40532.fb2
Zaczynam od napaści i wsiadając do autobusu, szturcham łokciem jakąś kobietę. Odwraca się i patrzy na mnie ze złością.
– Auu!- krzyczy.- Uważaj, co robisz.
– To on!- bronię się, pokazując na mężczyznę stojącego tuż za mną. Nie słyszy nas, jest zbyt zajęty trzymaniem na rękach wrzeszczącego dziecka i rozmową przez telefon. Nie wie, że właśnie go oskarżyłam. Kobieta mnie wymija.
– Dupek!- zwraca się do tamtego.
Usłyszał.
W zamieszaniu udaje mi się nie zapłacić za bilet. Znajduję sobie miejsce z tyłu. Trzy przestępstwa w ciągu minuty. Nieźle.
W drodze ze wzgórza przeszukałam kieszenie kurtki Adama, ale znalazłam tylko zapalniczkę i pomiętego skręta. Nie mam czym zapłacić. Postanawiam popełnić czwarte przestępstwo i zapalić. Jakiś starszy człowiek odwraca się i celuje we mnie palcem.
– Zgaś to!- krzyczy.
– Spadaj- odpowiadam w sposób, który w sądzie zostałby uznany za jawną agresję.
Jestem w tym dobra. Czas na małe morderstwo w rundce Gry w umieranie.
Mężczyzna siedzący trzy rzędy przede mną karmi makaronem na wynos chłopca trzymanego na kolanach. Przyznaję sobie trzy punkty za sztuczne barwniki, które płyną teraz w żyłach dziecka.
Po przeciwnej stronie kobieta wiąże chustkę pod brodą. Punkt za guz na szyi, surowy i różowy jak szczypce kraba.
Kolejny punkt za eksplozję autobusu, który psuje się na światłach. Dwa za wielkie kule roztopionego plastiku z siedzeń., które rozpadają się w powietrzu.
Pani psycholog w szpitalu powiedziała, że to nie jest moja wina. Twierdziła, że wielu chorych ludzi życzy po cichu zdrowym, by spotkało ich to samo nieszczęście.
Powiedziałam jej, że – zdaniem mojego taty- rak jest oznaką popełnionej zdrady, bo ciało robi coś bez wiedzy i zgody umysłu. Zapytałam, czy moja gra może być metodą obraną przez umysł, aby się odegrać.
– To możliwe- odparła. – Często w nią grasz?
Autobus mija cmentarz. Właśnie otwarto żelazną bramę. Trzy punkty za zmarłych odsuwających wieka trumien. Chcą skrzywdzić żywych. Nie mogą się powstrzymać. Ich szyje zmieniły się w ciecz, a palce lśnią w bladym jesiennym słońcu.
Chyba już wystarczy. Jest straszny tłok. Pasażerowie wciąż się zmieniają.
– Jadę autobusem- mówią do swoich telefonów komórkowych. Zabicie ich wszystkich sprawi tylko, że popadnę w depresję.
Zmuszam się, żeby wyjrzeć przez okno. Dotarliśmy już na Willis Avenue. Chodziłam tędy do szkoły. Tu jest mini market!
Prawie zapomniałam o jego istnieniu, a przecież był pierwszym sklepem w mieście, w którym sprzedawano pluszowe pieski. Razem z Zoey wpadałyśmy tu codziennie latem, wracając ze szkoły, i kupowałyśmy po jednym. Mają też świeże daktyle, figi, chałwę, sezamki i tureckie słodycze. Nie mogę uwierzyć, że zapomniałam o mini markecie.
Po lewej znajduje się sklep z kasetami video, w drzwiach Grill Baru stoi mężczyzna w białym fartuchu i ostrzy nóż. Jagnięcina powoli obraca się na ruszcie w oknie za nim. Jakieś dwa lata temu za pieniądze przeznaczone na obiad kupowałam kebaba i frytki, a Zoey zamawiała dodatkowa jednego papierosa spod lady.
Tęsknię za nią. Wysiadam z autobusu przy rynku i dzwonię. Jej głos brzmi tak, jakby była pod wodą.
– Siedzisz w basenie?
– W wannie.
– Sama?
– Oczywiście.
– Napisałaś, że jesteś w college’u. Wiedziałam, że kłamiesz.
– Czego chcesz, Tesso?
– Złamać prawo.
– Co?
– Numer cztery na mojej liście.
– Co chcesz zrobić?
Kiedyś sama wychodziła z inicjatywą. Scott sprawił, że straciła pomysłowość i cały swój charakter. Wygląda tak, jakby jej kontury uległy zatarciu.
– Myślałam o zastrzeleniu premiera. Chętnie wznieciłabym jakąś rewolucję.
– Bardzo śmieszne.
– Mogłabym też zabić królową. Trzeba by tylko pojechać autobusem do pałacu Buckingham.
Zoey wzdycha. Nawet nie sili się na to, by okazać zainteresowanie.
– Mam dzisiaj coś do zrobienia. Nie mogę się z tobą spotykać codziennie.
– Nie widziałam cię od 10 dni!
Milczenie. Mam ochotę zrobić jej krzywdę.
– Obiecałaś, że zrobisz to ze mną, Zoey. Zrealizowałam dopiero trzy punkty ze swojej listy. W takim tempie nie zdążę ze wszystkim, co zaplanowałam.
– Och, na litość boską!
– Jestem na rynku. Przyjedź, zabawimy się.
– Na rynku? Jest tam Scott?
– Nie wiem. Dopiero wysiadłam z autobusu.
– Będę za dwadzieścia minut.
W mojej filiżance odbija się słońce. Jak łatwo jest siedzieć przy stoliku w kawiarnianym ogródku i patrzeć na nie.
– Myślę, że jesteś wampirem- mówi Zoey.- Wyssałaś ze mnie całą energię.- Odsuwa swój talerzyk na bok i kładzie głowę na stole.
Podoba mi się tutaj- markizy są w cukierkowe paski. Dostrzegam urok spadających kropli deszczu u z upodobaniem obserwuję ptaki siedzące w rzędzie na murze.
– Co to za ptaki?
– Szpaki.
– Skąd wiesz?
– Po prostu wiem.
Nie jestem pewna, czy powinnam jej wierzyć, ale zapisuję to sobie na serwetce.
– A chmury? Wiesz, jak się nazywają?
Jęczy i podnosi głowę znad stolika.
– Myślisz, że kamienie też mają nazwy, Zoey?
– Nie! Podobnie jak krople deszczy, liście i inne idiotyzmy.
Otacza głowę ramionami i ukrywa twarz przede mną. Marudzi od chwili, kiedy się zjawiła, i zaczynała mnie wkurzać. To tak poprawia mi samopoczucie?
Zoey kręci się na krześle.
– Nie jest ci zimno?
– Nie.
– Możemy obrabować bank, albo coś w tym stylu?
– Nauczysz mnie prowadzić?
– Nie możesz poprosić taty?
– Próbowałam, ale nic z tego nie wyszło.
To potrwa milion lat, Tesso. Zresztą, nie wolno mi. Sama dopiero zrobiłam prawko.
– Od kiedy to się przejmujesz?
– Musimy o tym teraz rozmawiać? Idziemy.
Odsuwa krzesło, ale ja nie jestem jeszcze gotowa. Chcę obserwować czarną chmurę płynącą w kierunku słońca. Pragnę przyglądać się niebu zmieniającemu barwę z szarej na czarną jak węgiel. Wiatr zerwie z drzew wszystkie liście. Pobiegnę, żeby je złapać. Będę przy tym wypowiadała setki życzeń.
Nadchodzą trzy kobiety z wózkami i dziećmi. Idą w naszą stronę przez skwer.
– Pośpieszcie się!- wołają.- Tutaj, zanim znowu zacznie padać!
Otrząsają się ze śmiechem z deszczu i przeciskają między stolikami, żeby dojść do wolnego.
– Co zamawiamy? Na co mamy ochotę?- wypytują się. Są tak samo hałaśliwe jak szpaki.
Zoey przeciąga się i zerka na kobiety, jakby nie wiedziała, skąd się wzięły. Robią dużo zamieszania. Zdejmują płaszcze i sadzają dzieci na wysokich fotelikach, wycierają nosy, zamawiają sok i ciastka z owocami.
– Mama przyprowadzała mnie do kawiarni, gdy była w ciąży z Calem- mówię Zoey.- Była wtedy uzależniona od koktajli mlecznych. Przychodziłyśmy tutaj codziennie, aż zrobiła się tak gruba, że kolana jej znikały, gdy siadała. Gdy chciałyśmy spędzić czas przed telewizorem, musiałam zajmować miejsce przy niej na taborecie.
– Boże!- warczy Zoey.- W twoim towarzystwie czuję się tak jak podczas oglądania horrorów.
Po raz pierwszy obserwują ją z uwagą. Zupełnie przestała o siebie dbać. Włożyła bezkształtne getry i koszulę. Chyba nigdy nie widziałam jej bez makijażu. Na twarzy wyraźnie odznaczają się pryszcze.
– Wszystko w porządku, Zoey?
– Zimno mi.
– Myślałaś, że dzisiaj jest dzień targowy? Chciałaś zobaczyć się ze Scottem?
– Nie!
– To dobrze, bo nie wyglądasz najlepiej.
Zerka na mnie.
– Możemy podwędzić coś w sklepie- proponuje.- Chodź, miejmy to już za sobą.