40532.fb2
Śmierć przywiązuje mnie do szpitalnego łóżka, przywiera do mojej piersi i siedzi tam. Nie wiedziałam, że będzie aż tak bolało. Nie spodziewałam się, że potrafi wymazać z mojej pamięci wszystkie dobre rzeczy, które mnie spotkały.
To, co się dzieje teraz, jest jak najbardziej prawdziwe i chociaż moi bliscy obiecują, że mnie zapamiętają, i tak nie będzie to miało żadnego znaczenia, bo nie będę o tym wiedziała, kiedy odejdę.
W kacie pokoju tworzy się czarna dziura i wypełnia mgłą, która przypomina tkaninę falującą między drzewami.
Z oddali dobiega mnie mój własny jęk. Nie chcę tego słyszeć. Widzę, jak wymieniają spojrzenia – pielęgniarka z lekarzem, lekarz z tatą. Dochodzą mnie przyciszone głosy. Z gardła taty wydobywa się szloch.
Jeszcze nie teraz. Jeszcze nie.
Koncentruje myśli na białych kwiatach otwierających się pod błękitnym niebem. Jakże mali jesteśmy my, ludzie, jak znikomi w porównaniu ze skałami i gwiazdami.
Wchodzi Cal. Pamiętam go. Chcę mu poradzić, żeby się nie bał. Chcę, żeby mówił normalnym głosem i opowiedział mi coś zabawnego. Ale on staje obok taty, cichy i mały.
– Co jej jest? – szepcze.
Ma infekcję.
Umrze?
Podali jej antybiotyk.
Więc wyzdrowieje?
Milczenie.
Nie tak miało być. Nie tak nagle, jakbym wpadła pod samochód. Bez tego dziwnego gorąca, bez tych wewnętrznych ran. Białaczka jest chorobą postępującą. Miałam słabnąć stopniowo do chwili, aż stanę się zupełnie obojętna.
A ja nie jestem obojętna. Kiedy to się zmieni?
Staram się myśleć o prostych rzeczach – o gotowaniu ziemniakach, mleku. Jednak wciąż dręczą mnie straszne obrazy – wypalone drzewa, kurz. Obnażona kość szczęki.
Chcę powiedzieć tacie, jak bardzo się boję, ale mówienie okazuje się wysiłkiem równie dużym jak dla zdrowego człowieka wydostanie się ze zbiornika pełnego ropy. Moje słowa wypływają z jakiegoś ciemnego i śliskiego miejsca.
– Nie pozwól mi spaść.
Trzymam cię.
Spadam.
Jestem tutaj. Trzymam cię.
Ale w jego oczach czai się lek, twarz skurczyła mu się jakby miał sto lat.