40529.fb2
- On... on nie jest taki jak zawsze, matko.
- Nie jestem dla ciebie matką - powtórzyła stara. - Nikogo nie błogosławi się za zamordowanie syna.
Morze toczyło złocistość ku brzegowi, cicho wzdychało. Nie można było oderwać od mego oczu.
- Jak pani mogła nie zająć się nim wtedy, gdy on umierał?
- Ja go kocham... Ja będę z nim. On mi jest potrzebny.
- Nie wierzę - oschle odparła Tekla. - Nie było między wami zrozumienia, nie będzie i szczęścia... Co z panią? Skąd ta trwoga? Przecież to pani chce go zabrać...
Dopiero po chwili odezwała się Agata:
- Widzę jednak, że... że pani jest spokojna.
- To brednia! - powiedziała matka, nie podnosząc jednak głosu. - Ja po prostu widziałam jego siłę!
Z piersi dziewczyny wydobyło się westchnienie.
- On pójdzie, z kim zechce - powiedziała obojętnie, uśmiech pojawił się na jej wargach.
- Teraz twoja prawda - rzekła matka. - On pójdzie, z kim zechce pójść.
- Ale co do jego siły... nie trzeba żywić zbytniej nadziei. Bogowie także potrzebują czasem cichej przystani... Tylko jedna... - Zsunęła brwi. - Tylko jedna... - powtórzyła z naciskiem... - I nie ma bardziej słabych mężczyzn, niż ci silni!
- Słusznie! - powiedziała matka, wstając z miejsca. - A ja tobie, dziecinko, powiem jeszcze jedną prawdę, żeby było do pary.
- Słucham!
- Nie ma kobiet bardziej nieudanych i nieszczęśliwych, niż takie, co mają rozum, ale o wszystkim myślą na zimno i nie mają serca.
Godnie ruszyła w kierunku tańczących. Godnie i spokojnie, chociaż wiedziała, że walka o syna została przegrana.
...W godzinę potem Waleryj i Agata siedzieli w pewnej odległości od uzdrowiskowej plaży, nad brzegiem maleńkiej zatoki. Na lewo od nich widniały rozwieszone sieci rybackie, przypominające skrzydła nietoperzy. Na prawo, nad masywem góry unosił się srebrny księżyc.
Ten księżyc toczył ku nim po powierzchni morza srebrzysty kilim, lizał złotem ich bose stopy. To wracał ku nim, to od nich odchodził.
Agata siedziała obejmując rękami podeszwy swoich stóp, była cała w napięciu. Głowę oparła policzkiem o kolana, jej oczy śledziły rozmówcę z ukosa, uważnie. On zaś leżał, wspierając się łokciami, niezwykle rozłożysty, wąski w biodrach, o smukłych nogach - jakby chciał spłynąć do morza.
- Co się z tobą dzieje?
- A bo co?
- Chciałeś ze mną się rozstać? Tak natychmiast, na zawsze?
- Nie wiem... Jestem w takim dziwnym stanie... Dziwne uczucie. Ból, jakbym już utracił życie. A jednocześnie jakieś poczucie ulgi.
- Nic nie rozumiem.
- Wiesz... jest tak, jakbym chciał zastąpić Beethovena i za niego napisać Piątą Symfonię, a potem zrozumiałem: nie ma potrzeby. Wystarczy coś z Dziadka do orzechów. Nie trzeba cierpieć. Trzeba żyć. Oto morze. Oto księżyc. Nadciąga purpurowa, czerwona jesień... Nie osiągniesz, bracie, niczego, tylko siebie zamęczysz. A jednocześnie oznacza to, że życie się skończyło. Płacze w człowieku Beethoven... I jest jakoś lżej.
- Jak ty wzniośle mówisz! O czym właściwie? O pracy? O sławie? O kobietach?
- Nie wiem, doprawdy, me wiem... Uganiałem się za pewną kobietą. Potem za sławą. I co, sława przyniosła ulgę? Moja matka na przykład: nie może już wejść do morza, nigdy do niego nie wchodziła i nigdy już nie wejdzie...
Uniosła wyżej głowę, powiedziała z ostrożną czujnością:
- Ty właściwie unikasz rozmowy.
- Nie - oświadczył - co do siebie możesz być spokojna. Za późno, żeby się wycofywać... Chociaż nigdy z tobą nie będziemy szczęśliwi...
- Czemu?
- Bo także za późno.
Usiadł:
- Ty nawet nie wiesz, co było wtedy, dwa lata temu... Dla ciebie było to coś w rodzaju... cienia wielkiej miłości w przytulnych ścianach hotelowego pokoju... Aby tylko lepiej odczuwać tę przytulność, nie odczuwać pustki we własnym domu... Tak, to było dodatkowe polano, wrzucone do domowego kominka...
- Ale przecież nie było ci przez to mniej ciepło?
- Byliśmy razem... Pamiętasz, jak kiedyś powiedziałaś, że bogowie po to czasem stwarzają doskonałych ludzi, aby ci mieli prawo jak najwięcej od nich wymagać... Od bogów i od innych równie doskonałych ludzi...
- Jakoś sobie nie przypominam.
- Zdaje się, że to jest jakaś hinduska legenda.
- Nie przypominam...
- A ja pamiętam. Pamiętam wszystko i to stanowi o różnicy między nami. Dlatego, że ty wtedy weszłaś w moje sny, nawet w podświadomość. Ty tego nie pamiętasz, ale ja w owym czasie nawet oczu na ciebie, cudzą, podnieść nie śmiałem, ty sama mi je otworzyłaś.
- Moim skromnym zdaniem, nie był to mój jakiś zły uczynek... - spróbowała się uśmiechnąć.
- Oczywiście... Dla ciebie... Wiem, żeś była w próżni. Ale co do mnie - cierpiałem jak nikt na świecie, chociaż widocznie nie byliśmy stworzeni dla siebie, przecież nie mogłem zrozumieć, czemu kocham właśnie ciebie...
- Co tu rozumieć?.. Kochasz i to wystarczy...
- Masz rację. Ciągnęło ciebie coś do mnie, ale to ci nie przeszkadzało być z innym, była skromność - aby oszukiwać mnie i cały świat, była myśl i był rozum, ale ani razu nie doszło do ciebie, jak ja ciebie kocham, jak cierpię, jak pragnąłbym zawsze być z tobą... I była uroda... było wszystko, oprócz czegoś najważniejszego - cierpienia, dobroci, czułej troskliwości.
- A czy ty o to się starałeś?
- Żeby popatrzeć na wszystko twoimi oczyma?
- Ty zawsze miewałeś trafne domysły!
- Próbowałem patrzyć. I nie potrafiłem znaleźć usprawiedliwienia... Przedmioty nie mają duszy. Jeśli ktoś ma do wyboru między człowiekiem, który umiera z miłości, a przedmiotami - czyż można długo się zastanawiać?