40532.fb2
Krew leci mi z nosa. Stoję w przedpokoju przed lustrem i patrzę, jak spływa strużka po moim policzku na palce. Czuję jej lepkość. Kapie na podłogę i wsiąka w dywan.
– Proszę – szepczę. – Nie tera. Nie tej nocy.
Ale nie potrafię jej zatamować.
Słyszę z dołu, jak mama mówi „dobranoc” Calowi. Zamyka drzwi do jego pokoju i idzie do łazienki. Czekam, nasłuchując, jak się załatwia, a potem spuszcza wodę. Wyobrażam sobie, że myje ręce i wyciera je ręcznikiem. Być może patrzy na siebie w lustrze, tak jak ja tu na dole. Zastanawiam się, czy wydaje się sobie równie odległa, czy jest równie oszołomiona swoim odbiciem.
Opuszcza łazienkę i schodzi na parter. Zbliżam się do niej.
– O Boże!
Mam krwawienie z nosa.
Ależ to krwotok! – Łapie mnie za ramiona. – Szybko, chodź tutaj! – Popycha mnie do salonu. Ciężkie krople krwi spadają na dywan. Pod moimi stopami rozkwitają maki.
Usiądź – komenderuje. – Połóż się na plecach i ściśnij nos.
Adam przyjdzie za dziesięć minut. Idziemy potańczyć. Mama przygląda mi się przez chwilę, a potem wybiega z pokoju. Przychodzi mi na myśl, że pewnie musi zwymiotować, ale ona wraca ze ścierką i rzuca mi ją.
– Połóż się i przyciśnij ścierkę do nosa.
Mój sposób nie działa, więc robię, co każe. Krew spływa mi do gardła. Staram się ją przełykać, ale pęcznieje w ustach i nie pozwala złapać oddechu. Siadam i wypluwam na ścierkę. Ogromna grudka zakrzepłej krwi lśni złowrogo. Z całą pewności nic takiego nie powinno wydostać się z mojego nosa.
– Daj mi to – mówi mama.
Podaję jej ścierkę, ona przygląda się temu, co udało mi się wykrztusić, a następnie zawija. Jej ręce, podobne jak moje, są poplamione krwią.
– Co robić, mamo? On tu zaraz będzie.
Za chwilę ci przejdzie.
Spójrz na moje ubranie!
Potrząsa głową z rozpaczą.
– Lepiej się połóż.
To nie jest dobry pomysł, ale nic przecież nie działa. Wszystko zaprzepaszczone. Mama przysiada na krawędzi kanapy. Leżę płasko na plecach i obserwuję cienie, które pojawiają się i rozpraszają. Wyobrażam sobie, że jestem na tonącym statku. Jakiś cień rozpościera nade mną swoje skrzydła.
– Czujesz się trochę lepiej? – pyta mama.
O wiele.
Nie sądzę, żeby mi uwierzyła, bo wychodzi do kuchni i po chwili wraca z lodem na tacy. Kuca przy kanapie i przekłada go na kolana. Zamrożone kostki spadają z jej spodni na dywan. Podnosi jedną nich, czyści z włosów i podaje mi.
– Połóż ją na nosie.
Lepszy byłby mrożony groszek.
Zastanawia się na tym chwilę, a potem znowu wybiega z pokoju i zaraz wraca z paczką mrożonej kukurydzy.
– Może być? Nie było groszku.
Śmieje się, więc chyba jest poprawa.
– O co chodzi? – pyta. – Co cię tak rozbawiło?
Ma rozmazany tusz do rzęs pod oczami i włosy w nieładzie. Chwytam ją za ramię i pomaga mi usiąść. Czuję się jak staruszka. Opuszczam nogi na podłogę i ściskam dwoma palcami nos tak, jak uczyli mnie w szpitalu. Pulsuje mi w skroniach.
– Nie przestaje, prawda? Dzwonię po tatę.
Uzna, ze sobie nie radzisz.
Trudno.
Pospiesznie wystukuje numer taty. Myli się i musi uczynić to jeszcze raz.
– Prędzej, prędzej – mruczy pod nosem.
W pokoju robi się jasno. Ozdoby na komiku lśnią jak kości.
– Nie odbiera. Dlaczego nie odbiera? Czy na kręgielni panuje aż taki hałas?
To jego pierwszy wolny wieczór od tygodni, mamo. Daj mu spokój. Poradzimy sobie.
Jej twarz kurczy się ze strachu. Nigdy nie uczestniczyła w transfuzji krwi ani punkcji lędźwiowej. Nie pozwolono jej być przy mnie podczas przeszczepu szpiku kostnego, ale mogła towarzyszyć mi w wielu innych zabiegach. Nigdy tego nie robiła. Obiecywała, że będzie odwiedzać mnie częściej, ale zawsze kończyło się na wspólnym spędzaniu świąt. Nadszedł czas, by stanęła oko w oko z rzeczywistością.
– Musisz mnie zawieść do szpitala, mamo.
Jest przerażona.
– Tata ma samochód.
Wezwij taksówkę.
A Cal?
Przecież śpi.
Kiwa głową nieprzytomnie. Sprawy organizacyjne ja przerastają.
– Napisz mu wiadomość.
Nie możemy zostawić go samego!
Ma jedenaście lat. Jest prawie dorosły.
Waha się przez chwilę, a potem przerzuca kartki w notesie, żeby znaleźć numer firmy taksówkarskiej. Przyglądam się jej, ale mam kłopoty z koncentracją. Ogarnia mnie lęk, czuję się zdezorientowana. Zamykam oczy i przypominam sobie matkę z filmu, który kiedyś obejrzałam. Mieszkam w górach ze strzelbą i gromadką dzieci. Była pewna siebie i zdyscyplinowana. Nakładam postać tej kobiety na moją mamę jak plaster.
Kiedy znowu otwieram oczy, widzę, jak trzyma w dłoni ręczniki i sięga po mój płaszcz.
– Chyba nie powinnaś zasypiać – mówi. – Pomogę ci wstać. Ktoś dzwoni do drzwi.
Kręci mi się w głowie, jestem rozpalona. Odnoszę wrażenie, że to sen. Mama podtrzymuje mnie i prowadzi do przedpokoju. Słyszę szepty zza ściany.
To nie taksówkarz, w drzwiach stoi Adam, gotowy udać się na randkę. Próbuję zejść mu z oczu, potykam się i cofam w głąb korytarza, ale dostrzega mnie.
– Tessa! O Boże! Co się stało?
Ma krwotok z nosa – wyjaśnia mama. – Sądziłyśmy, że to taksówkarz.
Jedziecie do szpitala? Zawiozę was samochodem mojego taty.
Wchodzi i próbuje mnie objąć, jakby naprawdę zamierzał wsadzić nas do swojego auta, jakby naprawdę nie miało dla niego żadnego znaczenia to, że zachlapię krwią siedzenia. Wyglądam jak ofiara wypadku drogowego. Czy on nie rozumie, że nie powinien oglądać mnie w takim stanie?
Odpycham go.
– Wracaj do domu, Adamie.
Zawiozę cię do szpitala – powtarza. Pewnie myśli, ze nie usłyszałam, co mówił, albo że krwotok zmącił mi umysł.
Mama bierze go pod rękę i delikatnie wyprowadza za drzwi.
– Poradzimy sobie – oświadcza. – Wszystko będzie dobrze. Zobacz, taksówka przyjechała.
Chcę być przy niej.
Wiem – szepcze mama. – Przykro mi.
Adam dotyka mojej ręki, kiedy mijam go na ścieżce – Tesso – mówi.
Nie odpowiadam. Nie patrzę na niego, bo jego głos jest tak natarczywy, że mogłabym zmienić zdanie. Co za ironia losu. Odnaleźć miłość i być zmuszoną z niej zrezygnować. Ale nie mam wyboru. Muszę to przetrwać, zanim zacznie boleć jeszcze bardziej.
Mama rozkłada ręczniki na tylnym siedzeniu taksówki, upewnia się, że mam zapięty pas, i zachęca kierowcę do wzięcia ostrego zakrętu tuż za naszą bramą.
– Dobrze – ilustruje go. – może pana jechać szybciej. – Przemawia do niego, jakby grała w filmie.
Adam patrzy za nami, stojąc przy ogrodzeniu. Macha do nas. Robi się coraz mniejszy i mniejszy, w miarę jak się oddalamy.
– Miły chłopak – rzuca mama.
Zamykam oczy. Mam wrażenie, że spadam.
Mama szturcha mnie łokciem.
– Nie zasypiaj.
Światło księżyca odbija się w szybie taksówki. Z przodu rozpościera się mgła.
Mieliśmy iść potańczyć. Chciałam znowu spróbować alkoholu. Wejść na stół i śpiewać razem z innymi. Wspiąć się na płot w parku, wykraść łódź i pływać nią po jeziorze. Pragnę wśliznąć się do pokoju Adama i kochać się z nim.
– Adam – mówię pod nosem. Ale jego imię zalewa krew, tak jak wszystko wokół.
W szpitalu podsuwają mi wózek i pomagają usiąść. Należę di nagłych przypadków – tłumaczą i wywożą mnie w pośpiechu z poczekalni. Zostawiamy w tyle ofiar bójek w pubach, przedawkowania narkotyków i wypadków domowych. Pędzimy korytarzem do ważniejszego miejsca.
Nieoczekiwanie szpital dodaje mi otuchy. Jest moim drugim światem, który rządzi się swoimi prawami. Dla każdego znajdzie się tutaj miejsce. W poczekalni pogotowia sadowią się młodzi mężczyźni, właściciele szybkich samochodów z kiepskimi hamulcami oraz motocykliści za skłonnościami do przyspieszania na zakrętach.
Na bloku operacyjnym czekają ci, którzy wpadli w ręce psychopaty albo zostali postrzeleni. Są tu również ofiary dziwnych wypadków – dziecko z głową poranioną na skutek zaplątania włosów w ruchome schody, kobieta w staniku na metalowych fiszbinach, który włożyła podczas burzy z piorunami.
Na łóżkach stojących w głębi budynku leżą pacjenci cierpiący na uporczywe bóle głowy, schorzenia nerek, wysypki, znamiona o poszarpanych krawędziach, guzy w piersi lub uporczywy kaszel nie wróżący nic dobrego. Oddział imienia Marii Curie, znajdujący się na czwartym piętrze, przeznaczono dla dzieci z chorobami nowotworowymi. Rak potajemnie toczy ich ciała.
Jest tu jeszcze kostnica, w szufladach wielkiej lodówki leżą zmarli. Do stóp maja przyczepione karteczki z nazwiskami.
Wjeżdżamy do jasnego, sterylnego pomieszczenia. Łóżko, umywalka, pielęgniarka i lekarz.
– Powinna się czegoś napić – sugeruje mama. – Straciła mnóstwo krwi. Dacie jej coś do picia?
Doktor zbywa ją machnięciem ręki.
– Musimy zaczopować nos.
Zaczopować?
Pielęgniarka prowadzi mamę na krzesło i siada obok niej.
– Doktor włoży kłębek gazy do nosa pani córki, żeby zatamować krwotok – tłumaczy. – Może pani zostać.
Dygoczę. Pielęgniarka wstaje i okrywa mnie kocem aż po brodę. Znowu wstrząsa mną dreszcz.
– To znak, że komuś się śnisz – stwierdza mama. Ja jednak zawsze wyobrażałam sobie, że w innym życiu ktoś stanął przy moim grobie.
Doktor ściska mi noc palcami, zagląda w usta, bada gardło i kark.
– Proszę pani – odzywa się.
Mama jest przestraszona, prostuje się na krześle.
– Pan mówi do mnie?
Pojawiły się dzisiaj jakieś objawy małopłytkowości?
Nie rozumiem?
Czy córka skarżyła się na ból głowy? Zauważyła pani różowe pręgi na skórze?
Nie sprawdzałam.
Doktor wzdycha, uświadamia sobie, że przemawia w obcym dla niej języku, a mimo to nie daje za wygraną.
– Kiedy przeprowadzono ostatnią transfuzję krwi?
Mama wydaje się bardziej zakłopotana.
– Nie jestem pewna.
Zażywała ostatnio aspirynę?
Przykro mi. Nie wiem.
Postanawiam jej pomóc. Nie ma dość siły, może nagle wstać i wyjść, jeśli sytuacja okaże się dla niej zbyt trudna.
– Ostatnią transfuzję przeprowadzono dwudziestego pierwszego grudnia – mówię chrapliwym głosem, bo krew bulgocze mi w gardle.
Doktor marszczy brwi.
– Nic nie mów. Niech pani podejdzie i weźmie córkę za rękę.
Mama podchodzi posłusznie i siada na krawędzi łóżka.
– Jedno ściśnięcie za rękę oznacza „tak” – ciągnie lekarz. – Dwa ściśnięcia to „nie”. Rozumiesz?
Tak Cicho. Ściskaj, nic nie mów.
Przerabiamy wszystkie rutynowe pytania – pręgi na skórze, bóle głowy, aspiryna, ale tym razem mama zna odpowiedź.
– W postaci tabletek czy rozpuszczalną?
Dwa ściśnięcia.
– Nie – tłumaczy mama. – Nie brała aspiryny.
?Środki przeciwzapalne?
Nie. – Mama patrzy mi w oczy. Nareszcie zaczyna mówić moim językiem.
Świetnie – oznajmia lekarz. – Teraz włożę gazę z przodu nosa. Jeśli to nie pomoże, będę musiał wepchnąć głębiej. W ostateczności trzeba będzie przeprowadzić kauteryzację. Miałaś już taki zabieg?
Ściskam mamę za rękę tak mocno, że się krzywi.
– Tak, miała.
Bolało jak diabli. Potem jeszcze przez wiele dni paliło mnie w całym ciele.
– Musimy sprawdzić poziom płytek – ciągnie lekarz. – Byłbym zdziwiony, gdyby był wyższy niż dwadzieścia. – Dotyka mojego kolana przez koc. – Przykro mi. Masz parszywą noc.
Dwadzieścia? – powtarza mama jak echo.
Pewnie będziemy musieli jej podać kilka jednostek – tłumaczy doktor. – Proszę się nie martwić. To potrwa zaledwie godzinę.
Kiedy wpycha mi gazę do nosa, usiłuję się skupić na prostych rzeczach – krzesło, srebrne bliźniacze brzozy w ogrodzie Adama, ich liście drżące w promieniach słońca.
Ale nie mogę się skoncentrować.
Czuję się tak, jakbym zjadła ścierkę; mam sucho w gardle i oddycham z trudem. Patrzę na mamę, wyraźnie ją mdli i odwraca głowę. Jak to możliwe, że czuję się od niej starsza? Zamykam oczy, żeby nie widzieć, w jakim jest stanie.
– Nieprzyjemnie? – pyta lekarz. – Czy mama mogłaby odwrócić uwagę córki?
Wolałabym, żeby tego nie mówił. Co niby miałaby zrobić? Zatańczyć dla nas? Zaśpiewać? Może zdecyduje się na swój popisowy numer i po prostu wyjdzie.
Zapada długie milczenie. I nagle słyszę:
– Pamiętasz, jak pierwszy raz jedliśmy ostrygi, a tata tak się struł, że wymiotował do kosza na końcu molo?
Otwieram oczy. Cienie gęstniejące w pokoju uciekają przed jasnością jej słów. Nawet pielęgniarka się uśmiecha.
– Miały smak morza – wspomina mama. – Pamiętasz?
Pewnie. Kupiliśmy cztery, po jednej dla każdego. Mama odchyliła główkę i połknęła ją w całości. Ja zrobiłam tak samo. Tylko tata długo przeżuwał swoją ostrygę i jej kawałki powychodziły mu między zęby. Ruszył biegiem na koniec mola, trzymając się za żołądek. Kiedy wrócił, wypił całą puszkę lemoniady bez przerwy na zaczerpnięcie oddechu. Calowi też nie smakowały.
„Może ostrygi są tylko dla kobiet” – stwierdziła mama i kupiła nam obu po jeszcze jednej.
Teraz opowiada o nadmorskim miasteczku i hotelu, z którego było tak blisko spacerem na plażę. Wspomina gorące promienie słońca na pisaku.
– Podobało ci się tam – mówi. – Całymi godzinami zbierałaś muszle i kamyki. Pewnego razu przywiązałaś sznureczek do kawałka drewna i przez cały dzień ciągnęłaś go za sobą, udając, że to pies.
Pielęgniarka śmieje się i mama też się uśmiecha.
– Byłaś dziewczynką obdarzoną wielką wyobraźnią. I bardzo grzeczną.
Gdybym mogła, spytałabym ją, dlaczego mnie opuściła. Może wreszcie opowiedziałaby mi o mężczyźnie, dla którego odeszła od taty, i ich miłości tak wielkiej, że zdołałabym wszystko zrozumieć.
Ale nie jestem wstanie wydobyć z siebie ani słowa. Mam skurczone, rozpalone gardło. Słucham więc, jak mama mówi o tamtym słońcu, minionych dniach i utraconym pięknie. Dobrze jej idzie. Wykazuje inwencję. Nawet lekarz wydaje się rozbawiony. W jej opowieści niebo jest zawsze błękitne i codziennie oglądamy delfiny pluskające się w morzu.
– Podamy ci tlen – doktor mruga do mnie, jakby proponował mi działkę. – Nie będziemy robić kauteryzacji. Już po wszystkim. – Rozmawia przez chwilę z pielęgniarką i odwraca się w drzwiach, żeby pomachać nam na pożegnanie. – Jesteś dzisiaj moją najlepszą pacjentką – oznajmia i kłania się lekko mamie. – Pani też nieźle się spisała.
– Co to była za noc! – rzuca mama, kiedy wsiadamy do taksówki.
Cieszę się, że byłaś ze mną.
Moje słowa są dla niej zaskoczeniem, wydaje się nawet zadowolona.
– Nie jestem pewna, czy się na coś przydałam.
Poranne promienie słońca oświetlają drogę. W taksówce panuje zimno, powietrze jest rozrzedzone jak w kościele.
– Proszę – mówi mama, rozpinając płaszcz i okrywając nim moje plecy. – gazu – poleca kierowcy i obie chichoczemy.
Wracamy tą samą drogą. Usta jej się nie zamykają, snuje plany na wiosnę i Wielkanoc. Chciałaby więcej czasu spędzić w naszym domu, zaprosić na obiad dawnych przyjaciół swoich i taty. Może urządzi dla mnie przyjęcie urodzinowe w maju.
Czy tym razem mówi poważnie?
– Wiesz – zwierza mi się – co wieczór po zakończeniu handlu na bazarze idę tam, by zebrać z ziemi warzywa i owoce. Czasami ludzie wystawiają całe skrzynki mango. W zeszłym tygodniu znalazłam pięć okoni w plastikowej torbie. Gdybym zaczęła to wszystko gromadzić w lodówce taty, moglibyśmy urządzić przyjęcie i nie kosztowałby to nas nawet pensa.
Opowiada ze szczegółami o różnych zabawach i koktajlach. O zespołach i komiksach. Planuje wynajęcie miejscowej świetlicy i ozdobienie jej girlandami i balonikami. Przysuwam się do mamy i kładę głowę na jej ramieniu. Ostatecznie jestem jej córką. Staram się nie poruszać, żeby nic się nie zmieniło. Cudownie jest tak przytulać się do niej, słuchać jej słów i grzać się pod jej płaszczem.
– Popatrz – rzuca nagle. – To dziwne.
Z trudem otwieram oczy.
– Co takiego – Tam na moście. Nie było tego przedtem.
Stajemy na światłach przed stacja kolejową. Na ulicach panuje ruch, mimo że jest jeszcze dość wcześnie; taksówki przepychają się przez tłok, próbując wyprzedzać inne samochody. Na moście, wysoko nad jezdnią, nocą zakwitły litery. Ludzie im się przyglądają. Odczytuję chwiejne T, kanciaste E, cztery zawijasy tworzące podwójne S i na końcu górujące nad pozostałymi A.
– To zbieg okoliczności – mówi mama.
Nieprawda.
Mam w kieszeni komórkę. Przebieram palcami.
Musiał to zrobić tej nocy. Było ciemno. Wspiął się na mur, przeszedł po nim i przechylił się w dół.
Boli mnie serce. Wyjmuję telefon i piszę: ŻYJESZ?
Światła zmieniają kolor – z bursztynowego na zielony. Taksówka wyjeżdża pod most i sunie po Hugh Street.
Jest wpół do siódmej. Może śpi? A jeśli stracił równowagę i spadł prosto na jezdnię?
– Boże! – wykrzykuje mama. – Twoje imię jest wszędzie!
Sklepy na High Street jeszcze mają zamknięte oczy, śpią, ich okna są zasłonięte metalowymi żaluzjami. A moje imię znajduje się na nich wszystkich. Przed kioskiem Ajaya. Na drogich okiennicach sprzedawcy zdrowej żywności. Wyjątkowo wielkie napisy zdobią skład meblowy Handie, bar King's Chicken i kawiarnię Barbecue. Widnieją na chodniku, sięgając od banku aż do sklepu Mothercare. Tworzą lśniące koło na rondzie.
– To cud! – szepcze mama.
To Adam.
Nasz sąsiad? – Jest zachwycona, jakby była świadkiem jakiejś magicznej sztuczki.
Rozlega się sygnał potwierdzający otrzymanie SMS-a. ŻYJĘ, A TY?
Wybucham głośnym śmiechem. Po powrocie zastukam do jego drzwi i powiem, że jest mi przykro. On zaś uśmiechnie się do mnie tak samo jak wczoraj, kiedy wynosił śmieci z ogrodu i zobaczył, że mu się przyglądam.
– Nie potrafisz się trzymać z daleka, co? – Roześmiałam się wtedy, bo miał rację. Mówiąc to na głos, sprawił, że mniej bolało.
Adam zrobił to dla ciebie? – Mama drży z przejęcia. Zawsze uwielbiała romantyczne historie.
JA TEŻ ŻYJĘ. WRACAM DO DOMU, odpisuję.
Zoey spytała mnie kiedyś, jaka była najlepsza chwila w moim życiu do tej pory. Opowiedziałam jej o tym, jak ćwiczyłam stanie na rękach z moja przyjaciółką Lorraine. Miałam osiem lat, następnego dnia w szkole urządzano kiermasz i mama obiecała mi kupić szkatułkę na biżuterię. Leżałam na trawie, trzymając Lorraine za rękę, oszołomiona uczuciem szczęścia i absolutnie przekonana o tym, że świat jest piękny.
Zoey uznała, że jestem stuknięta. Ale wtedy po raz pierwszy poczułam się szczęśliwa. Po raz pierwszy byłam świadoma tego uczucia.
A potem całowałam się z Adamem. Jeszcze później kochałam się z nim. Teraz zrobił dla mnie cos takiego. Uczynił mnie sławną. Objawił moje imię całemu światu, podczas gdy ja spędziłam noc w szpitalu z nosem wypchanym gazą. Trzymam w ręku torebkę pełną antybiotyków i środków przeciwbólowych, ramię boli mnie po podaniu dwóch jednostek krwi. A mimo to czuję się niezwykle szczęśliwa.