40529.fb2 Z?ocisty b?g - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Z?ocisty b?g - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

- Kto to taki? - szeptem zwróciła się stara do Waleryja.

- To ona, mamo.

- Kto taki?

- To ona... - powtórzył syn.

Matka chciała wstać, ale poczuła ołów w nogach, dzwonienie, w uszach. Siedziała, wszystko starając się sobie przypomnieć. Nigdy jej nie widziała, ale teraz już wiedziała, jaka jest ta ona!

Nienawidziła jej całą siłą macierzyńskiej nienawiści. Bowiem wiedziała, co się z jej synem działo dwa lata temu. Tamta tego nie widziała, ona zaś, matka, widziała. Widziała, jak nie sypiał, chudł w oczach, leżał całymi godzinami, patrząc w próżnię. I to, jak czasem krzyczał przez sen, również słyszała. Tamta tego nie słyszała.

"No, dobrze! Jeżeli tobie się on nie podoba, to powiedz o tym od razu. Nie męcz miesiącami i latami, nie dręcz człowieka. Ale nie, tobie pewnie podoba się taka zabawa w kotka i myszkę! Wszyscy się za wami oglądają, każda tobie zazdrości... czego jeszcze, do licha, dziewczyno, tobie trzeba, co? Rozumny, dobry, mężny, przystojny... Jak ona mogła takiemu odmówić ręki? Nie jakiemuś tam, ale takiemu... Duży, silny, a serce jak u dziecka. Oddany, wierny, wszystko zrobi, o co go poproszą. Wierzy w ludzi!"

...Gdy wyszli z jadalni, matka powiedziała do syna:

- Znowu, kochany, będziesz cierpieć...

- Tak ci się tylko wydaje...

- Wyjechać by lepiej stąd nam... - powiedziała.

- A niby po co?! - zawołał beztrosko. - Wszyscy moi są tutaj. Jeszcze mamy miesiąc czasu. A potem... mamo, to wszystko przeszło. Przeszło bez śladu!

Na plaży liczni teraz skupiali się wokól matki. Jakby to był tylko przypadek. Siedziały, śmiały się i żartowały dziewczęta, ocierali się o nie chłopcy, koledzy i syn grali w siatkówkę, śmiech unosił się nad całą plażą.

A Tekla tylko obserwowała, jak syn odbija piłkę, jak nurza się w falach, jak przekomarza się z dziewczynami. Ale jednocześnie rosła w niej trwoga. Nikt, prócz niej, nie dostrzegał tego, że on stał się jakiś inny, był nieswój. Tylko ona to widziała.

Wzrastała trwoga w ciągu najbliższych dwóch dni - głucha, ciężka. Późnym wieczorem na trzeci dzień stara nie wytrzymała i, gdy sama została w pokoju, na chwilę się zawahała, potem uklękła między krzesłami a tapczanem na osłoniętym po obu stronach balkonie.

...I w tej chwili wpatrywała się w morze. I teraz nie mogła oderwać od niego oczu. Było ono bowiem takie jakieś... ogromne.

Morze szumiało, tocząc prześwietlone księżycem fale, szeleścił obok tarasu bobodrzew.

Stara nie modliła się może od jakichś dwudziestu lat. Rzeczywiście nie wierzyła w piekło od dnia, w którym synowie - Januk i Antoś - stali pod ścianą, a do ich nóg tulił się popiskujący Ciulik. Antoś - a miał wtedy zaledwie lat piętnaście - miękko odepchnął nogą puszystego szczeniaka.

- Odczep się, Ciulik, uciekaj stąd...

Szczenię w dzikim porywie zaczęło łapać swój własny ogon. Popiskiwało z radości, kręciło się w pobliżu ich nóg...

Krew odpłynęła z jej twarzy, przed oczami migotały jakieś cienie... Stojący pod ścianą Januk także się uśmiechał, chłopcy byli bardzo podobni do najmłodszego. Byliby teraz tacy jak Waleryk.

Ciulik wciąż usiłował, tuż przed ich nogami, złapać swój ogon. Nikt go nie przeganiał.

- Niech żyje Białoruś! - jakimś dziwnym, urywanym, nieswoim głosem krzyknął Antoś.

Nie widziała tego, co stało się po chwili, była jak ślepa. Dopiero po jakimś czasie zobaczyła znowu ścianę i trawę, na której, nie mogąc unieść się z ziemi, wił się i jęczał Ciulik.

...Po prostu go wypiastowała.

Ciulik jednak zdechł jeszcze tej zimy jako siwy ze starości pies. Dopiero wtedy zgodziła się przenieść do najmłodszego syna.

Było jej wszystko jedno. Ziemi nie było, gdyż nie było rąk. Nie stało psa. Nie było jej starszych. Przez całe dwadzieścia lat każdego wieczoru chodziła tam, otwierała poskrzypującą furtkę, siadła na ziemi pod czarnym bzem, który rozrastał się z roku na rok.

Od dwudziestu lat nie zagościła modlitwa na jej wargach.

- Boże litościwy - mówiła wolno, jakby wsłuchując się we własny szept - zabrałeś mi Maksima, rękami najeźdźców zabrałeś mi chatę i sad, zabrałeś mi dwóch starszych... Ratuj choć tego przed cierpieniami, przed tą żmiją o ludzkiej twarzy! Zlituj się nad nim, który jest jedynym światłem dla moich oczu... Zlituj się nad tym ostatnim!

Gdzieś daleko, oblizując kamyki, szumiało morze.

- On czegoś takiego dłużej nie wytrzyma. Ty nie wiesz, ale ja wiem, że on nie wytrzyma.

Ta myśl przeniknęła ją całą i nie potrafiła tej myśli nie wyznać w swojej, przepełnionej trwogą, spowiedzi.

Nie było jej lżej.

- Wysmoktała z niego, żmija, całą krew!

Wszystko rozumiała, wiedziała, że nie potrafi pomóc. Wiedziała też, że nie ma piekła.

- Siebie odda mu tylko raz, a za to zabierze życie!

W odpowiedzi słyszała tylko morze, nieprzerwanie atakujące brzeg. I wtedy Tekla wstała z klęczek, wiedząc dobrze, że znikąd nie spodziewać się pomocy, że może liczyć tylko na sama siebie.

Matka nie przypuszczała, że w tym właśnie czasie Waleryj siedzi na wielkim kamieniu, częściowo zanurzonym w wodzie, słucha ciszy i siebie. Fale rozpryskiwały się u kamiennego podnóża, krople wody spadały czasem na rozpalone czoło... Była cisza, czasem tylko dobiegał z daleka, z lokalu, gdzie tańczono, przeniknięty smutkiem i namiętnością głos śpiewaka z płyty.

Nie była to jakaś pieśń szczególna, ale w tych dniach stała się modna. Ciągle nastawiano tę płytę. I raptem mężczyzna poczuł, że te niewymyślne słowa jakoś odpowiadają jego nastrojowi:

Tak smutno mnie całujesz,

Jakbyś przeczuwała,

Że nasze spotkanie

Oznacza rozstanie.

Więc żal beznadziejny

Ściska moje serce,

Jutro też dzień wstanie,

Lecz ciebie nie zastanie...

Waleryj z niezwykłą ostrością odczuł: "jutro bez niej" jest niemożliwe. Jeśli takie nastąpi, to niechaj wcale nie będzie "jutra"!

Co ma począć z tym "jutrem"? Znowu dojść do kresu sił? Pracować jak wielbłąd czy wół, jak to czynił, dotąd? Przecież skończył trzydzieści łat, nie pozwolił sobie, jak dotąd, na żaden wywczas. Ani razu nie widział morza, pustyni, winnic! Na wszystko "miał jeszcze czas"! Dwanaście lat pustelniczego żywota, na które skazał sam siebie.

Był ambitny i sam przed sobą przyznawał się do tego, nawet tym się szczycił. Chciał być lepszym, być pierwszym - inne życie nie miało dla niego żadnej wartości.