40529.fb2
Twarz syna miała przed sobą - złocistą, niebieskooką, wyrazistą. Nie, to nie tylko jej duma matczyna. Syn rzeczywiście był najprzystojniejszy spośród wszystkich mężczyzn, których widywała.
- Czemu tak patrzysz?
- Ciebie będą jeszcze bardzo kochać - odrzekła. - Ale wszyscy będą ciebie kochać nie za to, za co ja... Nie za to, za co ja... Nie za to, że ty to jesteś ty... Nie za te twoje nagrody... Kocham ciebie za dobroć, za to, że jestem razem z tobą... Ale i ona będzie ciebie za to kochać, tylko inaczej... Bo ja kocham ciebie za to, że w trzecim roku życia o mało co mi nie umarłeś, że w siódmym roku poszedłeś w nocy na mogiłki... Za tak bardzo wiele...
Przybił do brzegu niedużej, lazurowobłękitnej zatoczki. Można ją było przejrzeć aż do samego dna, była czysta niby diament, spokojnie wygrzewała się wśród skał, pośrodku wody znajdowała się także skała, nagle się urywająca, o ostrym pochyłym spadku ze wszystkich boków, wyglądem swoim przypominająca żagiel.
- Ładnie tu, co?
- Tak... - zgodziła się. - Ale czy ty pamiętasz, jak pachnie chlebna dzieża?
- Czemu o to pytasz?
W przejrzystej wodzie poruszały się jak kwiaty białobzowe meduzy. Rzeczywiście, przypominały duże kwiaty. Wygrzewały się w słońcu. I matka poczuła się jak zimą przed dobroczynnym ogniem w piecu, poczuła, jak w jej żyłach pulsuje wonny, życiodajny upał. Przepełniał ją całą: ręce, plecy, kolana.
- Zawsze, synku, pamiętaj o chacie - powiedziała - o dzieży, o każdym tamtym słowie. Inaczej to ciebie zadepczą...
- Czemu ty o tym właśnie mówisz?
- Chcę, żebyś był szczęśliwy, wolny, zdrowy. Oddałabym za to wszystko!
- Aaaach... - odpowiedział nijako.
- To takie proste. Inaczej nic nie zdobędziesz. Miej oczy, bądź dobry, nie krzywdź ludzi prawdziwych, nie wierz ludziom złym.
Zwiesił głowę.
- Ja... będę dobry, mamo.
Nad wodą, ogarniając całą zatokę i jego złociste plecy, lśniło słońce. Słońce jak odwieczne święto życia.
...Na brzegu nazbierał wiele białoróżowych chalcedonów i przymglonych agatów, wysypał je na podołek matki i znowu odtrącił łódź od brzegu.
- Tak pewnie będzie lepiej?
- Lepiej. Tu tyle błękitu... Dziękuję tobie, synku, za to sine morze!
W bezdni, jak kwiaty, nabierały ciepła meduzy, pod nimi poruszały się ciemnogranatowe sady.
- Będę! - powtórzył.
Wstał, wyprostował się, patrzył na ów skalny "żagiel" z dziwnym uśmiechem, który mógł oznaczać poczucie wyzwolenia.
- Spróbuję stamtąd skoczyć. I nie roztrzaskam się o skały.
- To wiem... - spokojnie potwierdziła matka.
Wyskoczył z łódki, zatoczył duży krąg wśród błękitnego kryształu i meduz. Płynął, ale matce zdawało się, że leciał swobodnym lotem nad ciemnymi sadami w wodzie.
Nabrał rozmachu, pojawił się na powierzchni, popłynął w stronę "żagla", ruchliwy i silny jak młody delfin. Uchwycił się porowatej powierzchni skalnego podnóża.
"Żagiel" górował nad nim jak jaki legendarny olbrzym. Ale człowiek uparcie i zręcznie wdrapywał się po jego stromiźnie. Oto wspiął się na wysokość kolan tego olbrzyma, osiągnął jego biodra, znalazł się przy jego piersi.
Niekiedy jakby przywierał do skały, starał się być jej częścią, kiedy indziej odchylał się od niej tułowiem.
W upale rozwinęły się kwiaty meduz. Morze cicho szeleściło u brzegu. A może to szeleściły kamyki, wytrącone przez niego ze swoich miejsc?
Matce zaś zdawało się, że on jakby zawisł nad błękitną otchłanią. Przejrzystą aż do samego dna diamentową przejrzystością.
- Ma-ma-ma-aaamo!
Uniosła oczy do góry. Stał na wierzchołku skały, ręce miał wyprostowane.
Odrzucona do tyłu głowa, szeroka pierś, piękne zarysy bioder, doskonałe nogi o gładkiej skórze.
Na wierzchołku wspinającej się ku niebu skale - sam także w niebieskim błękicie - stał o rękach skrzydlatych, po prostu złocisty bożek!
"Tak - myślała matka - tak, jestem tego pewna. Ten. nie zginie marnie. Opętany przez jakiś czas, teraz rozkuty z łańcuchów swojego cierpienia... Da sobie radę!"
Złocista, krymska opalenizna. Rozkołysane ręce. Jedyna złota plama na tle przejrzystego, błękitnego nieba - lecąca między niebem i ziemią, nad podwodnymi sadami.
Sprężył się, uniósł na palcach i wysoko skoczył w błękitnym powietrzu, łatwo koziołkując.
"Tak - pomyślała niemal leniwie - to mu przejdzie. To już tylko przeszłość, która jeszcze czasem się odzywa. To mu przejdzie..."
Ogarnął ją spokój... Oto sady pod wodą. Meduzy rozkwitają we wnętrzu niebieszczejącego diamentu. Szeleści i coś szepcze morze. Nagle sypią się, spadają z jej podołka kamyki.
Oczy jej jeszcze wzniesione do góry, patrzy tam, skąd z rozrzuconymi rękami, z niezmiernej wysokości leci do niej złocisty bóg.
Upał. Dojmujące słońce. Poszum... poszum... poszum morza.
"Mamo... Mamo!.. Co z tobą?... Ma-aaa-mo!"