40529.fb2 Z?ocisty b?g - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 13

Z?ocisty b?g - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 13

Matkę niemal przez całą noc bolała głowa, nad ranem ból właśnie ustał i teraz - po tym bólu - świat wydawał jej się trochę niepojęty, ale tkliwie życzliwy.

- Dokąd to wy? - zapytał Piotr Modestowicz, który jeszcze mokry, leżał na kamykach i palił papierosa.

- A ot, chce, żebym użyła przejażdżki.

- Dawno trzeba było to zrobić - przytaknął rzeźbiarz. - Dawno... No i jak?

- Dobrze, Modestowiczu.

- Trochę pewnie smutno?

- A smutno... - pokornie potwierdziła.

- Cóż, takie jest życie... - westchnął. - Ale to nic.

- Ale to nic.

- To do zobaczenia wieczorem! - powiedział rzeźbiarz. - Pójdziemy może do kina?

- To do wieczora! - odpowiedziała. - Do wieczora, mój drogi!

"Pogodziła się ze wszystkim" - pomyślał Piotr Modestowicz, trochę ze smutkiem, a trochę ze współczuciem spoglądając na zmierzających do łódki.

Szedł potężny, opalony, postawny i przystojny, wszystkie dziewczyny oglądały się za nim. Obok niego szła ona - jeszcze prawie prosto trzymająca się, ale wyschnięta, cała w czerni. Usadowił ją na rufie, roztworzył nad nią parasol.

- Łaryska! - powiedziała naraz matka.

Podniósł powieki. Szła po plaży, ale daleko od nich. I Waleryj zdziwił się, że matka wcześniej zobaczyła ją, niż Agatę, która właśnie zbliżała się do łodzi.

- Dzień dobry! - powiedziała Agata, przykuwając tuż między pianą a kamykami. - Dokąd to?

- A do skał - oznajmił syn i dodał: - Wrócimy wieczorem.

- To dobrze - odpowiedziała i spiesznie wstała, ruszyła do wody.

Cała była w pianie i w słońcu. I sama była zimnawa jak piana. A na jej ostrych piersiach, na trykocie widniał stateczek, płynący w nieznane pod błękitnymi żaglami.

Pływała...

- Dzień dobry! - stara usłyszała głos Łarysy.

Pielęgniarka-gospodyni stała przy łódkach wyprostowana, w swoim zwykłym białym kitlu.

- Nie boi się pani? - zapytała matkę.

- Z nim?! - uśmiechnęła się Tekla Daniłauna.

Niby nic się nie zdarzyło, a jednak taka serdeczna życzliwość wyglądała z oczu Łarysy. I rzeczywiście nic nie zaszło. Wczorajszy dzień, o, ten był koszmarem!

- Jeszcze raz bardzo panu dziękuję, Waleryju Maksimowiczu - powiedziała pielęgniarka. - Gdyby nie pan, nie wiem, co mogłoby się zdarzyć...

- Nie ma za co... Przeżyłem już trzydzieści lat i może po raz pierwszy rzeczywiście czegoś naprawdę dokonałem.

- Doprawdy, strach pomyśleć, co mogłoby być - powtórzyła Łarysa.

Smętnie się uśmiechnął. Tym swoim wcześniejszym, ludzkim uśmiechem.

- Ja wiem tylko, czego nie byłoby...

- Czego właściwie?

- Korony. Scytyjskiej korony na dnie.

- Oooch, to pan...

- Nieważne... Bardzo wam obojgu dziękuję...

Oczy dziewczyny, jak gdyby wszystko zrozumiała, zmieniły się, zalśniły jakąś nieśmiałą, nieco melancholijną pieszczotliwością.

- Do zobaczenia! - zawołała do matki. - Do wieczoru!

Mężczyzna gwałtownym ruchem odtrącił łódkę, przysposabiał się do wiosłowania. Łódka wolno oddalała się od brzegu.

- Dureń! - powiedziała matka.

Byli w tym momencie dosyć daleko. Morze wprost iskrzyło się, chociaż w niektórych jego odblaskach czaił się jakiś smutek. Bardzo jednak możliwe, że to tylko matce tak się wydawało. Na brzegu rozbrzmiewała melodia, wciąż ta sama, pełna namiętności i wyczekiwania - za którą przepadali wszyscy tutaj odpoczywający.

Widocznie ta muzyczka coś im przyrzekała przed nadejściem długiej zimy północnej.

Postać Łarysy malała z każdą chwilą, stawała się mniejsza niż mały palec. Dziewczyna nieśmiało uniosła rękę i wolno machała nią matce na pożegnanie. Zaś głos z brzegu skarżył się, niemal szlochał - była w nim namiętność, pieszczota, oczekiwanie...

Do jutra więc...

Cokolwiek nam zaś się przydarzy,

Z tobą rozstaję się jak ze słońcem...

Do ju-uuu-utra więc!

Postać niemal zanikała. Ale, niby ostatnie słowa pożegnania, jeszcze doganiał łódkę ów głos.

Łarysa przestała być widoczna, zniknął wreszcie i brzeg za podnóżkiem olbrzymiej góry. Podnóżek wchodził w morze niby pragnąc napić się z niego wody.

Matkę osłaniał parasol, dookoła jednak wszystko stawało się jaskrawe, jeszcze z daleka rozdzwonione cykadami, rozszeptane uderzeniami fal o skalne występy.

Małymi plamkami czerwieniły się na granatowych skałach kępki sumaku.

"Jakby pociły się krwią - pomyślała matka. - A co w tym dziwnego, przecież to ciężko, kamiennie trudno być skałą... Martwa... Bezpłodna... Dlatego i płacze krwawymi łzami..."