40532.fb2 Zanim Umr? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 32

Zanim Umr? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 32

Rozdział 31

Wiosna ma w sobie czarodziejską moc.

Błękit. Wysoko na niebie piętrzą się pierzaste chmury. Powietrze jest cieplejsze niż w ciągu ostatnich tygodni – Światło było inne dziś rano – mówię do Zoey. – Obudziło mnie.

Poprawia się w ogrodowym fotelu.

– Szczęściara. Mnie obudził skurcz w nogach.

Siedzimy pod jabłonią. Zoey przyniosła koc z kanapy i owinęła się nim, ale ja nie czuję zimna. Jest jeden z tych łagodnych dni marcowych, kiedy ziemia budzi się do życia. Na trawniku zakwitły stokrotki. Wzdłuż ogrodzenia pojawiły się kępy tulipanów. Ogród pachnie inaczej niż do tej pory – wilgocią i tajemnicą – Dobrze się czujesz? – pyta Zoey. – Jakoś dziwnie wyglądasz.

Koncentruję się.

Na czym?

Na znakach.

Jęczy cicho, a potem bierze folder z ofertami biura podróży moich z kolan i przerzuca kartki.

– W takim razie ja będę się torturować tymi widokami. Powiedz, gdy skończysz.

Nigdy nie skończę.

Widzę piękną chmurę, przez którą prześwituje słońce, brązowego ptaka przecinającego niebo prostą linią. Znaki są wszędzie. Jestem bezpieczna.

Cal też dał się wyciągnąć w moje poszukiwania różnych niecodziennych zjawisk, ale jest bardziej praktyczny. Nazywa je czarami przeganiającymi śmierć. Rozwiesił czosnek nad wszystkimi drzwiami i w każdym rogu nad moim łóżkiem. Na frontowej bramie i na furtce z tyłu domu umieścił tabliczki z napisem „TRZYMAJ SIĘ Z DALEKA”.

Wczoraj wieczorem oglądaliśmy razem telewizję. Związał nasze nogi skakanką. Wyglądaliśmy jak przedstawiciele rasy trójnogich.

– Nikt Cię nie zabierze, jeśli będziesz przywiązana do mnie – oznajmił.

Mogą zabrać i ciebie!

Wzruszył ramionami, jakby się tym nie przejął.

– Na Sycylii też cię nie znajdą.

Jutro wylatujemy. Cały tydzień w słońcu. Drażnię się z Zoey, pokazując jej wulkaniczne plaże z czarnym piaskiem, morze okolone łańcuchem gór, kawiarenki i rynki. Niektóre zdjęcia przedstawiają potężną Etnę w tle, odległą i zionącą ogniem.

– To aktualny wulkan – mówię. – Nocą puszcza ikry, a kiedy pada deszcz, wszystko wokół pokrywa pył.

Ale chyba będzie ładna pogoda? Pewnie jest tam ze trzydzieści stopni – zgaduje Zoey, zamykając folder. – Nie mogę uwierzyć, że twoja mama oddała swój bilet Adamowi.

Tata też w to nie wierzy.

Zoey zastanawia się przez chwilę.

– Wydawało mi się, że jednym z punktów na twojej liście było połączenie ich.

Na pozycji siódmej.

Okropność. – Rzuca gazetę na trawę. – Nagle zrobiło mi się smutno.

To przez hormony.

Smutniej, niż mogłabyś sobie wyobrazić.

Mówiłam. Hormony.

Wpatruje się smętnie w niebo, a już w następnej chwili odwraca się do mnie z uśmiechem.

– Wiesz, że za trzy tygodnie odbieram klucze?

Rozmowa o mieszkaniu zawsze ją rozwesela. Rada Miejska postanowiła przyznać Zoey stypendium. Może zamienić talony na farby i tapetę. Ożywia się, opowiadając o urządzeniu sypialni i o kafelkach z wzorem tropikalnych ryb, które chce kupić do łazienki.

Dziwne, kiedy o tym opowiada, jej ciało zaczyna falować. Usiłuję się skupić na wyobrażeniu sobie tej kuchni, ale mam wrażenie, że Zoey drży od przegrzania.

– Dobrze się czujesz? – pyta. – Znów masz taką dziwną minę.

Pochylam się i masuję sobie czaszkę. Koncentruję się na bólu między oczami i staram się go złagodzić.

– Zawołać twojego tatę?

Nie.

Podać ci szklankę wody?

Nie. Zostań. Zaraz wracam.

Dokąd idziesz?

Nie widzę Adama, ale go słyszę. Przekopuje kawałek ogrodu, żeby jego mama mogła posadzić kwiaty, kiedy on wyjedzie. Słyszę, jak naciska butem na łopatę, a wilgotna ziemia stawia mu opór.

Przechodzę przez dziurę w płocie. Dobiega mnie szept rosnących roślin – pączki otwierają się, delikatnie zielone pędy torują sobie drogę na powierzchnię.

Adam zdjął sweter i pracuje w podkoszulce bez rękawów i dżinsach. Wczoraj ostrzygł włosy. Łuk jego szyi w miejscu, w którym łączy się z barkami, jest wstrząsająco piękny. Uśmiecha się na mój widok, odstawia łopatę i podchodzi.

– Cześć!

Wtulam się w niego i czekam, aż poczuję się lepiej. Jest ciepły. Ma słoną, pachnącą słońcem skórę.

– Kocham cię.

Cisza. Strach. Czy zamierzałam to powiedzieć?

Uśmiecha się na swój sposób, krzywo.

– Ja też cię kocham, Tesso.

Kładę mu rękę na ustach.

– Nie mów nic, jeśli tak nie czujesz.

Tak właśnie czuję.

Palce wilgotnieją mi pod jego oddechem. Całuje moją dłoń.

Chowam to wszystko w sercu – dotyk skóry pod palcami, jego smak na moich ustach. Będę tego potrzebowała jak talizmanu, żeby przetrwać swoją niemożliwą podróż.

Muska mój policzek jednym palcem, przesuwa nim od skroni po brodę i wyżej, aż do ust.

– Dobrze się czujesz?

Kiwam głową.

Patrzy na mnie lekko zaintrygowany.

– Jesteś dziwnie spokojna. Przyjść do ciebie, kiedy skończę? Moglibyśmy przejechać się motorem, pożegnać się ze wzgórzem na tydzień.

Znowu kiwam głową. Tak.

Całuje mnie na do widzenia. Smakuje jak masło.

Przytrzymuję się płotu, przełażąc z powrotem przez dziurę. Jakiś ptak wyśpiewuje skomplikowane trele. Tata stoi na schodkach z ananasem w dłoni. To są dobre znaki. Nie ma potrzeby się bać.

Wracam na fotel. Zoey udaje, że śpi, ale otwiera jedno oko, kiedy siadam obok.

– Ciekawe, czy podobałby ci się, gdybyś była zdrowa.

Tak.

Nie jest tak przystojny jak Jake.

Za to dużo milszy.

Założę się, że czasem cię wkurza. Wygaduje brednie albo chce się kochać, kiedy ty nie masz na to ochoty.

Nie.

Zerka na mnie spode łba.

– Przecież to facet.

Jak mam jej to wyjaśnić? To szczęście, gdy otacza mnie nocą ramieniem? Sposób, w jaki zmienia się jego oddech w miarę upływu godzin i dzięki temu wiem, kiedy zacznie świtać? Każdego ranka po obudzeniu całuje mnie. Jego ręka leżąca na mojej piersi podtrzymuje bicie serca.

Zbliża się tata z ananasem.

– Chodź do środka. Philippa czeka.

Ale ja nie chcę. Źle się czuję w zamkniętym pomieszczeniu. Wolę zostać pod jabłonką, na świeżym, wiosennym powietrzu.

– Poproś ją, żeby przyszłą tutaj.

Wzrusza ramionami i zawraca do domu.

– Zrobi mi badanie krwi – mówię do Zoey.

Marszczy nos.

– W porządku. I tak już zmarzłam.

Philippa wkłada gumowe rękawiczki.

– Widzę, ze miłość czyni cuda.

Jutro obchodzimy naszą dziesiątą rocznicę.

Dziesięć tygodni? Cóż, uczucie ci służy. Od dzisiaj będę rekomendowała stan zakochania wszystkim pacjentom.

Podnosi moje ramię i dezynfekuje miejsce wokół portu kawałkiem gazy.

– Spakowałaś się już?

Biorę tylko kilka sukienek, bikini i sandałki.

Nic więcej?

A czego mi jeszcze trzeba?

Przede wszystkim kremu do opalania, kapelusza i cieplejszego swetra! Nie chcę cię leczyć z poparzeń słonecznych po powrocie.

Lubię, kiedy tak zrzędzi. Przychodzi do mnie od tygodni. Chyba jestem jej ulubioną pacjentką.

– Jak się miewa Andy?

Uśmiecha się blado.

– Był przeziębiony przez cały tydzień. Chociaż, oczywiście, twierdził, że ma grypę. Wiesz, jacy są mężczyźni.

Nie wiem, ale kiwam głową ze zrozumieniem. Ciekawa jestem, czy mąż ją kocha, czy dba o to, żeby czuła się wspaniale, czy leży w jej tłustych ramionach.

– Dlaczego nie masz dzieci, Philippo?

Patrzy prosto na mnie, odciągając krew do strzykawki.

– Nie zniosłabym ciągłego lęku o nie.

Napełnia krwią drugą strzykawkę i wstrzykuje ja do butelki, oblewa wenflon roztworem soli oraz heparyną, pakuje swoje narzędzia do torby i wstaje. Przez chwilę mam wrażenie, ze mnie przytuli, ale nie robi tego.

– Baw się dobrze – mówi. – I nie zapomnij wysłać mi pocztówki Patrzę na nią, jak idzie po ścieżce, kołysząc się na boki. Odwraca się na schodach i macha na pożegnanie.

Z domu wychodzi Zoey.

– Czego ona tak szuka w tej krwi?

Choroby.

Zoey siada i kiwa głową ze zrozumieniem.

– Twój tata szykuje lunch. Zaraz nam przyniesie.

Roztańczony liść. Długi cień padający na trawnik.

Wszędzie widzę znaki. Niektóre robię sama. Inne przychodzą nie wiadomo skąd.

Zoey łapie mnie za rękę i przyciska do brzucha.

– Poruszyła się! Połóż tu dłoń… nie, tutaj. Dobrze.

Czuję powolny, okrężny ruch. Jakby jej dziecko fikało koziołki w zwolnionym tempie. Chcę cały czas trzymać tu rękę. Chcę, żeby dziecko zmieniło pozycję jeszcze raz.

– Jesteś pierwszą osobą, której to pokazałam. Poczułaś, jak się porusza, prawda?

Tak.

Wyobraź ja sobie – prosi Zoey. – Postaraj się ją sobie wyobrazić.

Często to robię. Narysowałam ją nad moim łóżkiem. Nie jest to najlepszy obrazek, ale proporcjonalny – uda, brzuch, obwód głowy.

Jest to dziesiąta na mojej liście. Lauren Tessa Walker.

– Ma już ukształtowany kręgosłup – oznajmiam Zoey. – Trzydzieści trzy kręgi, sto pięćdziesiąt stawów i tysiąc ścięgien. Potrafi otworzyć oczy, wiedziałaś o tym? Ma też siatkówkę.

Zoey zerka na mnie z niedowierzaniem, jakby sądziła, że nikt nie może wiedzieć takich rzeczy na pewno. Postanowiłam przemilczeć informację, że jej własne serce bije teraz dwukrotnie szybciej niż normalnie, pompując sześć litrów krwi na minutę. Pewnie bym ją przestraszyła.

Nadchodzi tata.

– Smacznego – mówi, stawiając tacę na trawie między nami. Awokado i sałatka z rukwi. Kawałki ananasa i kiwi. Miseczka czerwonych porzeczek.

Nie ma szansy na burgera? – pyta Zoey.

Tata marszy brwi, a potem uświadamia sobie, że Zoey żartuje, i się uśmiecha.

– Idę po kosiarkę – oznajmia i znika w szopie.

Adam i jego mama pojawiają się w dziurze w płocie.

– Śliczny dzień, prawda? – woła Sally.

Już wiosna – bełkocze Zoey z buzią pełną sałatki.

Jeszcze nie było zmiany czasu.

W takim razie winne jest zanieczyszczenie powietrza.

Sally wygląda na przestraszaną.

– Spiker w radiu mówił, że gdybyśmy zrezygnowali z samochodów, ludzkość zyskałaby dodatkowo tysiąc lat życia na tej planecie.

Adam śmieje się, podzwaniając kluczykami.

– W takim razie może przejdziemy się do centrum ogrodniczego?

Nie, chcę kupić rośliny na ściółkę. Nie dalibyśmy rady ich przynieść.

Adam kręci głową.

– Będziemy za godzinę.

Patrzymy, jak odchodzą. Adam odwraca się przed furtką i mruga do mnie.

– Ja bym się wkurzyła – rzuca Zoey.

Ignoruję ją. Zjadam plasterek kiwi. Smakuje inaczej niż zwykle. Pierzaste obłoki na niebie przypominają baranki pasące się na błękitnej łące. Słońce to wychodzi, to znów się chowa. Wszystko się zmienia.

Tata wyciąga kosiarkę. Jest przykryta starymi ręcznikami, jakby pozostawała w stanie hibernacji. Dawniej pielęgnował ogród z niemal religijnym zapałem. Sadził i pielił, podwiązywał rośliny sznurkiem i utrzymywał porządek. Teraz w ogrodzie panuje chaos. Trawnik jest zapuszczony, a krzewy różane zaglądają już prawie do szopy.

Śmiejemy się, kiedy kosiarka odmawia współpracy, ale na tacie nie robi to wrażenia. Wzrusza tylko ramionami, jakby i tak nie miał ochoty brać się do roboty. Wraca do szopy, wychodzi z sekatorem i zaczyna przycinać gałązki żywopłotu.

– Jest grupa wsparcia dla nastolatek w ciąży – zaczyna Zoey. – Podają ciastka i herbatę, i uczą zmieniać pieluszki. Myślałam, że będzie beznadziejnie, ale świetnie się wszystkie bawiłyśmy.

Po niebie leci samolot, zostawiając za sobą smugę białego dymu. Pojawia się drugi i przecina mu drogę. Całują się. Żaden nie spada.

– Słuchasz mnie? – mówi Zoey. – Mam wrażenie, że nie.

Przecieram oczy i staram się skupić na tym, co mówi. Opowiada, że zaprzyjaźniła się z jakąś dziewczyną… maja zbliżony termin porodu… dodaje coś o położnej. Jej głos dociera do mnie z daleka, jakby zgłębi tunelu.

Zauważam, jak guzik jej bluzki nagle się napina Motyl ląduje na ścieżce i rozpościera skrzydła. Opala się. Motyle pojawiły się w tym roku bardzo wcześnie.

– Na pewno mnie słuchasz?

Cal przechodzi przez furtkę. Rzuca rower na trawę i obiega ogród dwa razy.

– Ferie! – krzyczy z radości. Wspina się na jabłonkę, wsuwa kolana między gałęzie i kuca tam jak elf.

Odebrał SMS-a. Spomiędzy młodych listków drzewa błyska niebieskie światełko jego komórki. Przypomina mi to sen sprzed kilku nocy. Błękitne promienie wydobywały się z mojego gardła za każdym razem, kiedy otwierałam usta.

Cal odpisuje i dostaje odpowiedź. Śmieję się. Jeszcze jeden SMS i jeszcze jeden, przylatują ptaki na drzewo.

– Siódma klasa górą! – ogłasza ze śmiechem. – Urządziliśmy bitwę morską w parku i ci z dziesiątej przegrali!

Cal idący po raz pierwszy do gimnazjum. Cal z przyjaciółmi i nową komórką. Cal zapuszczający włosy, żeby wyglądać jak skejt.

– Co się gapisz? – Wystawia język, zeskakuje z drzewa i biegnie do domu.

Na ogród pada cień. Powietrze pachnie wilgocią. Wiatr unosi papierek po cukierku.

Zoey się wzdryga.

– Chyba już pójdę. – Przytula mnie tak mocno, jakby jedna z nas mogła upaść. – Ależ ty jesteś gorąca. Czy to dobrze?

Tata odprowadza ją do wyjścia.

Adam przechodzi przez dziurę w ogrodzeniu.

– Gotowe – oznajmia, przysuwa sobie fotel i siada blisko mnie. – Mama wykupiła połowę sklepu ogrodniczego. Wydała kupę forsy, ale jest zachwycana. Chce hodować zioła.

Czar odpędzający śmierć – mocno trzymać swojego chłopaka za rękę.

– Dobrze się czujesz?

Kładę głowę na jego ramieniu. Mam wrażenie, że zaraz coś się stanie.

Dobiegają mnie różne dźwięki – niewyraźne szczękanie naczyń w kuchni, szelest liści, warkot silnika w oddali.

Słonce rozbłyska, wtapiając się w chłodny horyzont.

– Jesteś rozpalony – Przykłada mi rękę do czoła, głaszcze po policzku i karku. – Nie ruszaj się.

Zostawia mnie i biegnie do domu.

Ziemia wiruje mi przed oczami, wiatr porusza drzewami.

Nie czuję strachu.

Oddychaj, nie przestawaj. To łatwe – wdech i wydech.

Dziwne, jak ziemia wychodzi mi na spotkanie, czuję się lepiej, kiedy jestem bliżej niej. Leżę i myślę o swoim imieniu u nazwisku. Tessa Scott. Niezłe. Trzy sylaby. Co siedem lat nasze ciała wymieniają wszystkie komórki. Co siedem lat znikamy.

– Chryste! Ależ ma gorączkę! – Widzę nad sobą twarz taty. – Dzwoń po karetkę! – jego głos dobiega gdzieś z daleka. Próbuję się uśmiechnąć. Chcę mu podziękować za to, że jest przy mnie, ale z jakiegoś powodu nie mogę wymówić ani słowa.

Nie zamykaj oczu, Tesso. Słyszysz mnie? Zostań z nami!

Kiwam głową, a niebo wiruje z prędkością, która przyprawia mnie o mdłości; czuję się tak, jakbym spadła z wysokiego budynku.