40529.fb2 Z?ocisty b?g - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Z?ocisty b?g - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Cichutko, krok po kroku, oddalili się od błękitnych zarośli, syn zaś ciągle mówił, gniew, dający się słyszeć w jego głosie, nie mógł zmylić serca matki.

- A tak naprawdę, to wszystko lekceważą... Nie tego mężczyznę kochają, tylko swój smutek, tę swoją grę... "Ach, jaka ja byłam kochana!.. Ach, jakie to było wspaniałe!"

- Kiedy to naprawdę było wspaniałe - wtrąciła niczym nie zamąconym głosem.

- Było? One, takie właśnie, słyszały o tym, że człowiekowi potrzebne jest szczęście miłości. Same nie są do niej zdolne, ale na wszelki wypadek osiągają coś takiego u innych... Kolekcjonerstwo!

Wtedy ona roześmiała się, a matce aż serce się ścisnęło. Jak ona mogła tak się śmiać? Widocznie czuje się bardzo pewna siebie.

- Mów, mów, kochany - powiedziała. - Wygadaj się. Ja ciebie dobrze rozumiem.

- Niczego ty nie rozumiesz. Nie rozumiesz, że takie kolekcjonerstwo nie jest warte złamanego grosza, jeśli człowiek nie kocha sam, jeżeli sam nie dał z siebie wszystkiego!

W głosie drżała gorycz, przerażająca beznadzieja.

- Gadanina! - powiedziała Agata. - Wiesz dobrze, że najlepiej jest ci ze mną...

- I co z tego?

- A mnie z tobą... - uzupełniła. - Jest noc i jest dzień. Słowa dnia nie są potrzebne nocy... Czy pamiętasz, jak byliśmy ze sobą razem... Och! Mów co chcesz, ale tak było! A ty mówiłeś, że moje włosy pachną bieluniem - a potem szukałeś odpowiedników we wszystkich językach: bielena, bełena, szalej, dziędzierzawa...

- Ach, jakie to wzruszające... Ale dosyć tego! Ja nic jestem małym dzieckiem. Dość tego!

Matka oddalała się, jednak głosy nabierały widocznie mocy.

"Oj, synku - wzdychała - nie, tobie nie dosyć... nie dosyć, synku..."

- Ty wiesz dobrze - mówiła Agata - że nigdzie nie pójdziesz. Jeżeli ja mówię, że jesteś mój, to jesteś mój... A ja jestem twoja... Bo aż mi się chce płakać, kiedy mnie całujesz... I tylko tobie jednemu chciałabym być posłuszna...

Milczenie. I znowu jej głos:

- Wybacz mi!.. Zawsze byłam z tobą... I zawsze z tobą będę... Jak ty postanowisz, tak i będzie...

- Przecież chciałem... A ty nie chciałaś być żoną, ale tylko... kochanką. To nie dla mnie taka sytuacja!

- Za poważnie traktujesz te sprawy... Powiedz sam, czy było kiedy tak, żebym nie chciała być z tobą?.. Szukałam ciebie... Kocham ciebie... Na zawsze...

W odpowiedzi na to mężczyzna wybuchnął długo widocznie hamowaną, tym bardziej większą, wściekłością:

- Ty o wiele bardziej, moim zdaniem, chciałaś pieniędzy, mieszkania w stolicy, strojów, wernisażów. Wybacz mi, proszę, ale tego ja ci dać nie mogłem. Byłem ubogi. Ale byłem młody i tu było moim bogactwem. - Stał się ironiczny: - A teraz już nie jestem taki, jak inni. Wszyscy z uwagą patrzą na moje usta, jakby z nich miały wyskoczyć... jelenie...

- Mój ty biedaku - zawołała wyjątkowo szczerze. - Nie chciałam i nie chcę ciebie męczyć... Durniątko ty moje!

- Gdybyś ty wiedziała, jaki ja czuję się stary! - westchnął. - Wszystko, co osiągnąłem to zero, bo nie mam w sobie siebie dawniejszego. I właśnie teraz, gdy jestem gorszy, chcesz mnie...

"Jak on ją kocha - myślała matka. - Boże, jaki on w niej zakochany!"

Rzeźbiarz milczał przez cały ten czas i nagle z wściekłością cisnął swój kij w kłujące zarośla.

- Nie znoszę jej! Takiemu chłopakowi potrzebna jest smukła, olbrzymiooka dziewczyna - współtowarzyszka. Dobra i wyrozumiała, która umiałaby wybaczyć mu wszystkie noce spędzone w laboratorium, która by go kochała, byłaby z niego dumna. Byłaby szczęśliwa, gdy wróci, położyła głowę na kolanach, a on jej jednej jedynej powie: "Łarysko, ratuj mnie!" I nikt, prócz niej, o niczym wiedzieć nie będzie.

- Czemu: Łarysko?

- A nie wiem... tak jakoś mi się wyrwało...

- A ja wiem... Skrzep masz w sercu...

- Jestem już stary... Bardzo zmęczony... Życie niczego mi nie oszczędziło... Moją pierwszą żonę zamordowali, a drugą... przegapiłem w pogoni za uznaniem.

- Ale ja pytam o Łarysę!

- At, to tak sobie. Ostatnie poblaski zachodu!

...Syn jak gdyby urwał się z jakiegoś łańcucha. Od czasu tej złowrogiej nocy przez wszystkie następne dni ani na chwilę nie zjawiał się w towarzystwie. Uciekał między piaszczyste wydmy "wąchać piołun", na rowerze wodnym znikał gdzieś za horyzontem, wdrapywał się na urwiste skały, skakał z nich do wody, przepływał przez całą zatokę aż do plaży. Tylko matka wiedziała: jeśli ktoś stoi nad stromym urwiskiem i, pochylony, pozwala wiatrowi rozwiewać skrzydła płaszcza, to jest nim jej syn. I jeśli na skale, oddzielonej przez wzburzone morze, dostrzega się jakiś drobny punkcik - to znowu jest nim jej syn.

Gdy nie było jego, nie widywało się również i jej.

Zjawiał się niekiedy na kolację - dziwny, jakby zdziczały, hałaśliwy, przesiąknięty zapachem soli, jodu i piołunu - o spalonej przez słońce skórze, o włosach wypłowiałych w jego blasku. Jeśli jeszcze na kogoś zwracał przez chwilę swoją uwagę, to tylko na matkę. Przygoda, niebezpieczeństwa, wiatr od morza - to było dla niego najważniejsze. Jak gdyby chciał wychlusnąć z siebie te wszystkie swoje trzydzieści lat w ciągu kilkunastu dni.

"Wziął rozbrat ze wszystkim" - myślała stara.

Jego oczy były teraz zupełnie inne: wąskie, zatajające jakieś pragnienie, baczne i... jednocześnie jakieś puste.

Pewnego razu znowu nie było ich od samego rana. Gdy pojawili się we dwoje ze śmiechem niemal wyzywającym, gdy stanęli na werandzie przed oknami jadalni - matka pojęła: to już koniec!

Dopiero co przeszedł pierwszy tego lata deszcz, zwilżył ziemię, pachniały gwoździki, wanilia, cynamon, pieprz. Ziemia była jak szkatułka, zawierająca wszystkie ostre przyprawy.

Sukienka kobiety i koszula mężczyzny były przemoknięte, ale oni nie zwracali na to uwagi. W oczach Agaty, patrzącej na syna, czaił się ledwo dostrzegalny uśmieszek. On zaś patrzył na nią z wyrazem jakiejś psiej pokory. Mimo iż twarz nadal była zuchwała, nie pozbawiona czegoś szorstkiego. W oczach jednak nie było nic, prócz może pierwotnej, elementarnej żądzy życia.

"To już koniec - jeszcze raz pomyślała matka - stał się jeńcem, niewolnikiem - władcą..."

I, wbrew samej sobie, wyrzekła głośno:

- Onuca!

- Co takiego? - zapytał rzeźbiarz.

- A nic.

Sama zaś rozmyślała dalej:

"Panować, owszem, można, ale nad szlachetnymi i dobrymi. Ale w tym wypadku... Czy naprawdę nie widzisz, kto jest przy tobie?.. Ona ciebie porzuci przy pierwszym twoim nieszczęściu!"

...Po obiedzie wszyscy, kto tylko chciał, pojechali łodziami do Lwich Grot. Matka nie wsiadła do łodzi, w której znajdował się Waleryj. Zajęli się nią koledzy syna, właśnie było tylko jeszcze jedno miejsce, więc już rzeźbiarz w niej się nie pomieścił.

Poczuła się prawie szczęśliwa, gdy Łarysa przyprowadziła na brzeg Jaropełka.

- Jareńku! - zawołała. - Chodź tu, dziecino!