręczyny"? Mężczyźni nie lubią gwałtownie okazywanych uczuć…

– Mamo – Ola usiłuje przerwać niestrudzony potok wymowy – chciałabym…

– A ja i tak mam przeczucie, że coś z tego będzie! Co byś chciała?

Ola bierze głęboki wdech i decyduje się skoczyć na główkę z najwyższej wieży.

– Podjęłam w końcu decyzję. Wyjeżdżam do Londynu.

– No pewnie, jedź. Matka z rozmachem siada na wąskim tapczaniku Oli. – On na te swoje zagraniczne szkolenia, a ty na zagraniczne stypendium. Co tak wytrzeszczasz oczy? Niech nie myśli, żeś tu sroce spod ogona wypadła!

Starsza pani Pankiewicz ma zupełną rację – Ola wytrzeszcza oczy, jakby ducha zobaczyła.

– Ale mówiłaś… przecież nie chciałaś…

– O tam, nie chciałam, różne rzeczy człowiek plecie. A ty się musisz tak od razu wszystkim przejmować?

Pytanie jest retoryczne, zresztą Ola, nawet gdyby chciała, nie mogłaby odpowiedzieć, bo matka gładko przechodzi do szczegółowego wykładu na temat dobrodziejstw pompy insulinowej, którą pokazała jej sąsiadka.

– Niech się w końcu na coś przydadzą te złote ruble po babci Pankiewicz – podsumowuje matka triumfalnie i wychodzi z pokoju.

Ola, rzecz jasna, nigdy na oczy nie widziała złotych rubli, dużo za to słyszała o beznadziei wdowiego losu. Nie zadała też sobie trudu, by dokładniej obejrzeć pompę insulinową, automatycznie zakładając, że to rozwiązanie nie wchodzi w grę. Była o krok od tego, by zrezygnować z wielkiej szansy z głupiego strachu najlepszej uczennicy w klasie przed nagłą zmianą szkoły. Dlaczego wcześniej nigdy nie zauważyła, że używa troski o matkę jak zasłony dymnej, kiedy tylko sytuacja ją przerasta?

Ale to wszystko nic. Rzuca okiem na wyświetlacz telefonu. Jest kolejna wiadomość. „Ale bez dżinsów jest ci jeszcze lepiej. Będziesz mi się dzisiaj śniła. Aleksander".

Wzajemnie, Aleksandrze, wzajemnie.

To śmieszne, myśli Aleksander, kątem oka przyglądając się Alicji siedzącej w fotelu obok. Tyle razy wyobrażał sobie to spotkanie po latach i zawsze, nie wiedzieć czemu, zakładał, że stanie twarzą w twarz z tą samą trzydziestoparoletnią kobietą w pełni rozkwitu.

Alicja nigdy nie była lalą, której urodę określałby rodzaj czy intensywność makijażu. Nadal jest więc piękną kobietą o regularnych rysach. Ale dla niego, dla Aleksandra, ona jest już po tamtej, drugiej stronie, skąd przyglądać się można kobiecie z życzliwością, ale bez zainteresowania. A może to tylko przez porównanie z Olą…To na pewno przez porównanie z Olą…

– Wygląda na to, że się dogadaliście – podsumowuje z ulgą Wiktor. – Jeśli wolno mi wyrazić swoje zdanie, to była bardzo rozsądna propozycja, Olku.

– Przede wszystkim zdejmuje mi kamień z szyi – mówi Alicja, popijając powoli znakomitą whisky Wiktora. – Doskonała. -Podnosi w jego stronę ciężką szklankę.

– Nie przesadzajmy – wtrąca cicho Aleksander.

– Ja nie przesadzam – Alicja odwraca się żywo w jego stronę. – Przez ostatnie pół roku dwa razy zmieniałam numer komórki. Potrafili zadzwonić w środku nocy, że wyje czyjś alarm samochodowy. Paranoja. Jestem za stara, żeby użerać się z najemcami.

– Nie przesadzajmy – mówią jednocześnie Aleksander z Wiktorem.

– Dziękuję wam obu – reflektuje się Alicja i wybucha śmiechem.

Śmiech Alicji. Nie ten dyskretny i stonowany śmiech eleganckiej wdowy z Saskiej Kępy. Nie ten nerwowy chichot kobiety niepewnej swoich atutów. Nie, to śmiech zrelaksowanej, spokojnej Alicji. Tego się nie zapomina, to nie ma wieku. Bo wszystko inne ma. Aleksander przygląda się Alicji z całym nieświadomym okrucieństwem dawnego kochanka, który znał każdy zakamarek jej ciała i każdy grymas.

– Mam nadzieję, że już się nie rozmyślicie – mówi Wiktor, który w swoim życiu widział już niejedno zawieszenie broni i niejedną na nowo wybuchającą wojnę.

– Ja na pewno nie – wzrusza ramionami Alicja. – Choć nie wiem, co zrobisz, jeśli zadzwonią, że fryzjer nie wyłączył wywietrznika od wentylacji, wychodząc do domu, i masz przyjechać, zrobić coś, najlepiej wsadzić palec w wywietrznik, żeby lokatorzy mogli spokojnie spać.

– Poszukam patyka – odpowiada Aleksander ze śmiertelnie poważną miną.

– Ze też nigdy nie przyszło mi to do głowy – kpi Alicja.

– Jest jeszcze coś… -To naprawdę nie będzie dla niego łatwe. – Chciałbym cię przeprosić… – Alicja próbuje przerwać, ale Aleksander chce powiedzieć wszystko, co wydaje mu się słuszne. – Różnie między nami bywało i wiesz, jak ciężko było mi pogodzić się z tym wszystkim. Kiedy ojciec umarł, a ty sama wiesz najlepiej, że dla mnie była to nagła śmierć… nie wiem, wszystko wróciło z jakąś straszną siłą. Nie będę nawet mówił, co o tobie myślałem.

– Potrafię to sobie wyobrazić – szepcze Alicja.

Dzięki ci, Wiktorze, za twoją dyskrecję i spokój, myśli Aleksander, i za to, że w tej trudnej chwili, nie ruszając się zza biurka, umiesz stać się niewidzialny.

– Przyjmuję przeprosiny i sama przepraszam – Alicja wyciąga drobną dłoń, która niknie w uścisku ręki mężczyzny z głębokiej przeszłości.

Nie padną sobie w objęcia, przeszłość nie zniknie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ale przynajmniej…

– Będę się zbierać – mówi Alicja. -Tak sobie myślę… Może wpadłbyś do mnie w przyszłą sobotę na spokojnego imieninowego grilla? Wiktor też jest zaproszony.

Wiktor potwierdza skinieniem głowy.

Aleksander milczy zaskoczony. Nigdy dotąd nie był w domu na Berezyńskiej. Nie dlatego, że nie był zapraszany. Przeciwnie. Tak sobie obiecał: noga moja… itd. Zawsze był dobry w dotrzymywaniu obietnic złożonych samemu sobie.

– A czy mogę przyjść z kimś? – Naprawdę powiedział to na głos?

– Oczywiście, z przyjemnością ją poznam – odpowiada Alicja po prostu.