40529.fb2 Z?ocisty b?g - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Z?ocisty b?g - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Choć może ono mnie oszuka,

Ja będę czekał - ty nie wrócisz,

Ja będę wzywał - nie usłyszysz

I szczęście do mnie nie zastuka...

Czuło się w tym smutek i jednocześnie radość, że jednak człowiek potrafi aż tak tęsknić, że jest mu dobrze nawet w smutku, gdyż on - po prostu żyje. I matce przypominały się pola, zbierała z nich kamienie i układała w pryzmy na miedzach - wszystko własnymi rękami! - niebieskie lasy i krwawo falujące w oczach kłosy.

- Nie trzeba! - nagle szepnęła do niej Łarysa, matka zaś nie mogła wyjść ze zdumienia, że tamta domyśla się wszystkiego.

Goście przyjaźnie się wykłócali, pisząc na świstkach papieru jakieś cyfry i litery. Niekiedy ktoś wybuchał głośnym śmiechem, jakby w cyfrach, które właśnie wyłoniły się spod długopisu, było coś szczególnie zabawnego. I tylko jej syn patrzył na nich spokojnym, wzrokiem; myślami błądząc wśród jakichś innych swoich spraw, o których wiedziały tylko te dwie kobiety, siedzące przy narożniku stołu, coś do siebie konspiracyjnie szepczące.

- Mamo, tak nie wolno... Miała pani godne życie... Wątpię, żeby ktoś spośród nas mógł takim pochwalić się w starości...

- Wiem... Odsuń, się trochę, kochana... Nie siedź przy samym rogu...

- Kiedy mi wszystko jedno...

- Co chcesz robić?

- Zdam ostatni egzamin. Będę pracować, Jaropełka poślę do szkoły, będę po prostu żyć!

- Słusznie - powiedziała matka, czując suchą gorycz w gardle. - Durniów jest wielu na świecie, ale czemu tak się dzieje?

- Mamusiu - głośno zwrócił się do niej Piotr Modestowicz - ty jesteś nasza radość i uroda! Opowiedz nam cokolwiek!

Matka ujrzała oczy Waleryja i zrozumiała: zaraz wstanie od stołu i pójdzie, wszystko jest w nim napięte jak struna, rozpacz go opanowała, cały jej się poddał. Nie wolno dopuścić do tego, żeby to się zdarzyło przy tej dziewczynie.

- Spokój! - powiedział ktoś.

- Znam go trzydzieści jeden lat...

- On ma tylko trzydzieści! - ni w pięć ni w dziewięć wtrącił profesor.

- Znam go trzydzieści jeden lat - upierała się matka. - A nie wiem o nim więcej, niżeli o tobie, Sawo Apanasowiczu. I to jeszcze dodam: jestem już stara... I pewnie nigdy się nie dowiem, kogo on będzie mieć: syna? córkę? Nigdy nie dowiem się, kto będzie moim przedłużeniem...

Mówiła to takim tonem, że wszyscy w pobliżu zamilkli. Za to ona widziała jego oczy, które zaszły bólem. O, na pewno nie pójdzie dziś tam, dokąd go wzywa jego pamięć. Ale jutro? Cóż, jutro zależy od Boga... Może w ciągu nocy ustąpi ta jego choroba?

- I to jeszcze powiem: oddałeś ty swoją młodość na zatracenie, synku! - Natychmiast pożałowała tych swoich słów, ale na wszystko było za późno. - Najlepsze swoje złote lata. Dlatego i śnią się tobie królewny z bajki...

Wstała:

- Bawcie się tu sobie, kochanieńcy, nie słuchajcie starej baby. A tobie, moja Łarysko, moja gołąbeczko, czas iść spać. Jutro znowu musisz wcześnie wstać, co innego te... obiboki!

Syn spuścił oczy, matka zaś była zadowolona ze siebie, gdyż dała wyraźnie do zrozumienia, co gani, a co pochwala.

- A ty, Modestowiczu, chodź ze mną na spacer. Jeszcze zdążysz pohulać.

- Jasne! - zawołał rzeźbiarz. - Jeszcze zdążę!

Odprowadzili Łarysę i wolno ruszyli brzegiem morza, wdrapali się po błękitniejącym w księżycu pustym zboczu, doszli do starych, zapomnianych mogił.

Gdy się wdrapywali, Piotr Modestowicz zasapał się, zmęczył. Ale ona szła tym równym, wiejskim krokiem, prosta jak trzcina. I szła jak ongi, gdy dźwigała wiązkę chrustu na plecach albo przenosiła snopy, gdy nie było konia, ale trzeba było je czym prędzej zabrać ze ścierniska.

Szli wzdłuż mogił, w piasku których połyskiwały różnokolorowe kamyki, tam zaś, na dole oddychało morze, uderzało w skały.

- Dziwny wypadek - powiedział rzeźbiarz, aby tylko nie milczeć. - Odtwarzałem je wedle czaszek głowy różnych ludzi, przeważnie kiedyś znanych. Ale raz miałem do czynienia z nie zidentyfikowaną czaszką młodego woja z kurhanu nad Dnieprem. Olbrzymi, o regularnym ciele... Pracowałem, myśląc o swoich sprawach. Byłem wtedy jeszcze młody... I zakochany... I nagle zrozumiałem: moja cała praca nad rzeźbą będzie na nic, jeżeli twarzy nadam surowy wyraz. Oto, czego brakowało: uśmiechu! Ledwie to zrobiłem, wszystko wyglądało inaczej.

- I co?

- Ach, cała tamta moja sprawa skończyła się smutno, jak przeważnie bywa w życiu. Ale, kiedy już wszystko staje się nie do wytrzymania, idę do muzeum, do tamtego junaka. Patrzę na jego uśmiech - i niemal natychmiast ulatuje gorycz i ból. Jak gdybym zaczął na nowo żyć, kochać, cierpieć. A on nic, tylko się uśmiecha, jakby mi dziękował za moją dobroć, za to, że potraktowałem go jak żywego, nie dałem skrzywdzić stuleciom.

Po chwili dodał ze smutkiem:

- Wiele w życiu zrobiłem, ale czasem mi się wydaje, że zrobiłem to tylko jedno: tamten uśmiech... I to chyba jestem ja?

Szli w milczeniu.

- Mówisz prawdę - po jakimś czasie powiedziała matka. - Gdzież szukać raju? Trzeba zostać takim jak ty... Patrz, jaka wkoło pustka! Czy co może dać ulgę? Chyba, że tu zamyśli się człowiek? I to, że pomyśli o kimś żywym... A u nas to zamiast kamieni - mięty, podbiały, wilgotne trawy. Śpi czarny bez. I gdzieś śpiewa słowik... U nas, na Białorusi, w naszej okolicy, jeżeli umrze matka, syn robi mostek z dębowej deski. Na ruczaju. I czasem wy dłubie imię na desce. Ktoś przejdzie przez kładkę i pomyśli sobie...

"Oto - pomyśli - leży kładka, a to znaczy, że umarła jakaś kobieta!" A jeżeli nawet i nie pomyśli, to sobie wygodnie przejdzie przez wodę, nóg nie zamoczy.

- Po co o tym mówić?!

- Trzeba... Boję się: co mnie czeka? Chcę tylko wnuków, a potem niech sobie będzie ta kładka. Nie trzeba mi pomnika ani ładnych słów, ani tamtej kobiety. Chcę po prostu dziewczyny, która byłaby spokojna, dobra, nieobca... I kładki...

- Przestań, Tekla - po raz pierwszy rzeźbiarz powiedział do niej "ty". - Oni są inni ludzie.

Gdy powracali, jeszcze świeciły się okna pokoju rzeźbiarza. A więc goście się nie rozeszli. Skręcając za róg domu; gdzie ścieżka przebiegała pomiędzy granatowymi kaktusami i błękitnymi agawami, wśród których błądziły księżycowe odblaski - usłyszeli, prawie tuż obok - dwa głosy.

...Nie pomogło to, że jego oczy pociemniały, gdy słuchał matczynych słów. Nie pomogły słowa, może nawet wywołały wręcz przeciwny skutek.

- Czemuś wtedy nie wyszła za mnie?

Głos Agaty:

- Nie mogłam...

Matka i rzeźbiarz znieruchomieli, nie potrafili zrobić ani kroku przed siebie. W dodatku było za późno, by dać znać o swojej obecności. Cofali się, mimowolnie jednak podsłuchując, dbając jedynie o to, by pod nogami nie zachrzęścił żwir, jakaś sucha gałązka.

- Nie mogłam... Ale kochałam tylko ciebie...

- Nieprawda!.. Są takie kobiety... za bardzo inteligentne... - Syn mówił spokojnie, ale coś dławiło go w krtani. - Uważają, że ich życie nic nie byłoby warte, gdyby nie było przy nich mężczyzny - chłopca, niezmiernie zakochanego, zdolnego nawet ponieść śmierć... Za to za mąż wychodzą nie za takich, rzecz jasna! I mają w swoich duszach nie tablice logarytmiczne, ale... ale maszyny liczące...

- Waleryj!..

- Słuchaj, co mówię. Bo ja dosyć nasłuchałem się ciebie... Takie o tym tylko i myślą, jakby tu się ciekawie urządzić... Aby potem, w starości miło było zapłakać nad szkatułką z listami: "Cóż, okrutne życie nas rozłączyło..."