40532.fb2
Mama rodziła mnie przez czternaście godzin. Był wtedy najgorętszy maj w historii. Panowały tak wysokie temperatury, że przez pierwsze dwa tygodnie życia wcale mnie nie ubierała.
– Układałam cię na swoim brzuchu i spałyśmy tak godzinami – mówi. – W tym upale nie można było robić niczego innego.
Wspomnienia układają się w szarady.
– Jeździłam z tobą autobusem do taty w czasie jego przerwy na lunch. Siadałaś mi na kolanach i patrzyłaś na ludzi. Miałaś wręcz hipnotyzujące spojrzenie. Wszyscy to komentowali.
Światło jest niezwykle jasne. Wpada przez okno szerokim strumieniem i ląduje na łóżku. Mogę położyć rękę na słońcu bez przemieszczania się.
– A pamiętasz, jak pojechaliśmy do Cromer i zgubiłaś taka śliczną bransoletkę na plaży?
Przyniosła zdjęcie i ogląda je po kolei. Zielono-białe popołudnie, trawa usłana stokrotkami. Kredowe światło zimy na miejskiej farmie. Żółte liście, ubłocone buty i czarne wiadro.
– Pamiętasz, co złapałaś?
Philippa powiedziała, że słuch zacznę tracić na końcu. Nie uprzedziła mnie jednak, że będę widziała w kolorach słowa wypowiadane przez innych.
Zdania tworzą w pokoju kolorowe łuki przypominające tęcze.
Mąci mi się w głowie Siedzę przy łóżku i to mama umiera, a nie ja. Odchylam pościel, żeby jej się przyjrzeć. Widzę nagą starą pomarszczoną kobietę z siwymi włosami łonowymi.
Opłakuje psa, którego potrącił samochód. Pochowałam go. Nigdy nie mieliśmy psa. To nie są moje wspomnienia.
Jestem mama przejeżdżającą przez miasto na kucyku, żeby spotkać się z tatą. Mieszka on w osiedlu domów komunalnych. Usiłuję wejść do windy razem z kucem, żeby pojechać na ósme piętro. Konik postukuje podkowami, które wydają metaliczny dźwięk. Rozśmiesza mnie to.
Mam dwanaście lat. Wracam do domu ze szkoły i widzę mamę na schodach przed wejściem. Jest w płaszczu, u stóp postawiła walizkę. Podaje mi kopertę.
– Oddaj ją tacie, kiedy wróci. Całuje mnie na pożegnanie. Odprowadzam ją wzrokiem, dopóki nie dotrze do linii horyzontu na szczycie pagórka i nie zniknie jak obłok dymu.