40529.fb2
- Niby czemu?
- Moje też są dwudziestego trzeciego, tylko że wedle starego stylu: Andrzeja, Iwana i Piotra...
- Cóż, można... Ale ty pewnie o tym zapomnisz?!
- To niemożliwe - odpowiadał. - Zapomnieć o okazji do wypitki?
- Oj, będziesz ty na tamtym świecie smołę z dziegciem popijać!
- Jakoś i do tego się przyzwyczaję!
- A pij sobie, siostrzeńcu ty mój, jeżeli to tobie nie szkodzi - mówiła po chwili. - Bo tak naprawdę, to nie ma takiego piekła!
Rzeźbiarz udawał zdziwienie:
- Nie ma?
- Nie!
- A może to i prawda?
Oglądali nielicznych plażowiczów. Na kamykach leżały dziewczyny - brązowe, nagrzane słońcem.
Snuli się między nimi, rzucając baczne, dookolne spojrzenia, młodzi ludzie z zatajonymi uśmieszkami.
- Podrywacze! - mówił rzeźbiarz-antropolog. - Drapieżnicy z wyższym wykształceniem domowym.
- Przestań - mówiła stara - sam kiedyś pewnie nie byłeś lepszy.
Kobieta patrzała na morze, na niebieszczejące, rzadko porośnięte wzgórza, przymrużała oczy:
- Och, ile tutaj ciepła! Gdyby tak u nas... Jakby wszystko rosło, Boże!
Przypominały się jej rodzinne błota, stuletnie lipy, brzozy strażujące przy gościńcach i mgła wśród miedzianych pni puszczańskich.
...Po upływie jakichś czterech dni od czasu, gdy przy starej zatrzymała się owa młoda kobieta, przyjechała nowa grupa, ośmiu mężczyzn, bardzo ruchliwych, lecz o bladych twarzach - pochodzili widocznie z północy. Wydawali się wszyscy podobni jeden do drugiego. Sprawiał to może ich ironiczny wyraz twarzy, może zaś ogienek, jarzący się w ich oczach, gdy od autobusu, sprzeczając się, szli do recepcji.
Wyróżniało się wśród nich tylko dwóch: stary o twarzy fanatyka i młody człowiek około lat trzydziestu.
Gdy młody człowiek po raz pierwszy rozebrał się, zostawiając ubranie na leżaku i wolno ruszył brzegiem - podrywacze spojrzeli na niego i jakby stracili pewność siebie. Dziewczęta zaś po prostu nie mogły oderwać od niego oczu, gdy ten szedł przed siebie. Zapomniały o wstrzemięźliwości i wstydliwości, zapomniały nawet o swojej odmiennej zdolności do kokieterii.
Sprawiał dość dziwne wrażenie: ręce i twarz widocznie nieco opaliły się w czasie podróży, były złociste, reszta jednak ciała była biała jak piana.
Twarz dość szeroka, zgrabne ukształtowanie ust, niebieskie oczy, złociste włosy... A cała postać? Przypominał greckie posągi. Ani grama w niej czegoś zbytecznego, jednocześnie zaś nie była to uroda zawodowych gimnastyków, u których węzły muskułów, jak skłębione żmije, grają pod skórą.
Jego ciało było twarde, gładkie, miało jedwabistą skórę. Atletyczny tors, ale wąskie biodra.
Nie zwrócił na niego uwagi tylko malarz, który siedząc na leżaku trzymał przed sobą szkicownik i gorączkowo rysował kobietę w czerni. Stała tuż nad samą wodą, patrząc w najdalszą dal.
Malarz dopiero co przyjechał, wszedł na plażę i aż stęknął z radości: widział przed sobą żywy prototyp rozpaczającej matki dla swego obrazu. A szukał czegoś takiego dosyć długo. Rzeczywiście, nigdy nie można przewidzieć - gdzie coś się straci, a coś znajdzie.
Młody człowiek podszedł do starej, nachylił się i pocałował ją w skroń.
- Dzień dobry, mamusiu!... Bardzo za mną się stęskniłaś?
Cała zniknęła w jego uściskach, szukała jego oczu, szeptała w zaskoczeniu:
- Waleryk!... Synku mój!
- Źle ci tu było samej?
- Co też ty... Jakie tu piękne morze... I Łarysa... I Piotr Modestowicz. Walerku... Syneczku...
- Wybacz mi tę zwłokę... Ale teraz to już będziemy razem!
Malarz, widząc tę parę, jęknął i pomyślał, że jest niezdarą, że powinien zabrać się do zupełnie innego obrazu: po prostu - matka i syn, po prostu - szczęście...
...Piotr Modestowicz pojawił się na plaży, kiedy matka udała się już na odpoczynek przed obiadem. Ujrzawszy Waleryja, również zawołał do samego siebie: "Rzeźbić!" Na razie podszedł do niego, przedstawił się, wdał w rozmowę i... ogarnęło go zdumienie.
"Chyba tylko głowa... Naukowcy nie miewają takiego ciała! Nikt w to nie uwierzy!"
...W czasie obiadu w miłym chłodzie olbrzymiej jadalni siedział w swoim kącie i tylko z daleka obserwował, jak tych ośmiu obsiadło dwa zestawione stoły, jak stara siedziała obok syna, którego zapragnął rzeźbić, jak wszyscy jej nadskakiwali - i dopiero teraz, porównując oczy i brwi, wyraz twarzy, coś wspólnego w ruchach starej i młodego, domyślił się, że przed nim znajdują się matka i syn, cicho gwizdnął ze zdumienia:
- Ot, masz ci... Trudno wprost uwierzyć, że to ta Tekla Daniłauna wydała na świat kogoś takiego...
Koledzy Waleryja patrzyli na nią z oddaniem, gdyż najwidoczniej lubili jej syna.
Stara ledwo przerywała swoje milczenie, może wstydząc się wiejskiej mowy. Jednak jej serce coraz bardziej przepełniała duma, gdyż widziała szacunek, jakim wszyscy otaczali syna. Syn zaś niekiedy się uśmiechał, mówił do niej właśnie po wiejsku - i wtedy rosło serce w starej.
Podeszła pielęgniarka-gospodyni.
- Oto ona! - ożywiła się stara. - To właśnie Łaryska... A to, Łarysko, mój syn!
Siostra spojrzała na niego i trochę się zarumieniła.
Waleryj patrzył na nią z przyjaznym uśmiechem. Trudno było przyjaźnie nie uśmiechnąć się, widząc przed sobą kogoś takiego: ładna, drobne ręce, dobre niebieskie oczy, rumieniec na buzi, usta jakby dziecięce i dołki na policzkach.
- Dziękuję pani za opiekę nad matką!
- Proszę pana, przecież to... Była zawstydzona.
- Bardzo dziękuję... - powtórzył Waleryj.
- A gdzież Jaryńka? - zapytała stara.
- Kto taki?