40534.fb2
Pierwszy października.
W poniedziałek inauguracje w większości uczelni.
We wczorajszych dziennikach były przede wszystkim inauguracje na uniwersytetach, politechnikach, akademiach i wyższych szkołach. Rozumiem, że zarówno Jarek, jak i Karolek, do którego mam numer na komórkę, są już w zwartym szeregu studentów i w eleganckich mundurach zasuwają do szkoły!
Dam sobie jeszcze dwa dni, żeby nie wyglądało, że czekałam tylko na ten rok akademicki i obgryzałam paznokcie.
Wytrzymałam do piętnastej i zadzwoniłam do Karolka.
– O, Wiktoria – ucieszył się. – Co słychać, płyniesz z nami? Bo ojciec ma ochotę zrobić jeszcze jeden rejs z przyjaciółmi, tak na pożegnanie sezonu. Miałem właśnie cię szukać.
Rejs. Ciekawe z jaką załogą.
– Dziękuję ci bardzo, Karolku, ale nie wiem, czy będę mogła, urlop mi się już skończył definitywnie. A u nas, wiesz, jak już się zacznie orkę, to trzeba orać do uśmiechniętej śmierci. Słuchaj, kochany, mam sprawę do twojego przyjaciela…
– Marcina – domyślił się, niesłusznie, Karolek. – Ale jeżeli chcesz, żeby ci pożyczył te szkockie ballady, to nie dzwoń do niego. Ja je mam. Mogę ci przegrać.
– A, to przegraj, przegraj koniecznie! I pozdrów Marcina bardzo serdecznie. Ale sprawę to ja mam do Jarka i potrzebuję do niego jakiś namiar.
– Ach, Jarka? Ale nie dzwoń do niego dzisiaj. Wszystko wskazuje na to, że może nie być w stanie używalności.
– O tej porze?
– Miał ciężkie przejścia wczoraj wieczorem. Właściwie to skończyliśmy dzisiaj rano. No i my poszliśmy od razu na zajęcia, a on nie dał rady. Zresztą, faktycznie, może do tej pory już się zdążył zreanimować. Ale nie zadawaj mu zbyt ciężkich zadań, bo mógłby nie podołać.
– Imieniny miał? Wczoraj było Jarosława?
– Gorzej. Oblewaliśmy koniec wolności naszego przyjaciela. Zaręczył się oficjalnie, gdzieś w pobliżu Nowego Roku będzie się żenił. Tradycyjna rodzina, narzeczona z pierścionkiem, takie rzeczy. Tatuś z hrabiów, a mamusia bizneswoman. Córka trochę dziwna, ale to w końcu będzie jego żona. Możesz mu od razu składać gratulacje.
Tego nie przewidziałam.
– Co ty mówisz? Żeni się! A czemu ta narzeczona dziwna? Ja przepraszam, to nie moja sprawa, ale sam zacząłeś, to już mów dalej.
– No, dziwna. Sama zobaczysz, jak z nami popłyniesz; ona też będzie. Taka jakaś wymokła blondaska. Miągwa makolągwa. Ale za to posiada butik, a może nawet dwa butiki, albo i trzy. Oraz łeb do interesów.
– A ten Jarek też ma zacięcie do biznesu?
– Nie mam pojęcia. Zawsze wydawało mi się, że Jarek to raczej chce na morze. Ale po naszych studiach można robić wiele rzeczy. Niekoniecznie pływać.
– Oj, Karolku, nie spodobała ci się dziewczyna przyjaciela – powiedziałam podstępnie. – Czy to aby ładnie?
– Jemu też ona się chyba nie za bardzo podoba – wylało się z Karolka. Po czym umilkło. Minęła dłuższa chwilka, nim Karolek odzyskał głos. – Wicia, ty jemu tego czasem nie powtarzaj. Nie powinienem ci tego wszystkiego mówić, ale wiesz, ja go lubię, to jest mój przyjaciel. Kandydatkę odwaliliśmy razem, od początku studiów mieszkamy w jednym pokoju – i nic nie wiedziałem. On jej przecież nie poznał w czasie wakacji, zresztą w czasie wakacji też byliśmy razem, na tym rejsie ty też byłaś, pamiętasz przecież…
No, raczej.
– I tu nagle się okazuje: trach, Jarecki ma narzeczoną. Znaczy, miał ją od dawna. Tylko nic nam nie mówił. Wstydził się nas?
– Jeżeli rzeczywiście ona mu się nie za bardzo podoba, a jednak się z nią żeni, to chyba naprawdę nie miał wam o czym mówić… Ale może ją jednak kocha?
Karolek nagle zachichotał.
– Kocha ją, kocha. W każdym razie bardziej niż swojego górala.
– Jakiego górala?
– Sprzedał rower i kupił jej ten pierścionek zaręczynowy. Z szafirem. I diamentami.
No pewnie. Jak się już ożeni z butikiem, kupi sobie mercedesa. Albo harleya-davidsona. Kurczę blade. A może się z nią żeni, bo jej też zrobił dziecko?! No, ale przecież o to Karolka nie spytam.
– Boże, co za miłość. Dosyć plotkowania. Dasz mi numer do niego?
– Proszę cię bardzo, wolisz telefon domowy czy komórkę? – Karola nie interesowało najwyraźniej, jakie też sprawy mogę mieć do jego kolegi, więc nie wyskakiwałam z żadną wymyśloną historyjką, aczkolwiek miałam ich kilka w zapasie.
Wolałam komórkę. Zawsze bardziej prywatna. A czy ja wiem, kto odbierze w domu i jaki będzie miał współczynnik wścibstwa? A może już narzeczona?
Otrzymałam z rozpędu oba numery oraz mnóstwo serdeczności od Króliczej familii z Tatą na czele. Tato będzie niepocieszony, że nie mogę z nimi płynąć. A to byłoby przecież tylko malutkie pływanko. Góra tydzień na zalewie, od wyspy do wyspy. No, a może jednak popłynę?
Zobaczyć tę jego miągwę…
No i co? Zobaczę i powiem: „Jareczku, na co ci ta miągwa?”. A on na to: „Rzeczywiście. Cholerna miągwa. Chyba jej zabiorę ten pierścionek. Lubisz szafiry?”.
Nie, to oczywiście idiotyzmy. Ale zawsze bym wiedziała, jak ona wygląda.
Wzięłam jeszcze raz słuchawkę do ręki i puknęłam klawisz „redial”.
– O, Wicia – ucieszył się głos Karolka. – Zapomniałaś o czymś czy zdecydowałaś się z nami płynąć?
– Może nie do końca płynąć, ale powiedz mi, kochany, kiedy chcecie to zorganizować?
– Od soboty do przyszłej niedzieli. Chcemy się pokręcić trochę tu i tam, to jeszcze nie jest sprecyzowane. Myślę, że będziemy odwiedzać po kolei wszystkich licznych przyjaciół Taty na Wolinie, w Świnoujściu, na Karsiborze też kogoś ma.
– Kusisz. Może dojadę do was na ostatni dzień lub dwa. Będziecie mieli miejsce?
– Tak sądzę, bo Dasza się nie wybiera, a Marcin będzie wysiadał w połowie. Ma jakieś takie zajęcia, z których nie może się urwać. A my z Jarkiem mamy praktycznie tydzień wolny. To co, powiedzieć, że możemy się ciebie spodziewać? Ucieszą się wszyscy.
– Dobrze. Bądźmy w kontakcie, trzymaj się, Karolku. Ucałowania dla Taty i wszystkich Królików.
Ciekawe, czy to naprawdę taka miągwa?
Pani sekretarka była uprzejma zawiadomić mnie, że w poniedziałek w Warszawie spotykamy się w sprawie Owsiaka. Usiadłam do komputera i jeszcze raz przerobiłam nasz scenariusz orkiestrowy. Siedziałam przy kompie do trzeciej w nocy. Muszą nam to wziąć!
Chyba było nieźle. Nasze pomysły się spodobały, w dodatku miałyśmy bardzo precyzyjny scenariusz (o ile precyzyjny może być scenariusz złożony z pobożnych życzeń).
No i dobrze. Najpierw są pobożne życzenia, a potem się je realizuje!
Och, najważniejsze, że mamy co robić! I że można zrobić dużą zadymę.
Zadyma, zadyma, kocham zadymy!!!
Przyszedł do mnie do redakcji Paweł.
– Jak samopoczucie? Młody kopie? Rozmawiałaś z tatusiem?
Początkowo nie zrozumiałam, co mój ulubiony operator ma na myśli.
– Z tatusiem? Nie. Z mamusią też nie. W ogóle jeszcze nie mówiłam rodzinie.
– Ja nie o tym. Dałabyś kawy?
– Zrób sobie. A o czym?
– Ja się ciebie pytam, czy powiedziałaś temu facetowi. I co on na to. I czy ewentualnie mam iść do niego, obić mu gębę?
Coś podobnego! On mnie kontroluje!
Już zamierzałam odpowiedzieć Pawełkowi, żeby zajął się pilnowaniem własnego nosa, ale spojrzenie moje padło na te jego szczere niebieskie oczy i w tych niebieskich szczerych oczach zobaczyłam coś takiego, że zmieniłam zamiar. To były zaniepokojone o mnie oczy przyjaciela. No, ten Paweł mnie zdumiewa!
– Jeszcze nie udało mi się go złapać – powiedziałam łagodnie i zgodnie z prawdą. – Ale nie martw się, jestem na dobrej drodze. Powinnam mu przekazać radosną wiadomość w ciągu tygodnia.
– Jak myślisz, co on powie? – kontynuował przesłuchanie.
– A bo ja wiem? Cokolwiek powie, raczej zostanę samotną mamą. Nie przejmuj się, Pawełku. Cukru chcesz?
– Poproszę. Łożył na dziecko, oczywiście, będzie?
– Tam jest cukier, w tym dużym pojemniku. Nie wiem, czy będzie. Nie wiem, jaka jest jego sytuacja majątkowa.
– No dobrze. Pamiętaj jakby co, że masz tu przyjaciół. A co z tą kamieniarką?
– Chyba dostaniemy zlecenie. Ale raczej na piętnaście minut niż na pół godziny. Co, już cię nosi?
– Nosi mnie. Już sobie wyobrażam te ujęcia. Te kamienie w trawie. Jak ona je wyrywa. Chyba sobie tam dołek wykopię, na tym polu.
– Niewykluczone. Dobrze by było, żeby się w redakcji zdecydowali przed zimą, bo jak przyjdą mrozy, trzeba będzie czekać do wiosny.
Wypiliśmy kawę, gawędząc na tematy służbowe. Potem przyszła Krysia, też pogawędzić na tematy służbowe. Potem dołączyli Maciek z Mateuszem i nie pozostawało nam nic innego, jak iść do baru na piwo. To znaczy oni pili piwo w dużych ilościach, mnie Paweł zabrał sprzed nosa szklankę wypitą do połowy i kazał pić sok z grejpfruta.
Przyjaciele bywają denerwujący. Ale generalnie dobrze, że są.
Przyszły kwity na kamieniarkę. Piętnaście minut. Krysia natychmiast zamówiła kamerę i montaż. Za parę dni jadę na zdjęcia. Oczywiście z Pawłem i Beretem. Montuję, ma się rozumieć, z Mateuszem.
No dobrze, to mogę zadzwonić do Karolka, dowiedzieć się, gdzie są. I jutro od rana do nich pojadę… jakimiś środkami komunikacji masowej. Pekaesem albo czymś podobnym. Własne auto chyba nie wchodzi w grę, bo przecież oni pewnie już wracają do Szczecina.
Wszystko wiem.
Wróciliśmy w niedzielę wieczorem, cały poniedziałek leżałam martwym bykiem.
Ale po porządku.
W piątek przed południem zadzwoniłam z roboty do Karolka, a potem popędziłam do domu jak strzała i pozbierałam bety, żeby zdążyć. Okazało się, że Marcin, który opuścił towarzystwo w połowie tygodnia, wraca na końcówkę rejsu, a na jacht będzie go odwozić jego dziewczyna, która nienawidzi wszelkiego pływania jak zarazy. Swoją drogą ciekawe, po co jej w tym układzie chłop marynarz. A tak w ogóle to jest bardzo sympatyczna i życzę jej wszystkiego najlepszego.
Rozpadającym się ze starości mercedesem Anetka zawiozła nas do Wolina, gdzie czekał Tato Królik z trzyosobową załogą. Próbowaliśmy ją zatrzymać choćby na godzinkę, ale zakręciła prawie w miejscu i odjechała z obrzydzeniem. A Marcinek, radosny jak prosię w deszcz, z pieśnią na ustach rozwalił się na pokładzie, wystawiając oblicze do mizernego, październikowego słońca. Oczywiście, natychmiast podjął śpiew Karolek, któremu wyraźnie brakowało partnera do tych rzeczy (Tata Królik nie lubił śpiewać publicznie, a Jarek, jak wiadomo, nie potrafił; kobiety w dziedzinie pieśni marynarskich nie liczyły się wcale).
W innych okolicznościach z przyjemnością padłabym gdzieś nieopodal śpiewaków i przysłuchiwałabym się zgranemu duetowi – teraz jednak chciałam przede wszystkim obejrzeć sobie miągwę. Znacznie bardziej mnie to męczyło niż misja informacyjna wobec Jareczka. Musiałam się jednak wstrzymać z bólami całe dwadzieścia minut, bowiem para narzeczonych była uprzejma właśnie oddalić się w stronę najbliższego supermarketu – teraz już nie ma sklepów, nawet w Wolinie – celem uzupełnienia zapasów kawy i herbaty; żarcie i dwie skrzynki piwa przywieźliśmy mercedesem Anetki.
Powinni byli się spieszyć, bowiem Tato zamierzał jeszcze przepłynąć do znanej mi skądinąd marinki pani Eweliny na obiecany pensjonatowy nocleg. Spanie na jachcie było możliwe, ale już trochę ziębiło.
Dla zabicia czasu zeszłam na dół, zrobić kawę sobie i Marcinowi.
Właśnie wydłubywałam ze słoiczka ostatki i sprawiedliwie rozdzielałam pomiędzy dwa kubki, kiedy ktoś się zaparł w zejściówce i zasłonił mi światło.
Ona!
Nie, nie ona. Jarek. Szalenie się ucieszył na mój widok. Nawet mnie – dość ostrożnie jednak – uściskał. To świetnie, że jestem. Był pewien, że jednak przyjadę, choćby na ostatnie godziny. Teraz dopiero będzie można pożegnać sezon.
O miągwie ani słowa.
– Tu masz świeżą kawę, tamte resztki ci nie wystarczą! Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że załoga znowu jest razem…
No, niezupełnie, Darii nie ma, a wtedy była. Widać mu to nie robi różnicy.
Gdzie jest miągwa?!
– Pomóż mi zanieść tę kawę na pokład, ja zawsze rozlewam połowę – zażądałam. – I wyjdźmy na świeże powietrze.
– A ta druga to dla mnie? – zaszemrał zmysłowo.
Ktoś tu zwariował.
– Nie, nie dla ciebie. Dla Marcina, bo prosił. Zrobić ci także?
– Nie, dziękuję. Daj te kubki.
Zgrabnie sobie poradził, nie wylał.
No i dobrze, że nie wylał, bo miągwa na niego patrzyła.
Wygramoliłam się na pokład i pierwsze, co zobaczyłam, to dziewucha w białym płóciennym gieźle, płóciennych portkach i takimże zawoju na głowie, wsparta niedbale o reling.
Oczka miała wbite w otwór zejściówki.
– O, jak miło. Zrobiłeś kawę…
– Wiktoria zrobiła. Dla siebie i Marcina – odpowiedział rzeczowo jej narzeczony.
Marcin, niestety dżentelmen, usłyszawszy to, natychmiast zaoferował miągwie swoją kawę.
Gdybym to przewidziała, nie umyłabym kubka.
Miągwa podała mi miękką łapkę. Nienawidzę miękkich łapek!
– Cześć – powiedziała idiotycznie zachrypniętym głosem. Już ja znam takie chrypki. Starannie ćwiczone. Żadna uczciwa chrypa tak nie brzmi.
– Wiktoria Sokołowska – przedstawiłam się wyraźnie i uścisnęłam mocno, choć z obrzydzeniem tę jej miękką łapkę. Jakbym złapała meduzę.
Skrzywiła się nieco.
– Karol mówił, że może przyjedziesz – chrypnęła.
– No i jestem. – Tu mi się skończyła inwencja. O czym jeszcze z nią gadać, na Boga? I jak ona się nazywa? Jarek nie uznał za stosowne porządnie nas sobie przedstawić.
A teraz zajął się odcumowywaniem jachtu od kei. Ryczący wciąż radośnie duet Marcina z Karolkiem rzucił się mu pomagać. W chwilę później płynęliśmy w stronę ulubionej mariny Taty Królika. Towarzyszyły nam dźwięki pieśni „Żegnaj, Nowa Szkocjo”. Poczułam się, jakbym wypływała na ocean.
Kiedy cumowaliśmy przy gościnnym pomoście pani Eweliny, słońce zaczynało już się skłaniać ku zachodowi. Wczesnemu, jak to w październiku, ale jednak zachodowi.
Pani Ewelina stanęła na wysokości zadania. Uprzedzona telefonicznie (komórka to największe cudo dwudziestego wieku!) pogoniła swój personel i znowu czekała na nas nieprzytomna wyżerka. Jak również ogrzany ogniem płonącym na kominku salon, gdzie mieliśmy spać wszyscy na kupie, w śpiworach, na materacach, kanapach, poduchach, skórach baranich i tak dalej. Cała reszta pensjonatu była zapchana wycieczką z Niemiec.
– Rozumie pan kapitan – tłumaczyła pani Ewelina – dla mnie to jest duży interes, teraz, pod koniec sezonu; a właściwie już po sezonie. Cały autokar!
Nie mieliśmy jej za złe. I tak okazała nam dużo serca, nie biorąc od nas żadnych pieniędzy. W dodatku znowu uparła się nas częstować.
– Kochani – tłumaczyła – dla mnie przyjmować przyjaciół pana kapitana Królikiewicza to jest taki zaszczyt, taka przyjemność, że tu nie ma mowy o żadnym płaceniu! Zjedzcie tu zaraz kolację, taka zaimprowizowana jest, jak to po sezonie, a potem może byście chcieli posiedzieć przy ognisku? Nie przy kominku, tylko na dworze, zrobimy ognisko nad wodą…
Kto by nie chciał? Rzuciliśmy się na smakołyki, a kiedy nasyciliśmy pierwszy głód, wyszliśmy na dwór, do tego ogniska.
Okazało się, że ogniska są dwa. Po obu stronach pomostu. Jedno było już – jeżeli można to tak określić – zajęte. Stała nad nim niemiecka wycieczka, zachwycona i, niestety, śpiewająca. Repertuar zachodnich gości obejmował pieśni zapewne biesiadne, obfitujące w różne tralala i jodłowanie. Każdy uczestnik przyjęcia dzierżył w jednej ręce flaszkę piwa, w drugiej kiełbaskę na patyku. Tata Królik, widząc nasze strapione miny, pocieszył nas przypuszczeniem, że te kiełbaski w końcu im się upieką, a wtedy oni zajmą się spożywaniem, a my sobie pośpiewamy. To znaczy Karol i Marcin.
Zazwyczaj po kilku piwach do tych dwóch kapitalnie współbrzmiących głosów przyłączały się nasze, nieco mniej wyrafinowane. Rozpoczynali jednak oni i tylko oni.
Rozsiedliśmy się na ławeczkach (tu uwidocznił się patriotyzm lokalny pani Eweliny: Niemcy musieli stać, bo nie dostali ławeczek; a może gospodyni nie miała ich już więcej) i słuchaliśmy krzepkiej pieśni z refrenem Ein, zwei, drei Matrosen, Matrosen, Matrosen… Echo niosło się po zalewie.
A ja przyglądałam się miągwie.
Faktycznie, miągwa.
Nie tylko te łapki miała takie zwisłe, ale cała jakby słaniała się na nogach. Dopiero teraz zauważyłam, że nóżki miała obute w sandały na żelazkach. Coś podobnego! Że też nie zwichnęła sobie ani jednej nogi na pokładzie!
Nie tylko nóżki były eleganckie. Makijażyk, rzęski jak firanki, brewki jak skrzydła jaskółki, usta jak wiśnie, paznokietki purpurowe na pół metra… Musiałam przy niej wyglądać jak sierota, bo przed wyjazdem z domu zdążyłam jeszcze skrupulatnie zmyć makijaż, który zazwyczaj robiłam sobie do pracy. Jakoś mi się kłóciła wytapetowana twarz z łonem przyrody. Nawet, jeżeli to łono miało być pokładem jachtu.
Spod białego zawoju, który miała na głowie, wysunął jej się artystyczny kosmyk i zasłonił połowę twarzy. Druga połową spoglądała bez uśmiechu w dal ciemną. Może ją trochę brzydziło nasze wesołe towarzystwo.
Bo w końcu zrobiło nam się wesoło. Kapitan i pani Ewelina zaczęli wspominać dawne czasy, kiedy to świętej pamięci pierwszy mąż pływał pod panem kapitanem jako ochmistrz, Karolek i Marcin opowiadali, jak to było, zanim do nich dotarłam, a Jarek… Jarek spokojniutko dorzucał do ognia, podawał nam piwo, odganiał od miągwy komary.
Wciąż nie wiedziałam, jak ona się nazywa. Uważam, że nazwisko, a szczególnie imię, to część człowieka. Bez imienia to po prostu Nikt.
Ponieważ nie było przy mnie Pawełka, który by zadbał o moje prowadzenie się, wypiłam dwie butelki piwa – prawie duszkiem, bo mi się strasznie pić chciało – i w połowie drugiej po prostu zapytałam Karolka:
– Ty, słuchaj, ona się jakoś nazywa?
– Taaaak – szepnął konfidencjonalnie Karolek. – Ona się nazywa Fryderyka Stanisława Zawratyńska.
– Matko Boska, po co jej takie dwa imiona długie? I jak wy do niej mówicie? Frydzia? Frycka? Czy Stasia?
– Frycka, czekaj, Frycka! Jej rodzice chyba byli melomanami…
– Czemu melomanami? Ach! Już rozumiem: Fryderyk Chopin i Stanisław Moniuszko! Więc nie tylko melomani, ale i patrioci. No, no. Pięknie. Zatem Frycka?
– Nie, Frida na nią mówimy. To znaczy ona chce, żeby tak do niej mówić, ale zawsze się komuś wypsnie Frydzia. I ona wtedy cierpi oraz zamiera w milczeniu. Nawet Jarek do niej kiedyś tak powiedział i do wieczora nie chciała z nim gadać.
– A w ogóle można z nią o czymś porozmawiać?
– Można, dlaczego nie. O giełdzie papierów wartościowych, kursie funta i dolara, cenach samochodów, lokatach i obligacjach… no, o różnych takich rzeczach. Wtedy się zapala i jest w temacie straszna kosa. Tato próbował z nią kiedyś na te tematy, bo trochę w tym siedział, ale zrezygnował. Poza tym jest, jaka jest. Sama widzisz.
Trudno mi było uwierzyć, że miągwa, czyli Frydzia, mogła się do czegokolwiek zapalić. Ciekawe, czy paliła się do Jarka. Jeżeli tak, to ogniem głęboko ukrytym.
No i dobrze. A co mnie to wszystko obchodzi? Przecież ja nie pretenduję do ręki panicza! Ja tylko mam z nim dziecko. To znaczy, będę miała. I muszę mu o tym powiedzieć, bo inaczej nie spojrzę Pawełkowi w oczy, nigdy, przenigdy. A tu na okazję do pogawędki sam na sam wcale się nie zanosi.
Uderzyła nas nagle w uszy cisza.
Niemieccy turyści uznali, że kiełbaski są fertig und gut i przestali katować narodowy repertuar.
– Karol, Marcin – szepnęłam dramatycznie – śpiewajcie szybko, bo oni zaraz zjedzą i zaczną znowu!
Kochani chłopcy tylko na to czekali.
– Żegnaj nam, dostojny, stary poooorcie – zaintonował Marcin bardzo gromko.
– Rzeko Mersey, żegnaj nam – dołączył się baryton Karolka.
„Pożegnanie Liverpoolu”. Ciekawe, czemu my to tak lubimy? Niewykluczone, że zaanektujemy kiedyś ten kawałek Anglii z powodów wokalno-sentymentalnych. Oczywiście wszyscy mieliśmy tę pieśń doskonale opanowaną i kiedy soliści dotarli do refrenu, wsparliśmy ich ile sił w płucach.
– A więc żeeegnaj mi, kochaaaana ma, za chwilę wypływamy w długi rejs…
Kiedy doszliśmy do drugiego refrenu, spotkała nas niespodzianka.
Z drugiej strony pomostu, od niemieckiego ogniska, dotarła do nas ta sama pieśń, w języku oryginału jednakowoż.
No więc Karol z Marcinem też przeszli na angielski. Refren brzmiał wspaniale.
Zakończyliśmy przebój wspólnie.
Po czym germański zapiewajło ryknął pełną piersią kolejny hicior polskich szantowisk:
– Rrrrrrolling down to old Maui!
Podjęliśmy wszyscy.
Niebawem jeden z naszych nowych niemieckich przyjaciół popędził do pokoju po koncertinę, czyli taką maciupką harmonię, no i zaczęła się integracja.
Koncert pieśni marynarskich (nauczyli nas tego przeboju o drei Matrosen…) połączony ze wspólnym piciem piwa skończył się około trzeciej nad ranem. Nie starczyło mi samozaparcia i nie zrezygnowałam z imprezy ani minuty wcześniej. Może powinnam, ze względu na kotusia, ale pomyślałam sobie: niech się przyzwyczaja. Też będzie kiedyś żeglował i niech się zawczasu uczy śpiewać.
Ale warunków do zawiadamiania Jarka znowu nie było.
Miągwa Fryderyka nie śpiewała. Trąbiła jednak piwo jak stara. Na moje oko po czwartej półlitrowej butelce powinna zacząć śpiewać. A ona nic. Natomiast się śmiała. Jakoś tak dziwnie, z tą chrypką. Jarcio zapewne uznaje taki śmiech za niezwykle seksowny.
W salonie spaliśmy solidarnie, ale niesymetrycznie. Stale ktoś się budził, gdzieś wyłaził… W tym ja, oczywiście. W sumie nie była to najlepiej przespana noc.
Na sobotę planowaliśmy spokojne śniadanie i przejście do Trzebieży, gdzie też czekało nas imprezowanie w towarzystwie przyjaciół żeglarzy kończących sezon. Udało nam się zebrać do kupy dopiero koło jedenastej, a śniadanie jedliśmy cichutko i w niedużych ilościach… Jakoś nikt nie śpiewał. Niemców też nie było widać; potem się okazało, że oni już od ósmej na nogach, pojechali zwiedzać Uznam i Świnoujście. Wspominaliśmy ich – acz niemrawo – bardzo mile. Kto by pomyślał, że trafimy na takich szantofilów…
Kiedy zaczęliśmy już na dobre zbierać się do odlotu i zakładać na siebie cieplejsze odzienie, Marcin odkrył w kieszeni kurtki dwa nowiutkie flety o nietypowym kształcie, zwężające się z jednej strony, czwórgraniaste i w dodatku czarne.
– Skąd ja to mam? Ej, słuchajcie, wiecie może, kto mi to dał?
– Pokaż – powiedział Karol i spróbował zagrać. – Ty, to brzmi jak regularna irlandzka świstawka… Kto to wczoraj miał?
– Ten chudy, jak mu było, Sztefek – przypomniałam sobie. – Grał na tym irlandzkie sztajery. A Frydka, przepraszam, Frida tańczyła. Chyba się zaprzyjaźniliście i on ci to podarował na pamiątkę.
– Mnie czy Marcinowi?
– Tobie, ale Marcin schował do kieszeni, bo miał duże kieszenie. Ciekawe, czy on teraz wie, gdzie te flety są…
– No i patrzcie, jakie sympatyczne Niemce. A myśmy się uprzedzili. To przez te ich straszne pieśni. Bawarsko-tyrolskie.
– Bardzo dobrze – powiedział Tata stanowczo. – A teraz proszę uprzejmie: wszyscy na dek, odjeżdżamy z tego raju, możecie po drodze ćwiczyć, wieczorem w Trzebieży się przyda.
Pozbieraliśmy swoje, nieliczne zresztą, manatki i udaliśmy się na pokład. Wiatr mieliśmy w sam raz. To nas ucieszyło, bo żadne z nas nie było w bojowym nastroju.
Drogę do Trzebieży uprzyjemniały nam nieustanne ćwiczenia dwóch zapalonych flecistów. Nie było to łatwe przeżycie, ale trzeba przyznać, że się chłopcy wyćwiczyli i mogliśmy oczekiwać, że dwa albo nawet trzy celtyckie tanuszki zagrają jak należy.
Miągwa trzymała się uparcie Jarka przez całą drogę. Nawet z nim specjalnie nie rozmawiała, nawet mu w oczka nie zaglądała. Po prostu była przy nim. On na pokładzie – ona też. On na dole – ona z nim. Do konwersacji pozostał mi Tata Królik, zresztą przeuroczy pan, za którym przepadałam – w normalnych warunkach. Ale teraz warunki były nienormalne i rozpierała mnie Wiadomość.
W Trzebieży natychmiast przygarnęły nas przyjazne ramiona żeglarskiego towarzystwa ze Śląska, które już tylko na nas czekało, żeby zacząć bankietowanie.
Tym razem miągwa padła na samym początku.
O radości! Teraz go złapię.
Nie złapałam. Odholował ją na łódkę i tam, niestety, przy niej pozostał.
Ze złości rzuciłam się na te irlandzkie tańce, które Karol z Marcinkiem wyćwiczyli perfekt – nie mogli się tylko zgodzić co do tego, czy to jig, czy reel, czy może hornpipe. Kazaliśmy im się postukać w czółka i grać, dopóki będą w stanie. Byli w stanie dosyć długo, więc bawiliśmy się świetnie przy tych trzech melodiach, jakie opanowali. Potem Ślązacy zapragnęli śpiewać, no i powtórzyła się historia z wczorajszego wieczora. Tyle że integrację polsko-niemiecką zastąpiliśmy integracją Śląska z Pomorzem. Przed pójściem spać ustaliliśmy solidarnie, że łączymy oba regiony w jeden duży, wcielając przy okazji Wielkopolskę i co tam jeszcze po drodze. Ziemię Lubuską?
A moja zasadnicza sprawa dalej leżała odłogiem.
W niedzielę pozostawało nam już tylko wrócić do Szczecina i zostawić łódkę w Tatowym hangarze na Dąbskim.
Ślicznie było. Słońce świeciło, jesiennie kolorowe brzegi Odry, żółte i pomarańczowe, odbijały się w wodzie… Sielanka. Wszyscy byliśmy trochę rozmarzeni. To już ostatnia taka przyjemność w tym roku. Bezapelacyjny koniec sezonu.
Każdemu z nas ten sezon coś przyniósł. Tacie Królikowi – odnowienie znajomości z rewelacyjną panią Eweliną. Karolkowi i Marcinowi – po jednym flecie. Jarkowi – miągwę. A mnie – kotusia.
Facecik będzie, facecik!
Facetom jest w zasadzie lepiej. Chociażby dlatego, że nikt za nimi nie lata, pytając, kiedy wreszcie się ożenią. Jak moja rodzina, nie przymierzając. Gdybym była facetem, miałabym sobie spokojnie swoje trzydzieści dwa lata, zawód opanowany, drogę otwartą. I mogłabym być dowolnie brzydka, nikt by nie sprawdzał, jak wyglądam, jeżeli chcę się pokazywać na antenie. Co to jest, że panowie mogą być grubi, łysi, brzydcy jak nieszczęście – wystarczy, żeby mieli olej w głowie, choć i to nie zawsze. A ja, przy pewnych określonych brakach urody (ale wszak nie pcham się do zajęć prezenterskich!), muszę się upominać, że jestem niegłupia, że mam opanowany materiał, że chcę rozmawiać z ludźmi na antenie po swojemu, a nie uczyć prezenterów, co mają powiedzieć i jakim dowcipem sytuacyjnym (cha, cha, cha) sypnąć w danym momencie.
Nie mam długich nóg (choć generalnie są niezłe!) ani burzy blond włosów, ani uśmiechu Pamelki Anderson. Nie mam też za grosz figury.
Ale mam łeb!
No i co – mam z tym łbem latać od szefa do szefa i zaglądać im w oczka? Słuchaj, ja naprawdę nie jestem głupia, daaaaaj mi poprowadzić własny program.
A gdybym była płci odmiennej, problemu by nie było żadnego.
I tak to wygląda w wielu dziedzinach. No więc lepiej, żeby był facecik.
Zresztą czuję, że to chłopak. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem.
Imię dla dziewczynki też wymyślę w swoim czasie. Na wszelki wypadek.
Na takich i innych rozmyślaniach zeszła mi droga z Trzebieży do Szczecina. Zastanawiałam się jeszcze, czy w tej sytuacji, kiedy Jarek zamierza się żenić z miągwą, ta wiadomość nie będzie dla niego zbyt dużym wstrząsem. Czy mu to nie pokrzyżuje planów. Ostatecznie nie chcę mu wchodzić w drogi życiowe. Może więc uznać, że los tak chciał? Trzy dni usiłowałam znaleźć okazję, żeby go uszczęśliwić wiedzą, i nie udało mi się. Dlaczego wierzgać przeciw ościeniowi? No tak. Ojciec powinien wiedzieć. Chociażby na wypadek, gdyby chciał mi płacić jakieś alimenty czy cuś…
Ale o pieniądzach to ja na pewno nie wspomnę!
Serdeczności przy rozstaniu było co niemiara. Miągwa obdarzyła mnie letnim uściskiem. Poza tym nie odstępowała swojego Jarcia na centymetr. No, jeżeli tak już będzie, to mu nie zazdroszczę!
Koniec końców to nie były stracone dni. Tyle przyjaznych uczuć, tyle pieśni, tańców, ta cudowna woda i nawet słoneczko okazało nam uprzejmość. Tak naprawdę mogę potraktować ten rejs jako pożegnanie nie tylko sezonu, ale i beztroski…
A do Jarka zadzwonię. Przecież Karol dał mi jego komórkę.
Zadzwoniłam.
– Cześć, Jareczku. Tu Wiktoria. Jak tam po wakacjach? Nie złożyłam ci gratulacji… Karol mówił, że będziesz się żenić na dniach.
– Witam cię, kochanie! Jak miło cię słyszeć.
Ho, ho. Takie powitanie. Miągwy nie ma w promieniu dziesięciu kilometrów. Swoją drogą, dlaczego nie podziękował za gratulacje? A co też ja słyszę w tle? Ulica. Bardzo dobrze, wykorzystamy ten jakże sprzyjający zbieg okoliczności.
– Mnie też miło cię słyszeć. Ale wiesz co, Jareczku, mam do ciebie sprawę. Czy moglibyśmy się spotkać? Nie będę ci wszystkiego opowiadała przez telefon, zresztą słyszę, że odebrałeś chyba na ulicy? Idziesz teraz gdzieś?
– Tak, rzeczywiście, skąd wiesz?
– Ma się to ucho. To co proponujesz?
– A ty co proponujesz?
– Dzisiaj mam robotę – nie była to prawda, ale byłam zdania, że tak lepiej wypadnie, niech nie myśli, że rzucam wszystko i lecę do niego – ale jutro mogę się dostosować do twoich możliwości. Byle nie za rano!
– Jutro, mówisz? Jutro ja nie mogę. A jak wyglądasz pojutrze?
– Bardzo dobrze wyglądam gdzieś od trzynastej.
– Trzynasta? Może być. Gdzie się spotkamy?
Masz ci los, nie pomyślałam, a to musi być jakieś rozsądne miejsce, żeby nie oznajmiać przy okazji całemu światu o naszych sprawach. Boże święty! I żeby nie przyprowadził miągwy!
– Czekaj, niech pomyślę…
Gdzie ja widziałam taką pustą salę… stoliki dwa kilometry jeden od drugiego.
– W Radissonie na górze, na siódmym piętrze, nie pamiętam, jak się ta kawiarnia nazywa… to jest chyba właściwie jakiś klub. Trafisz łatwo, winda dojeżdża i staje naprzeciwko drzwi.
– Dobrze, jeszcze tam wprawdzie nie byłem, ale jakoś trafię.
– Świetnie. No to buziaczki i do piątku – rzuciłam dziarsko.
Prośba, żeby był sam, nie przeszła mi przez gardło. Najwyżej, jeżeli przywlecze Fryderykę, coś wymyślę.
Fryderyka. Jak już za niego wyjdzie, będzie się nazywała Krochmal, niestety. Fryderyka Krochmal. To jest do pewnego stopnia pocieszające.
Frydzia Krochmal brzmi lepiej.
Jestem cała w nerwach. Trema czy co?
Byłam na kontroli u pani profesor. Kotuś rozwija się jak należy. Dobre dziecko.
Przyszły kosmetyki. Zapłaciłam jak głupia. Ale żel do biustu – świetny. I torebka też.
Przywlókł ją! To nie do pojęcia, ale ją ze sobą przywlókł!
Przyszłam do tego Radissona za pięć trzynasta. Pierwsze, co zobaczyłam, to ta cholerna para, siedząca w fotelu i trzymająca się za rączki. Nie zauważyli mnie. Szybko wycofałam się do wychodka i postałam chwilę przy umywalce, lejąc wodę i gorączkowo zastanawiając się, jaki też ja mogę mieć do niego interes.
Nie wymyśliłam nic mądrego. W końcu szlag mnie trafił, wyszłam z tej toalety i przemknęłam z powrotem do windy. Co za kretyńska sytuacja! Zjechałam na parter i zeszłam schodami do klubu, który był już otwarty i – jak to o tej porze – całkowicie pusty. Wzięłam sobie kawę do stolika i wyjęłam komórkę.
Wybrałam jego numer.
– Cześć Jareczku, to ja. Wybacz, że się spóźniam.
– No, cześć, Wika. – Głos zupełnie inny niż ostatnio. Nawet gdybym ich nie widziała przed chwilą, domyśliłabym się, że siedzi obok niego i ucho ma jak słoń.
– Słuchaj uważnie. Swojej narzeczonej możesz powiedzieć, co chcesz. Chciałam się spotkać z tobą, a nie z nią, bo mam interes do ciebie, a nie do niej. Sądziłam, że się domyślisz i przyjdziesz sam. Skąd wiem, że jesteście razem? A bo tam przed chwilą byłam i widziałam was. Żeby nie przedłużać: będziesz tatusiem. Nie wiem, może masz zamiar ją o tym zawiadomić, może nie macie tajemnic przed sobą, to ja tam natychmiast przyjdę. Chcesz?
– Nie, nie gniewam się, skądże… Rozumiem, w tym układzie nie mogłaś przyjść. Zadzwonię do ciebie wieczorem, to się umówimy jeszcze raz.
– Bardzo dobrze. Czekam na telefon.
Usłyszałam jeszcze:
– W porządku, nic się nie stało, każdemu może się zdarzyć…
Skończyłam rozmowę. Niewykluczone, że Jarek coś tam jeszcze dalej gadał do wyłączonego telefonu, żeby podtrzymać Fryderykę w przekonaniu, że nie mogłam przyjść i właśnie zadzwoniłam, żeby się usprawiedliwić.
Wyszłam z tego Radissona, żeby uniknąć zetknięcia z zakochaną parą w holu. To by dopiero było śmiechu co niemiara, gdybyśmy na siebie wpadli.
Zadzwonił wieczorem, a jakże.
– Słuchaj, czy możemy zobaczyć się teraz? Przyjechałbym po ciebie…
Poczułam wielką ochotę teraz właśnie go przetrzymać. Ale z drugiej strony zaczynałam mieć dość tej ciuciubabki. Niech to się wreszcie skończy.
Miałam pewne przeczucia co do tego, czym się skończy.
– Nie przyjeżdżaj do mnie do domu – powiedziałam sucho. – Przyjedź do mnie do redakcji. Ja tam będę za pół godziny.
Podałam mu dokładne namiary.
Czekał w holu. Z bukietem białych róż w ręku! Jak Boga kocham! Wręczył mi te róże od razu przy powitaniu, całując mnie w rączkę jak gdyby nigdy nic! Jakby te kwiaty były z okazji imienin!
Na moim piętrze było o tej porze ciemno i pusto. Zapaliłam światła i weszliśmy do redakcji. Przeszło mi przez myśl, że może by wypadało zaproponować mu kawę, czy coś w tym rodzaju ale powiedziałam tylko:
– Siadaj, proszę.
Usiadł w fotelu bez jednego słowa.
Złość mnie opuściła. Ale jednocześnie wiedziałam, że nie uda się nam porozumieć. Nieważne, na czym miałoby polegać to porozumienie. Po prostu – nie będzie żadnego.
– Już wiesz najważniejsze. Usiłowałam znaleźć jakąś sytuację, żeby ci to powiedzieć w miarę taktownie, ale nie było takowej. Ani na jachcie, ani po powrocie. Z tego, jak kurczowo trzymasz się swojej narzeczonej, wnioskuję, że domyślałeś się, co ci miałam do powiedzenia.
– Niezupełnie – sprostował spokojnie. – Sądziłem, że chcesz ciągnąć dalej to, co nam się tak ładnie przydarzyło. A ja tymczasem zaręczyłem się z Fridą. I muszę uporządkować swoje życie.
– Świetnie. Porządkuj. Zawiadamiam cię uprzejmie, że wiosną będziesz miał potomka. Zanim zadasz mi nietaktowne pytanie czy jestem pewna, że to twój, dowiedz się, że owszem, jestem tego pewna. – Nie wiem, czy chciał mi takie pytanie zadać, ale wolałam je uprzedzić. – A teraz słuchaj dalej. Do ciebie należy decyzja, co z tym fantem zrobić. Nie w sensie: usunąć czy zostawić, bo tę decyzję ja podjęłam. Natomiast jeżeli chcesz, możesz zapomnieć o wszystkim.
Czy widzę ulgę w jego oczach?
– Chciałabym, żebyś mnie dobrze zrozumiał. Powiedziałam ci o tym dlatego, bo masz prawo wiedzieć.
Dokładniej mówiąc, Paweł tak uważał i mnie przekonał, ale to na jedno wychodzi.
– Co z tym prawem zrobisz, to już twoja rzecz. Może lepiej będzie, jeśli mi teraz nic nie odpowiesz. Pomyśl o tym po prostu. Ja nie chcę ci komplikować życia. Z drugiej strony nie mogę podejmować decyzji za ciebie.
Miał w tej chwili minę nieprzeniknioną. Jak Stirlitz.
– Chodźmy już, dobrze? Kiedy już wyrobisz sobie zdanie to mi dasz znać.
Nie dodałam, że jeśli będzie zwlekał, to może się wypchać. Zastanawiałam się, jak zareagować, jeżeli zechce mnie pocałować.
Ale nie zechciał. Powiedział tylko uroczyście:
– Dziękuję, że nie chciałaś usunąć tego dziecka…
I pocałował mnie w rękę.
Kiedy zjeżdżaliśmy windą, patrzył mi w oczy i uśmiechał się słabo.
– Czekaj na mój telefon – poprosił i jednak mnie pocałował. W policzek.
Pojechałam do domu i białe róże przekazałam mamuni, łżąc w żywe oczy, że to od wdzięcznej telewidzki, której coś tam załatwiłam. Chyba bym ich nie chciała trzymać w pokoju.
Zrobiłam sobie herbatę i usiadłam w fotelu przy ciemnym oknie. Czułam się dziwnie. Pusto. Głupio. Tak mu to wszystko rzeczowo powiedziałam, a może powinnam była załatwiać to jakoś bardziej po kobiecemu? Mdleć i padać w objęcia? Ronić łzy? Tylko że ja nie umiem ronić łez w takich sytuacjach.
Bo tak w ogóle to umiem bardzo dobrze. Ale muszę być sama, tak jak teraz.
Przeważnie jestem sama! To znaczy cały czas w tłumie ludzi, ale w końcu zawsze zostaję sama. Milkną telefony w sprawach służbowych i towarzyskich, wszyscy idą do siebie i zostaję sama. I wtedy ronienie łez mam opanowane do perfekcji… Najpierw ronienie, a potem wylewanie całymi strumieniami…
Boże, dlaczego ja się tak mażę? Dobrze będzie. Musi być dobrze. Jutro od rana idę do mojej ukochanej pracki. Cholera, dlaczego oni mi tak mało płacą? Znowu gania mnie telefonia komórkowa z rachunkami i muszę zapłacić ratę za samochód, a jeszcze rozliczyć się z rodziną za gaz i światło, i wodę, i ścieeeeeki… i skąd ja na to wszystko wezmę?
I jak ja sobie poradzę z dzieckiem?
Poradzę sobie, do diabła. Poradzę. A na pewno nie będę ciągała Jareczka po sądach, dam sobie radę bez alimentów, a dziecko lepiej niech się wychowuje w atmosferze pozbawionej nienawiści, tych wszystkich przepychanek, użerania się i tak dalej.
Dobrze, dzidzia, możesz się urodzić. To znaczy poczekaj na swój termin. A na razie chodźmy spać, jest już późno i cera nam się marnuje.
Poszłam do Rossmanna i kupiłam sobie bardzo dobre kremy L’Oreala do twarzy na dzień i na noc, i do oczu też. Poczułam się lepiej niż ostatnio.
A potem poszłam na pocztę i zadebetowałam kolejnym czekiem. Bankomat ostatnio nie chciał ze mną rozmawiać. Trochę się już denerwuję, ale jakoś tam na to zarobię. Nie wiem, jak głęboki już mam debet na koncie, muszę sprawdzić. Ale przecież nie dzisiaj, tylko w poniedziałek.
A jeszcze potem poszłam do perfumerii w empiku i kupiłam tusz do rzęs Bourjois. Najbardziej lubię francuskie kosmetyki. Niestety, w żaden sposób nie odważę się na te, które naprawdę bym chciała kupić. Mogłabym na nie już nie zarobić.
Nie wiem, czy już zawiadamiać rodzinę, czy jeszcze niekoniecznie.
Obejrzałam się w lustrze. Żadnych zmian. Poza tym że mam lepsze rzęsy niż wczoraj. Ten stary tusz już był do niczego.
Trzeba spakować manatki na mały wyjazd. Jutro jedziemy robić kamieniarkę. Byłabym zapomniała.
No to jeszcze nie zawiadomię rodziny…
I nie pójdę do banku.
Byłam rano w banku. Mam debet jak diabli. Mogę go nie pokryć w całości, zresztą do honorariów daleko. Zobaczymy. Na razie mam jeszcze ze sto złotych. Spróbuję wytrzymać, a za parę dni płacą pensję. Grosze, bo grosze, zwłaszcza po odtrąceniu pożyczek, ale do honorariów wystarczy.
Zrobiliśmy zdjęcia do kamieniarki. Jeszcze nie wiem, jak to nazwę.
Jak tylko zajechaliśmy na podwórko, Pawełkowi oczka zaświeciły. Ledwo przywitaliśmy się z panią, zaczął wielkimi krokami przemierzać obejście i kombinować, co by tu i jak sfilmować. A obiektów miał dużo i wszystkie malownicze. Najbardziej mu się spodobała sterta drewna i zdezelowana krajzega.
– Pani to sama obsługuje?
– No pewnie! Pokazać panu?
– Nie, nie, ja wiem, jak to działa, to potem zrobimy. A ten traktor sama pani prowadzi?
– Sama! Czasami to robi mój… przyjaciel, pan Zdzisio. Ale przeważnie sama. Pokazać?
– Nie trzeba, nie tak zaraz. A te kaczki to panine?
– No pewnie, że moje. Kury też.
– I pani je karmi?
– Pewnie, że ja. Pokazać?
– Nie, nie, dziękuję, to już jak będziemy filmować. A te kamienie to gdzie pani zbiera?
– Różnie. Na tym polu, o, może pan stąd zobaczyć. I w innych miejscach też.
– Pan Zdzisio pomaga?
– Nie bardzo. On choruje na serce, nie może dźwigać.
– Pawełku – wtrąciłam – może najpierw pójdziemy do domu i zdjęcia zaczniemy od setki?
Pani od kamieni jakby się nieco zmieszała.
– Ja myślałam, że to potem, kolację zrobię czy coś… I wtedy byśmy się napili. Po pracy…
Moi kochani koledzy ryknęli śmiechem.
– To nie taka setka! Ale cię pani wyczuła, Wika! Ten twój pociąg do gorzały!
– Przepraszam – powiedziałam, nie zwracając uwagi na moich nietaktownych kolesi. – To nieporozumienie. Ja chciałam zaproponować, żebyśmy najpierw nagrali rozmowę, to się u nas nazywa setka, czyli sto procent…
– Och, to ja przepraszam! Ja myślałam, że państwo chcą tak na dobry humor… a może jednak?
– Wykluczone – powiedział stanowczo Paweł. – Teraz pójdziemy do domu i nagramy sobie rozmowę. I będziemy wiedzieć, co nam jeszcze będzie potrzebne.
Pani Zosia się spłoniła, bo nieco ją krępowała perspektywa zeznawania do mikrofonu potwornej wielkości, którym Beret wywijał jej nad głową. Ale szybko jej ta krępacja przeszła. Opowiadała nam ciekawe rzeczy.
– Ja kiedyś byłam drugim dostawcą mleka na trzy województwa – mówiła z płonącymi oczami. – Przede mną była taka jedna ze Słupska. Tylko ona. Miałam dwadzieścia sześć krów mlecznych. Miałam na polu pszenicę. Trzydzieści hektarów. Miałam maszyny. Wszystko pięknie wyglądało, pięknie mi się rozwijało…
Nagle zwiędła. Chlipnęła. Otarła oczy przybrudzonym rękawem. Siąpnęła nosem.
– Wzięłam kredyty w banku. Na rozwój. Chciałam dokupić ziemi, dokupić bydła. Policzyłam sobie wszystkie raty, wyszło, że dam radę.
Chlipnęła solidniej. Wstrzymaliśmy oddechy. Paweł zamarł przy kamerze, widziałam tylko leciutki ruch ręki na joysticku. Dojechał do twarzy pani Zosi. Mam nadzieję, że nie na chama, do samych oczu i ust, tylko nieco subtelniej…
– No i przyszedł Balcerowicz. Banki podniosły procenty na kredyty. Wszystko mi przepadło. Wszystko straciłam, żeby spłacić te kredyty. Bydło, pole, wszystko.
Polały się jej łzy po twarzy. Paweł nie drgnął. Za to go kocham! Znam paru takich operatorów, którzy w tej chwili dojechaliby cynicznie do tych płaczących, zaczerwienionych oczu i wykrzywionych ust.
Pani Zosia pozbierała się.
– Ja to szybko płaczę – zakomunikowała rzeczowo – i szybko się śmieję. Taką mam naturę.
– A co dalej było z tą pani gospodarką? – zapytałam.
– Nic nie było. Nie było już gospodarki. I nie będzie. Nie opłaca się. Próbowałam handlu… – Tu opowiedziała nam o swoich perypetiach z handlem spożywką. Wykończyła ją konkurencja. Lepiej zlokalizowana, na środku wsi. Z ciuchbudą i hurtownią odzieży też jej nie wyszło. Wpadła na pomysł z tymi kamieniami… Okazało się, że można z tego wyżyć. No więc kamienie zbiera, drewno też. Jakoś leci.
A ja narzekam na ciężką pracę! Może mi się i zdarza dwanaście godzin albo szesnaście; czasami nawet w ciągu, ale przynajmniej nie muszę nosić kamieni! Jak ona to znosi, ta pani Zosia? Na Herkulesa nie wygląda. Pan Zdzisio jej nie pomaga, bo sercowy, jak ona to wytrzymuje?
– Kręgosłup mi wysiada. A najbardziej bolą ręce. Czasami w nocy nie mogę zasnąć, chodzę po domu, płaczę. To zakwasy się robią. Potem przestaje boleć. Do lekarza nie mam po co iść, bo by mi kazał zmienić zajęcie. A na co ja je zmienię? Ja mam pięćdziesiąt cztery lata. I nie mam wykształcenia. Ja tylko umiem ciężko pracować. Robota kocha głupiego.
– A te pani kredyty?
– Pospłacałam wszystko. Ale musiałam wziąć nowe pożyczki. Na paliwo, na nawozy, bo jeszcze trochę ziemi mam, na życie. I teraz je spłacam.
– A te kamienie to opłacalny interes?
– Za kamienie dostaję w Rejonie Dróg siedemnaście złotych za tonę – odpowiada pani Zosia, chwalić Boga, pełnym zdaniem. – Dziennie mogę oddać kilkanaście ton. Zdawałam już i trzydzieści za jednym razem.
Patrzymy na siebie z niedowierzaniem. Pani Zosia to widzi i jej twarz rozjaśnia się uśmiechem.
– Naprawdę. Trzydzieści i więcej. Tylko teraz mi już trzy miesiące nie płacą… ten dług mi rośnie.
– Jak to nie płacą? – Tu już się oburzyłam zupełnie prywatnie.
– A to łobuzy!
– Łobuzy, łobuzy, a muszę z nimi dobrze żyć. Mówią, że nie mają, i co ja na to poradzę? Pani Wiktorio! Ja już tyle gadam! Może kawy?
– Kawy – zamruczał Beret – kawy…
– No dobrze, to zrobimy przerwę, wypijemy tę kawę i będziemy robić sceny aktorskie.
– Jakie aktorskie? Ja nie dam rady aktorskich! Co pani wymyśla? A miało być łatwo! A tę setkę do kawy dać?
Podziękowaliśmy za miłą propozycję, ale zamierzaliśmy jeszcze długo i owocnie pracować. Przy kawce Paweł spróbował się z panią Zosią na ręce. Położyła go, jak chciała. Marek zamierzał też zawalczyć, ale skrewił. Wystraszył się, gdy zobaczył Pawełkową klęskę.
Jako aktorka pani Zosia spisała się, oczywiście, znakomicie. Grała zresztą samą siebie. Prosiliśmy, żeby dla potrzeb kamery podliczała zarobki za te swoje kamienie i żeby przy tym mamrotała pod nosem. A potem miała już gromkim głosem zawiadomić pana Zdzisia, siedzącego w pokoju obok, że znowu będą tyły finansowe.
Udało się nadzwyczajnie. Pani Zosia pisała, kreśliła, używała kalkulatorka, martwiła się spektakularnie (ale bez niestosownych przerysowań), klęła (z chwalebnym umiarem), w końcu zaś zawołała do pana Zdzisia to, co miała zawołać. On zaś siedział sobie na kanapie i oglądał telewizję. Leciało akurat sprawozdanie z obrad sejmowych. Nabzdyczona pani posłanka mówiła właśnie o konieczności cięć budżetowych. Udało nam się ją nagrać jednym ujęciem z panią Zosią. Jedną panoramą!
Mogłam, naturalnie, wykorzystać czyste nagrania z sejmu, ale o wiele lepiej było tak to złapać razem z tym mało zamożnym mieszkaniem i dwojgiem niemłodych ludzi.
Po tych ćwiczeniach pani Zosia zagrzała kiełbaskę i ekipa pożywiła się, nadal jednak, ku zmartwieniu gospodyni, odmawiając wypicia setki.
Potem było jeszcze lepiej. Kręciliśmy mianowicie piłowanie drewna przez panią Zosię. I to już zahaczało o horror.
Zażyczyłam sobie taką sekwencję gospodarczą. Żeby pani Zosia poruszała się w obrębie tego swojego malowniczego podwórka, karmiła kaczki, używała krajzegi – takie klimaty wsiowe były mi potrzebne. Pawełek kiwnął głową, że rozumie, o co mi chodzi i zabrał się do roboty. Z panią Zosią już byli poważnie zaprzyjaźnieni, bo strasznie jej się podobało, że z pełnym wdziękiem przyjął porażkę w tym pojedynku z nią na ręce. Chłop, a nie udaje, że lepszy we wszystkim! Więc robiła, co tylko sobie zażyczył. Powtarzali te kaczki, dublowali, Pawełek kręcił ogólniaki, zbliżenia, latał dookoła pani Zosi jak szalony, a ją to bawiło coraz bardziej. Kaczki prawdopodobnie były zachwycone, bo każdy dubel wymagał nowej porcji żarcia, które pochłaniały z kaczym wdziękiem.
Aż przyszło do piły.
Piła była okrągłą tarczą, umocowaną pionowo w stole. Po prawej jego stronie leżała sterta gałęzi do pocięcia. Takich, powiedziałabym, grubszych gałęzi.
Paweł postanowił sekwencję nakręcić z ręki. Konsekwentnie, tak jak kaczki. Zresztą inaczej by nie dał rady, pani Zosia bowiem poruszała się z prędkością błyskawicy.
Najpierw złapała jakieś kable i zaczęła je rozplątywać. Znalazła końcówkę – bynajmniej nie zakończoną wtyczką – i poleciała podłączać te dwa sterczące druty do gniazdka.
– Tego tutaj niech pan nie kręci – zawołała wesolutko do swojego nowego przyjaciela Pawełka – bo tu wszystkie bebechy na wierzchu! Jeszcze mi się ktoś doczepi!
– Dobrze – odkrzyknął Paweł – ja to zrobię tak z daleka, żeby nie było widać szczegółów!
Zamiast przyzwoitego gniazdka, w murze ziała dziura, do której pani Zosia wetknęła to, co powinno być wtyczką. Znaczy – w dziurze siedział prąd.
Potem jak fryga zakręciła się wokół własnej osi, podbiegła do maszyny i włączyła ją. Ustrojstwo zadrżało i piła poszła w ruch.
– Jeszcze raz, pani Zosiu – zawołał Paweł, który nie zdążył dobiec. – Ja zrobię zbliżenie. Jeszcze raz, proszę.
– Dobrze – zgodziła się życzliwie pani Zosia – proszę bardzo.
I wyłączyła urządzenie. Cisza zatrzęsła powietrzem.
Paweł przymierzył się z kamerą.
– Teraz proszę.
Pani Zosia podbiegła raz jeszcze, jej dłoń pojawiła się w wizjerze kamery i przekręciła wyłącznik. Maszyna ponownie ruszyła, z potwornym rzężeniem, jękiem i zgrzytem.
– O cholerka – zmartwiła się nagle nasza gwiazda. – Ciapek mi przegryzł izolację, na tym kablu może być przebicie… Ciapek, ty zarazo!
Ciapek, żółty kundel, odwrócił się do nas zadkiem.
– To nie powinno tak leżeć w wodzie – kontynuowała pani Zosia – bo może być nieszczęście.
W istocie, nadgryziony fragment kabla spoczywał właśnie w kałuży.
Pani Zosia rozejrzała się, podniosła z ziemi niewielki pieniek, wstawiła go do kałuży, po czym całkiem spokojnie włożyła rękę do wody, podniosła zeń kabel i położyła go na pieńku. Przegryzionym do góry. Maszyneria cały czas była w ruchu! Prąd przez ten kabel przelatywał!
– O Jezu – powiedział nabożnie Marek. – Behape!
Beret nie mógł opanować nerwowego chichotu. Jedyne widoczne oko Pawełka (drugie miał przyklejone do wizjera) otwierało się coraz szerzej.
Tymczasem pani Zosia stanęła sobie za wirującym w pionie kołem tarczy, po czym złapała grube polano ze stosu, chwyciła je obiema rękami za końce i naparta nim na piłę. Jazgot zmienił tonację, polano zostało przecięte, pani Zosia odrzuciła jego dwie połówki na inny stosik. I złapała następny kawał konara. I powtórzyła operację. I tak dalej, i dalej, dopóki Paweł nie opuścił kamery i nie oznajmił, że ma wszystko.
Było mi nieco słabo. Oczami duszy widziałam, jak pani Zosia traci równowagę, leci do przodu i zostaje przez własną krajzegę rozcięta na dwie równe połowy! W pionie!!!
Moich kolegów dręczyły chyba podobne wizje, bo Paweł ocierał pot z czoła, Beret kręcił głową jak zepsuty pajacyk, a Marek powtarzał z rosnącą pobożnością:
– O mój Boże, o mój Boże, nie mogę na to patrzeć, Matko Boska…
– Pani Zosiu – powiedziałam – nie boi się pani tak tą piłą… bez żadnej osłony?
– A czego mam się bać?
– No przecież, gdyby pani straciła równowagę…
– To by mnie przecięło na pół – dokończyła beztrosko. – Nie ma strachu, ja to robię od lat!
Popatrzyliśmy na siebie. Pani Zosia miała, niewątpliwie, bardzo porządnego i pracowitego anioła stróża. Może jej nie uchronił przed reformą Balcerowicza, ale i tak miał sporo zajęcia.
W poniedziałek nic już więcej nie robiliśmy. Wypiliśmy wreszcie tę setkę – setka jest tu wartością raczej symboliczną, bo koledzy wytrąbili znacznie więcej, a Marek oraz ja z kotusiem – zero, z powodów oczywistych. Przyjaźń ekipy z panią Zosią (pan Zdzisio w tym stadle pełni raczej rolę bierną) zacieśniła się niezmiernie. Nic dziwnego, bo ekipa jest sympatyczna, a pani Zosi też niczego nie brakuje. Kładła potem na rękę wszystkich trzech, bo się uparli, że jeszcze spróbują. Najbardziej jednak pokochała Pawełka – i to z wzajemnością. Bardzo serdecznie się ściskali na dobranoc.
Nocowaliśmy w pobliskim Wałczu w hotelu, dosyć podłym. Ciepłej wody nie było, że o barze z herbatą nie wspomnę. Ale namówiłam recepcjonistkę, żeby mi zrobiła swojej prywatnej herbaty. Zwierzyłam się jej, że jestem w ciąży i to jej podziałało na wyobraźnię. Oraz damską solidarność.
We wtorek świtkiem zaczęłam wewnętrzną linią hotelową dzwonić do kolegów, żeby sprawdzić, czy już się zreanimowali. Paweł, zaspany, ale żywy, odebrał telefon w miarę szybko. Z Markiem było nieco gorzej, ale po kilkunastu sygnałach zgłosił się, mocno niezadowolony z życia. Telefon do Bereta wypadł mi nieco dziwnie. Po kilku sygnałach jakby podniósł słuchawkę, potem coś dźwięknęło i zapadła cisza. Z daleka dobiegała tylko muzyczka, taka, jaką często słyszy się w telefonach, czekając na połączenie. Oraz dziwny, trudny do określenia odgłos.
Nie mogąc dodzwonić się do Bereta, spróbowałam do recepcji. Ale i mój telefon nagle przestał działać.
Zezłościłam się, ubrałam byle jak i zeszłam do recepcji osobiście. Powiedziałam tej samej co wczoraj, życzliwej panience, jaki mam kłopot.
Teraz ona zaczęła próbować. Rezultat był żaden.
– Strasznie mi przykro – powiedziała w końcu zaczerwieniona z wysiłku – ale nic mi nie wychodzi, to połączenie jest jakieś dziwne. Ja dopiero niedawno tu pracuję, może jeszcze nie znam tej centrali tak dobrze… A może pani zadzwoni do tego pana na komórkę?
– On nie ma komórki. Jakby miał, to bym to już dawno zrobiła. Proszę pani, chodźmy tam. Niech pani weźmie zapasowe klucze, może mu się coś stało.
Zdenerwowałam się. Może mu ta setka zaszkodziła? Ale Beret ma mocną głowę. Co to dla niego taka ilość trunku! Boże, może naprawdę coś się stało.
Wbiegłyśmy na piętro. Recepcjonistka, której udzieliło się moje zdenerwowanie, wetknęła klucz do zamka i zaczęła nim gmerać. Bez rezultatu.
Serce podeszło mi do gardła. Rąbnęłam pięścią w drzwi.
Otworzyły się. Nie były wcale zamknięte na klucz.
Na miękkich nogach weszłam do pokoju.
Radio cicho grało. To była ta muzyczka, którą słyszałam.
Częściowo przykryty kołderką, a częściowo na niej, wystawiając kosmate nogi na świeże powietrze, leżał sobie w łóżeczku mój kochany kolega dźwiękowiec. Chrapał. W ręce dzierżył słuchawkę telefoniczną, na której ufnie oparł policzek. I spał jak dziecko. Musiał odebrać ten mój telefon, przyłożyć słuchawkę do ucha i natychmiast zasnąć.
Zdążyłam już tyle sobie nawyobrażać, że ulga mnie dosłownie powaliła. Moje miękkie kolana zmiękły całkiem i zemdlałam, jak się zdaje.
Kiedy się ocknęłam, wszyscy trzej koledzy stali nade mną, ciężko przerażeni. W towarzystwie równie przerażonej recepcjonistki. Wyglądali tak, że dostałam ataku śmiechu. Było mi wprawdzie nieco niedobrze, ale widok trzech facetów niekompletnie ubranych i z oczami na słupkach był po prostu zniewalający.
A jak się ucieszyli, że jednak żyję!
Śniadanie hotelowe było obrzydliwe, ale i tak mi się nie chciało jeść. Wzięłam, bo było w cenie pokoju, ale zeżarli je kochani koledzy. Mówili, że z nerwów bardziej ich ssie.
Zanim dojechaliśmy do wiochy pani Zosi, wydobrzałam całkowicie.
Nawet mi się spodobało takie mdlenie. Przynajmniej przekonałam się, że koledzy się mną przejmują.
– A coś ty – powiedział wprawdzie cyniczny Beret – my po prostu nie chcemy mieć żadnych zwłok w ekipie!
– To straszny kłopot, taki nieboszczyk znienacka, policja może się przyczepić – zamruczał Marek, dodając gazu, bo chcieliśmy złapać poranne klimaty, a czas uciekał.
– Właśnie – dodał Paweł, przewracając oczami. – Materiał zaczęty, nieskończony, rozpaprany; nie byłoby wiadomo, jak to rozliczyć…
Ale już do końca zdjęć cackali się ze mną jak ze śmierdzącym jajkiem. Zauważyłam, że stale któryś z nich miał mnie na oku.
Przeważnie pilnował mnie Marek. Pawełek bowiem, pospołu z biegającym za nim na kablu Beretem, dokumentowali zmagania pani Zosi z polnymi kamieniami.
To było coś niesamowitego. Pani Zosia nie tylko bowiem zbierała kamienie leżące na polu. Również wyrywała je z ziemi, a czasami były w nią wrośnięte do połowy. Jednemu nie mogła dać rady.
– Och ty, ty sobie nie myśl, że cię tak zostawię – syczała i stękała przez zaciśnięte zęby, próbując jednocześnie podważyć głaz łomem. – Tak nie może być. Nie wygrasz! Muszę cię zabrać… No chodź, chodź do mnie, ty draniu…
W końcu jednak nie zdołała go wyciągnąć. Pogroziła mu zaciśniętą pięścią.
– Ja tu wrócę po ciebie, czekaj…
Nie chodziła, ale biegała po tym kamienistym poletku. Mniejsze i większe kamienie najpierw układała obok siebie po kilka, potem zaś brała ich całe naręcze i biegła z nimi do traktora z przyczepką. W kabinie siedział sercowy pan Zdzisio i obserwował jej wysiłki, wzdychając ciężko. Pewnie by jej pomógł, gdyby mu to nie groziło zawałem.
– Patrz, Wicia – mówił do mnie z podziwem Marek. – Ja bym tego nie uniósł! Jeden, dwa, ale ona bierze po pięć na raz!
Przyczepką zapełniała się. Pani Zosia miała swój urobek i my mieliśmy swój. Paweł ciężko dyszał.
– Będzie? – Pani Zosia popatrzyła na niego pytająco.
– Będzie – odpowiedział, kiwając głową.
Nagle pani Zosia podskoczyła w miejscu.
– Jak to będzie? Przecież mi jeszcze został ten jeden, co mu obiecałam, że do niego wrócę!
Obróciła się i pognała przez pole, a za nią Paweł i Beret.
Z daleka widziałam, co się działo.
Pani Zosia z furią natarła na głaz, wciąż wbity w glebę. Spróbowała parę razy łomem, w końcu objęła go ramionami, zaparła się i wyszarpnęła ogromny kamień z ziemi! Pogalopowała do swojego traktorka, cisnęła głaz na kupę i z błyskiem w oku mruknęła:
– Mówiłam ci, że po ciebie wrócę!
– Popatrz – mówił do mnie Paweł, kiedy wracaliśmy już do domu, nakręciwszy jeszcze kilka scenek z panią Zosią w stacji paliw i przy zdawaniu kamieni. – Gdybyś napisała taką rolę dla aktorki, to nawet największa na świecie, najzdolniejsza aktorka zrobiłaby ci z tego kupę nie do przyjęcia. To po prostu nie mogłoby wypaść naturalnie. A ona naprawdę z tymi kamieniami rozmawiała. Beret, nagrałeś to porządnie? – zwrócił się nagle do dźwiękowca, zatopionego w rozmyślaniach na tylnym siedzeniu.
– Tak, tak, oczywiście, bardzo porządnie. – Beret najwyraźniej myślał już o czymś innym. A może raczej zasypiał snem sprawiedliwego.
– A słuchaj, Wika, jakie mi wyszły obrazki pod słońce, ona sylwetkowo z tymi kamieniami w objęciach… Kiedy montujesz?
– Za jakiś tydzień dopiero. Ale będę wcześniej przeglądać, to przyjdź.
– A jak ty się czujesz? – przypomniał sobie nagle.
– Bardzo dobrze, tylko mi się spać chce.
– No to śpimy. Beret już dawno odleciał.
No to poszliśmy spać. Z wyjątkiem biednego Marka, który włączył sobie radio i jechał.
Nie bardzo mi się chciało iść dzisiaj do firmy. Niby nic mi nie było, ale śniadanko stanęło mi kością w gardle. Poniechałam jedzenia i postanowiłam jednak jechać do pracy i zająć się czymś konkretnym, żeby nie myśleć o żołądku. Czyżby to kotuś tak rozrabiał?
I bardzo dobrze, że pojechałam. W kancelarii obok kilku zaproszeń na różne imprezy, przeważnie mało ciekawe, znalazłam przesyłkę od pięknego Stanisława. Poznałam jego charakterystyczne pismo, przypominające indiańskie pismo węzełkowe. Prawie nie do odczytania.
Strasznie chciałam zajrzeć do koperty od razu, ale w tym momencie do kancelarii wszedł naczelny.
Pogadaliśmy trochę o Orkiestrze.
Szef zawiadomił mnie, że dostaliśmy bardzo porządny budżet na program i sporo wejść antenowych. On nam gratuluje. Podobno scenariusz był bardzo ładny.
No, no, jak miło.
Poszedł sobie.
Następnym przeszkadzaczem okazał się Paweł.
Przyszedł do mnie, do redakcji, dokładnie w momencie, kiedy zabierałam się do rozcinania koperty.
Chciał wiedzieć, czy przeglądałam już obrazki z panią Zosią oraz, skoro nie, to może byśmy zaraz poszli na przeglądarkę i zobaczyli? Bo on nie może usiedzieć.
Ja też nie mogę. Z nieco innego powodu, ale go rozumiem.
– Pawełku – powiedziałam – idź na dół, weź klucz od przeglądarki i wróć po mnie. Ja tymczasem wykonam jeszcze parę telefonów.
Paweł posłusznie wybiegł, a ja złapałam kopertę.
Telefon zadzwonił.
Nie umiem nie odebrać telefonu. Skoro już dzwoni, to znaczy, że ktoś mnie szuka, bo ma do mnie jakiś interes. Że jestem komuś potrzebna. No więc muszę odebrać. Ale to nie ja byłam potrzebna, jak się okazało.
– Dzień dobry, czy to redakcja programu „Morze Bałtyckie”?
Schowałam kopertę do kieszeni.
– Jak najbardziej. Wiktoria Sokołowska przy telefonie, autorka.
– Jak to autorka? Przecież to prowadzi taki pan z brodą?
– Zgadza się. Pan z brodą prowadzi, nazywa się Roch Solski. A ja redaguję. Czym mogę służyć?
Damski głos w telefonie zawahał się.
– Czy ja jednak nie mogłabym rozmawiać z tym panem… Solskim?
– Niestety nie, pan Roch nie pracuje w telewizji, tylko wpada do nas, kiedy robimy program. Ale jeżeli chodzi o sprawy tego cyklu, to ja się orientuję we wszystkim.
– No tak, pani się orientuje. Ale ja bym chciała z panem Solskim. Proszę mi podać jego telefon.
Zdenerwowała mnie ździebko.
– A pani dzwoni w sprawie programu czy jako wielbicielka pana Rocha? – zapytałam ciepło i uprzejmie. – Bo widzi pani, ja, niestety, nie jestem upoważniona do podawania jego prywatnego numeru. Proszę mi podać swój, postaram się państwa skontaktować.
– A gdzie on pracuje?
Zastanowiłam się, czy podawać babie takie informacje, ale w końcu podpisywaliśmy Rocha w każdym programie, mogła sobie przeczytać wizytówkę. Chociaż wątpię, skoro nie pamiętała nawet nazwiska swojego idola.
– Pan Solski pracuje w Urzędzie Morskim.
– W jakim dziale?
Już jej miałam dosyć. Niech sobie szuka tego Rocha i nie zawraca mi głowy.
– Proszę pani, proszę zadzwonić na centralę urzędu i poprosić o połączenie. Ja nie mogę pani nic więcej powiedzieć. Chyba że chodzi o zawartość programu. Nie? Do widzenia pani.
Rzuciła słuchawkę. Bardzo dobrze. Wreszcie przeczytam.
Telefon.
Ludzie! Co się dzieje? Przypomniało mi się, jak usiłowałam powiadomić Jarka o jego nowej roli – i też nie mogłam, bo mi bez przerwy coś przeszkadzało. Coś ja mam utrudnioną komunikację z tymi tatusiami. A w ogóle dlaczego nie zadzwonił, tylko pisze?
Prawda, dzwoni.
– Słucham…
– Witam cię, Wikuniu – zadudnił w słuchawce ciepły baryton Rocha. – Jak leci?
Nie leci. Zaparło się.
– Jako tako, Rosiu drogi. A co u ciebie?
– Mam dla ciebie parę ciekawostek. A tak w ogóle to dlaczego do mnie nie dzwonisz? Nie potrzebujesz mnie już? Nie robimy więcej programów?
– Robimy, robimy. Forsę za wrzesień dostałeś?
– Dostałem, ale nie wiem dlaczego, skoro mnie we wrześniu nie używałaś… Były jakieś premiery, które przeoczyłem?
– Skleroza jesteś. Używałam cię przed wakacjami. Zapomniałeś? Nakręciliśmy materiałów na pięć odcinków do przodu. Cztery już poleciały, właśnie miałam cię szukać, żeby kontynuować. Zapasy się kończą. Trzeba by coś dokręcić na dniach. Krysia uzgodni z tobą terminy. Wpadnij zresztą, pogadamy.
Pawełek zadyndał mi przed nosem kluczami od przeglądarki.
– Dobrze, Wikuś – mówił tymczasem Roch. – To ja wpadnę jutro, chcesz?
– Może być. Koło jedenastej, nie wcześniej. Aha, będzie cię szukała jedna wielbicielka. Ze mną nie chciała gadać, tylko z tym pięknym panem z długą brodą.
– Ja nie mam długiej brody! Dałaś jej moją komórkę?
– Skądże. Powiedziałam jej tylko, że pracujesz w Urzędzie Morskim. Pewnie już zaczęła zamęczanie sekretarek.
– No i świetnie. Jutro ci powiem, czy mnie znalazła.
Wyłączył się. Takie wielbicielki to on miewał od czasu do czasu, bowiem, obiektywnie rzecz ujmując, był mężczyzną przystojnym do obłędu. Typ wikinga. Jasna grzywa nad czołem. Siwe oczy pod grzywą. Nos jak marzenie – prosty i rasowy. Szerokie, chętne do uśmiechu usta. Broda – wcale nie długa, lecz starannie przystrzyżona. W mundurze Urzędu Morskiego prezentował się wstrząsająco.
Byłabym się może w nim zakochała, gdyby nie to, że jestem odwieczną przyjaciółką jego żony. Chodziłyśmy razem do liceum, studiowałyśmy, tylko że ona, wyszedłszy już za Rocha, którego poznała na jakichś baletach, zrezygnowała z dziennikarstwa i postanowiła zająć się szczęściem rodzinnym. Gotowanie, sprzątanie, tego rodzaju sprawy. Machnęli sobie od razu bliźniaki, bardzo praktycznie. Kiedy już trochę podrosły, Lilka zaczęła pracować w księgarni, ale wciąż jej zainteresowania koncentrowały się na tym, żeby kochany Rosio miał podane, uprane i wyprasowane.
Kochany Rosio szczęście rodzinne doceniał i nie chodził na boki, chociaż mógłby; z powodu tej jego nadludzkiej urody leciały na niego watahy bab.
Nadludzką urodę i nadmiar energii Rosio spożytkowywał w moich programach. Robiliśmy je wspólnie od dwóch lat. Roch był właściwie współautorem, on to bowiem dostarczał mi konkretnej wiedzy o problemach morskich, poza tym udzielał się w charakterze prowadzącego. Czasem zabawiałam się w to sama, ale raczej zostawiałam sobie w tym cyklu przyjemność prowadzenia wywiadów. Głównie zza kadru.
Za gwiazdę robił Rosio.
I świetnie to robił, bo mu Bozia dała prawdziwy talent telewizyjny. Mówiąc językiem technicznym – urodził się na telewizyjną małpę. Zachowywał się przed kamerą absolutnie swobodnie i nie trzeba mu było pisać tekstów. Czasami mijał się z językiem polskim, wtedy robiliśmy duble. Ale generalnie rzecz biorąc, stanowił mój skarb i wunderwaffe.
Swoją drogą trzeba zaplanować jakieś nagrania. Krysia powinna mi o tym przypomnieć, a ona nic.
– Idziemy?
– Pawełku, kochany, już idziemy, tylko poczekaj sekundę, muszę do toalety…
No przecież inaczej nigdy tego nie przeczytam! Wpadłam jak burza do toalety, zamknęłam się starannie i wreszcie otworzyłam do końca Staszkową kopertę. W środku było ksero jakichś urzędowych kwitów i kartka zapisana peruwiańskim pismem węzełkowym.
Rzuciłam okiem na pieczątkę: Ośrodek Adopcyjny? Och, prawda! Już wiem, co to jest! Boże, on jednak nie był pewien, czy mu tak do końca uwierzyłam.
Wikuniu droga – pisał – posyłam Ci na wszelki wypadek dokument stwierdzający, żeśmy z żoną adoptowali nasze dzieci. Ja wiem, że uwierzyłaś mi na słowo, ale wierzyć a wiedzieć – to dwie różne sprawy. Myślę, że Twoja pewność stanie się bardziej granitowa, kiedy sobie poczytasz te papierki. Jak się zapewne domyślasz, papierki są przeznaczone wyłącznie dla Twoich oczu. Bardzo Cię czule całuję. Cieszę się, żeśmy się w życiu spotkali. Mam nadzieję, że Ty również – mimo pewnych komplikacji… Staszek.
Coś takiego…
Ja również, jasne. To naprawdę świetny facet. Może faktycznie szkoda, że poligamia jest karalna. A w ogóle to muszę do niego zadzwonić z biuletynem o Jareczku.
Jeżeli stąd natychmiast nie wyjdę, Pawełek dojdzie do wniosku, że zasłabłam i wezwie strażnika, żeby otworzył wychodek!
Wyszłam.
Obejrzeliśmy pobieżnie panią Zosię. Obrazki znakomite. Muszę spisać setki, ale to nie dziś, dziś nie mam już głowy!
A Jarek się nie odzywa.
Tak myślałam…
Trzeba by powoli zawiadamiać rodzinę, że przybędzie jeden nowy Sokołowski.
Roch przyszedł omawiać najbliższe odcinki. Jak zwykle samym spojrzeniem powalił na kolana uzbrojoną po zęby panią strażniczkę na dole, kupił też gazety w naszym kiosku, czym osłabił panią kioskarkę, wreszcie wjechał na górę, doprowadzając do palpitacji serca trzy obecne w windzie młode dziennikarki z redakcji informacji.
– Witam cię, Wiktorio – powiedział od progu – a coś ty za wariatkę na mnie napuściła?
– Wariatka była? – spytałam, ucieszona, bo zawsze to jakieś urozmaicenie naszego żywota. – Co chciała?
– Zapraszała mnie do swojej rezydencji nad morzem. Proponowała, żebym sobie pooglądał klif koło jej domu, na pewno na temat tego klifu da się zrobić przepiękny i szalenie interesujący program. Powiedziałem jej, że pół roku temu robiliśmy trzy odcinki o klifie i że na razie nie mamy zapotrzebowania, ale uznała, że to ty mnie do niej zniechęciłaś. Ma o tobie złe mniemanie. Uważa, że mnie marnujesz.
– Ja cię marnuję? Baba zwariowała. Za gwiazdę u mnie robisz, wylansowałam cię na głównego znawcę Bałtyku, a ta mówi, że ja cię marnuję!
– No przecież mówię, że wariatka. Słuchaj, niewykluczone, że mam dla ciebie temat, ale nie miałem czasu, żeby się za nim pouganiać. Dałabyś kawki koledze?
– Kolega se zrobi. Mnie też przy okazji. Jeżeli twój temat jest naprawdę interesujący, to sama się za nim pouganiam. Naukowy czy społeczny?
Nasz cykl stanowił mieszaninę materiałów edukacyjnych z typową publicystyką społeczno-gospodarczą.
– Gospodarczy. I trochę też społeczny – zastanowił się Roch, wyciągając moją zastawę do kawy. – Słuchaj, znasz niejakiego Tymona Wojtyńskiego?
– Ze Świnoujścia? Szprotki łowi?
– Tak. Przedsiębiorca rybacki. Znasz go?
– Raz go spotkałam. Zrobił na mnie dobre wrażenie i dobrze o nim mówili. A ja byłam dla niego, niestety, mało grzeczna. No i co z nim?
– Być może będziesz miała okazję do wynagrodzenia mu tej niegrzeczności.
– Co mam zrobić? Zaprosić go na kawę?
– Jeśli mu pomożesz, on cię zaprosi. Robią mu koło tyłka koledzy po fachu.
– Rybacy?
– Rybacy. – Roch podał mi filiżankę z kawą i rozwalił się w moim fotelu, wyciągając długie nogi na środek pokoju. – Słuchaj, on czarteruje jakieś kutry, duńskie czy szwedzkie, nie wiem. I łowi nimi szprotki. Dużo łowi, te kutry są o wiele większe od naszych, polskich. Większe, mocniejsze, mają większe ładownie, więcej tych rybek się tam zmieści.
– To bardzo praktycznie – wtrąciłam. – A gdzie afera?
– Afery jeszcze nie ma, ale będzie. Nasze stowarzyszenie rybackie ma zamiar oskarżyć go o sprowadzenie obcych dużych kutrów do naszej strefy połowowej, przez co pozbawia on chleba naszych polskich rybaków.
– Chleba czy szprotek?
– Szprotek, czyli chleba. No i – słuchaj uważnie – coś tam gadają od rzeczy o przełowieniu Bałtyku, o zniszczeniu zasobów szprota na naszych łowiskach, takie tam sprawy.
– A ty skąd to wiesz?
– Obiło mi się o uszy, ale niedokładnie, na jednym bankiecie z udziałem przedstawicieli rybackiej klasy robotniczej. Oni go nie lubią, tego Wojtyńskiego, bo uważają, że się wywyższa. Chętnie zrobią z niego aferzystę, złodzieja i mafiosa. A mnie coś mówi, że jeśli on robi cokolwiek, to robi to legalnie i z sensem. Wejrzyj w to. Ja nie siedzę w rybactwie, ale jeśli pogmerasz, to możesz się dowiedzieć ciekawych rzeczy.
Roch rzeczywiście nie siedział w rybactwie, siedział w ochronie wybrzeża; to znaczy nie w żadnej Coast Guard, tylko w dziale zajmującym się ochroną wybrzeża przed siłami przyrody. Nawiasem mówiąc, o klifie wiedział wszystko i mógł sobie z tą swoją wielbicielką podyskutować.
– Rochu – powiedziałam z namysłem – wiesz, że afery to moja specjalność. Ale ta afera jeszcze nie wybuchła.
– Może nawet nie wybuchnie, ale coś tam się szykuje. Wiem, że jakieś ruchy chłopcy robili w ministerstwie, tam ich spuścili do kanału. Teraz próbują wywołać zadymę prasową, liczą, że to ruszy ministerstwo. W końcu trafią na jakiegoś dziennikarza obrońcę uciśnionych, który stanie w obronie biednych rybaków przed wrednym kapitalistą. Ale mówię ci, to nie jest takie proste.
– Przyznaj się, dałeś już temu facetowi moją komórkę?
– Nie, nie, ja go nawet nie znam. Wszystko, co wiem, to od ludzi. Ale to rozsądni ludzie i jeżeli mówią, że jest coś na rzeczy, to jest coś na rzeczy.
– Jak ja się mogę z nim skontaktować? Przez kapitanat?
– Przez kapitanat pewnie też, ale zobacz, czy nie ma go po prostu w książce telefonicznej. Dwóch Tymonów Wojtyńskich pewnie w jednym Świnoujściu nie będzie.
– Masz rację. Proste rozwiązania są najlepsze. Czekaj… jest. No, ty to jesteś genialny…
Wystukałam numer na klawiaturze służbowego telefonu.
– Co z głowy, to z myśli. Tylko czy on o tej porze będzie w domu?
Był. Może przyszedł na obiad.
– Dzień dobry panu, Wiktoria Sokołowska, Telewizja. Poznaliśmy się niedawno.
– Oczywiście, pamiętam, miło mi panią słyszeć. Czym mogę służyć?
– No właśnie dokładnie nie wiem – powiedziałam ostrożnie – ale tu kolega jeden mówi, że w związku z pańskimi połowami na Bałtyku szykuje się jakiś protest. Czy pan to potwierdza? Może mi pan o tym powiedzieć coś więcej?
– Bardzo dużo mogę pani powiedzieć. Tak dużo, że telefon tego nie wytrzyma.
– Czy możemy się spotkać w takim razie? Mam przyjechać do Świnoujścia?
– W poniedziałek będę w Szczecinie, mógłbym zajść do pani, jeśli się pani nie spieszy, oczywiście. Ale muszę pani powiedzieć, że pani koledzy z prasy byli szybsi…
– Jestem niepocieszona – powiedziałam cierpko, bo nie lubię, kiedy mi się zarzuca opieszałość dziennikarską – ale dopiero przed chwilą dowiedziałam się, że nie wszystko jest w porządku z tymi szprotkami.
– Ze szprotkami wszystko jest w porządku. Przynajmniej jeżeli chodzi o moją firmę. Mogę to udowodnić. Bieda w tym, proszę pani, że nikt się do mnie nie pofatygował i nie poprosił o te dowody. Natomiast jutro albo w poniedziałek ukażą się w prasie artykuły, z których wyniknie, że jestem wrogiem polskich rybaków bałtyckich. Proponuję, żeby pani sobie te artykuły przeczytała, to będziemy mieli dobrą podstawę do rozmowy.
– W których gazetach?
– Tego to ja nie wiem. Mówiłem, dziennikarze do mnie nie przyszli. Życzliwi mi donieśli, że coś takiego się ukaże. Proszę mi wierzyć, że będę czekał na te artykuły bardziej niecierpliwie od pani.
– Dobrze, przeczytam na pewno. A spotkanie aktualne?
– Oczywiście. Mogę być u pani koło czternastej, czy to pani odpowiada?
– Dobrze. Może być czternasta. Podam panu moją komórkę, na wypadek, gdyby się panu coś odmieniło.
– Dziękuję bardzo. I ja podam pani swoją, na wszelki wypadek.
Zapisaliśmy sobie te komórki i pożegnaliśmy się uprzejmie. Ale ta dzisiejsza uprzejmość w jego głosie była zupełnie inna od pogodnej uprzejmości na bunkrowym wernisażu w zeszłym miesiącu. Facet miał zmartwienie, to się wyczuwało.
Roch wyglądał przez okno, ale najwyraźniej słuchał jednym uchem, co mówię, bo wylazł z tego okna.
– Umówiłaś się, jak słyszę.
– Tak. Facet ma problem. Ciekawe, kto o nim chce napisać i w czym…
– Na wszelki wypadek kup wszystkie gazety.
– Tak zrobię. A teraz my się musimy zabrać do roboty. W przyszłym tygodniu trzeba nakręcić odcinek. Albo lepiej dwa. Zaraz zawołam Krysię i ustalimy terminy. Mam nadzieję, że uda ci się wyrwać z urzędu.
– A czy kiedyś mi się nie udało? – zapytał pogodnie Rosio, który istotnie, zawsze potrafił harmonijnie połączyć nasze wyjazdy na zdjęcia ze swoimi wyjazdami służbowymi.
No więc zawołaliśmy Krysię i ustaliliśmy terminy kamer i montaży. Ale już zaprzątała mnie myśl o tajemniczej aferze szprotkowej. Tak to już jest, jak się robi cykl, to po dwóch latach wypuszczania co dwa tygodnie odcinka traci się tę pierwotną świeżość doznań… Szczęście, że Roch jest nie tylko kompetentny i w ogóle zawodowiec w każdym calu, ale też człowiek miły i zabawny. Inaczej dostałabym szału już po roku.
Kupiłam wszystkie gazety wychodzące u nas w sobotę. Nic o szprotkach i o Tymonie W. Może jeszcze chłopcy nie zdążyli, a może ponura tematyka nie pasowała im do magazynowych wydań weekendowych. Poczekamy z bólami do poniedziałku.
Dlaczego ja jeszcze nie tyję? No tak, jeszcze za wcześnie. Jakoś nie bardzo to wszystko do mnie dociera. Po początkowym szoku pracuję sobie jak zwykle, jeżdżę na zdjęcia, montuję nocami. Jak to wszystko będzie wyglądało, kiedy urodzę tego malucha? Ten głupi Jarek najprawdopodobniej dał dyla, skorzystał z mojej szlachetnej propozycji i zapomniał o wszystkim. Ma w końcu wesele na karku. Z miągwą i butikami. Niech tam. Nie będę sobie zamulać życiorysu użeraniem się o alimenty ani w ogóle o nic innego. Niech sobie synek rośnie w atmosferze miłości nieskażonej negatywnymi uczuciami. Albo córka, oczywiście.
Uczciwie mówiąc, żadna by z nas była para. Dziennikarka po trzydziestce i dwudziestoparoletni student nawigacji. Najprawdopodobniej znienawidzilibyśmy się dosyć szybko. Chociaż nigdy nic nie wiadomo.
Z takimi różnymi myślami pojechałam do roboty. Nie należy za wiele myśleć na tematy uboczne, prowadząc samochód, bo to dekoncentruje kierowcę.
Byłabym rozjechała faceta na pasach. Na szczęście miał szybkie nogi. Zwiał. Ale odwrócił się i pokazał mi brzydkie rzeczy rękoma.
Mama zajrzała do mnie rano i zaprosiła na rodzinny obiadek. Bardzo świetnie. Nadam wiadomy komunikat w przytomności całej rodziny, więc ewentualna nawałnica pytań spadnie mi na głowę raz a dobrze. Tak wolę.
W południe nawiedził mnie mój ulubiony siostrzeniec (ulubiony, co nie znaczy, że mam ich więcej. Ale Bartek jest świetnym chłopakiem). Leżałam właśnie na tapczanie i słuchałam muzyki. Nie mam tak ambitnego sprzętu do słuchania, jak Bartuś, ale idzie wytrzymać.
– Cześć, ciocia – powiedział, wsuwając głowę w drzwi. – Można?
– Wejdź, proszę. Możesz ściszyć.
– Czego ciocia słucha? – zapytało grzecznie dziecko. – Co to za ponure wycie? Ciocia dostanie nerwicy. Albo wpadnie w depresję.
– Myślisz? Ale mnie się to wycie podoba, chociaż może jest ponure trochę. Zresztą, bo ja wiem? Zależy, jak się na to patrzy.
– A co to takiego?
– To Schubert. Romantyzm, mój drogi. Pieśni wędrownego młynarczyka. Właśnie puściła go kantem ukochana z takim jednym myśliwym. Na pewno był atrakcyjniejszy od młynarczyka, ale dla niego to żadna pociecha. Teraz właśnie będzie się topił w strumyku, a strumyk zaśpiewa mu kołysankę.
– Ajajaj – powiedziało dziecko. – Dramacik. Ja bym się nie topił, tylko bym mu dał w dziób. A panienka na drzewo, banany prostować. Nie słuchaj tego, ciocia. To już lepsze irlandzkie piłowanie mojego tatusia. A najlepszy hip-hop. Mogę cioci pożyczyć parę składanek.
– Nic nie rozumiesz – skarciłam szczeniaka. – On ją kochał. Kochał ją romantycznie, prawdziwie, całym sercem. Świata poza nią nie widział. A tu zjawia się taki cwaniaczek w zielonym ubranku, na konisiu, efektownie, i ona z punktu zapomina o skromnym młynarczyku. Serce mu złamała. Czy wy nie macie serca w tym wieku?
– Wiek jest, droga ciociu, dwudziesty – powiedział Bartuś, rozwalając się na kanapie, z której właśnie wstałam. – A na dniach będzie dwudziesty pierwszy. Topienie się z miłości w strumyku nie wchodzi w rachubę. Można się ewentualnie zaćpać na śmierć.
– Ja miałam na myśli twój osobisty wiek, Bartuniu. Siedemnaście lat. Najlepsze lata do przeżywania romantycznej miłości.
– Rozumiem. Ale teraz się tego nie robi. Teraz my mamy inne rzeczy na głowie.
– Na przykład?
– Na przykład to, że karierę trzeba zrobić. Koniecznie. W mojej klasie wszyscy zamierzają iść na zarządzanie, a natychmiast po studiach zrobić em-bi-ej. A po em-bi-ej wszyscy – rozumie ciocia – wszyscy zostają kadrą kierowniczą w dużych, najlepiej amerykańskich koncernach. Takich jak Coca Cola, albo General Motors.
– To świetnie po prostu. Bardzo ambitna klasa. A co to jest em-bi-ej?
– Ciocia nie wie? Naprawdę?
– Coś mi się obiło o uszy, ale jakoś bez echa.
– To jest, droga ciotko, taki tytuł, który się uzyskuje po studiach podyplomowych z zarządzania i administracji. Master of Business Administration. Em-bi-ej. Jak się ma em-bi-ej, to świat staje przed człowiekiem otworem. Można dostać pracę w każdym, dowolnie wybranym kraju.
– No to cudnie. Ty też zamierzasz zrobić em-bi-ej?
– Ja nie. Ktoś musi pracować, żeby oni wszyscy mogli czymś zarządzać. Ja będę realizatorem dźwięku w radiu. Matka już się z tym pogodziła, ojciec mówi, że każdy jest kowalem swojego losu… Jak zdam maturę, pójdę na elektronikę.
– A kariera?
– To nie dla mnie. Miałbym stale się użerać, pracować trzydzieści godzin dziennie, lecieć do przodu z wywieszonym językiem, żeby mnie ktoś przypadkiem nie podsiadł na stołku? Nie, dziękuję uprzejmie. Ja sobie spokojnie będę robił to, co lubię.
– A jakąś rodzinę planujesz?
– Każdy planuje. To znaczy, nie zaraz. I nie wiem dokładnie, kiedy. Ale kiedyś tam pewnie się ożenię i będę miał dzieci. Może nawet wytrzymam z tą żoną czterdzieści lat, jak babcia z dziadkiem.
– Coś ty powiedział?
– Czterdzieści lat, jak babcia z dziadkiem – powtórzyło radiowe dziecko, przyzwyczajone do zapamiętywania końcówek wypowiedzi dla celów montażowych.
– Rany boskie! Czy dzisiaj jest dwudziesty dziewiąty października?!
– Dokładnie. Ciocia zapomniała o rodzinnej uroczystości?
– Niestety. Na śmierć. Boże, jak to dobrze, że przyszedłeś. A propos, przyszedłeś tak tylko pogadać, czy z interesem? Bo muszę lecieć do kwiaciarni.
– Tak tylko przyszedłem. Bo ciocia jakoś się ostatnio nie udziela rodzinnie. Rzadko się ciocię widuje.
– Może się i rzadko udzielam… Widzisz, ja trochę uczestniczę w tym wyścigu szczurów. Ale to raczej z konieczności niż z zamiłowania.
– Mnie się wydaje, że wszyscy dziennikarze tak mają – powiedział mój doświadczony życiem radiowym siostrzeniec. – Dlatego nie bardzo chciałbym zostać dziennikarzem.
– No właśnie, a ja już jestem. I, niestety, już mnie wessało na dobre. Telewizja to jest narkotyk, jak się raz spróbuje, to może zostać w organizmie. A teraz jest duża konkurencja, pracy coraz mniej. Muszę doginać, żeby się utrzymać. Rozumiesz?
– Rozumiem. Ciocia idzie do tej kwiaciarni, bo już pierwsza, a ten obiad jubileuszowy o trzeciej. A może ja skoczę?
– Dziękuję ci, lubię kupować kwiaty.
No i mam taką znajomą kwiaciarnię, gdzie mi zrobią piękny bukiet na kredyt. Bartkowi trudno byłoby tam wytłumaczyć, że to dla ciotki. A moja śladowa pensja musi mi wystarczyć do honorariów, czyli gdzieś do dwunastego, bo zanim to przyjdzie na konto, zanim w banku zaksięgują, będzie co najmniej dwunasty, a może i trzynasty.
Pojechałam do tej kwiaciarni, usytuowanej koło cmentarza, więc zapchanej wieńcami żałobnymi i wiązankami z napisem „ostatnie pożegnanie”. Oczywiście nie tylko. Jak zawsze mieli tam przepięknej urody róże i mnóstwo innego wytwornego kwiecia. Na szczęście był mąż pani kwiaciarki, nie ona sama, bo jakoś przyjemniej mi było z nim pertraktować. Właśnie zajęty był klientką, więc tylko kiwnęłam mu głową i zajęłam się obserwacją oraz intensywnym wąchaniem stojących wszędzie bukietów. Do moich uszu dobiegały dźwięki rozmowy.
– Więc stanowczo pan doradza irysy? Nie lilie? Na pewno?
– Zdecydowanie. Mówi pani, że to była młoda osoba, a lilie są takie okazałe, no i tak silnie pachną. A jeżeli wśród gości znajdzie się ktoś uczulony na zapachy?
– Panie, cała rodzina alergiczna. Ma pan rację. Niech będą irysy. A może by jednak dodać róże?
– Róże niezbyt pasują do irysów. Jeżeli się już zdecydujemy na te irysy – radziłbym białe i jasnofioletowe – to róże psułyby harmonię.
– Harmonię by psuły, powiada pan – zastanawiała się klientka, osoba wybredna. – Bo wie pan, my chcemy, żeby ich było bardzo dużo. I koniecznie do trumny włożyć. Ja myślałam, że gdyby tak jednak róże, takie jasnoróżowe albo łososiowe… można by ułożyć na poduszce, tak dookoła głowy. To by ją ożywiło, rozumie pan.
– Ja bym nie był za ożywianiem – powiedział pan Janek z powagą eksperta. – Ja bym został przy irysach. Chyba, że państwo wolą róże, ale to już tylko róże wtedy, bez żadnych innych kwiatów. Róże nie potrzebują towarzystwa.
– A co jest tańsze? – zainteresowała się rzeczowo dama.
– Ceny są mniej więcej jednakowe. Wszystko mamy szklarniowe, róże nasze, a irysy sprowadzamy z Holandii. Z tej samej firmy, która dostarcza kwiaty na noworoczne koncerty Filharmoników Wiedeńskich, na pewno pani ogląda pierwszego stycznia…
Ten snobistyczny argument przeważył szalę na korzyść irysów. Dama złożyła zamówienie i wyszła. Mogłam pogadać z kwiaciarzem.
– Dzień dobry, panie Janeczku, jak tam interesy?
– Jak to na jesieni, pani redaktor. Niby nieźle idzie, bo więcej pogrzebów – odpowiedział konkretny z natury pan Janek. – Z drugiej strony ludzie nie mają pieniędzy na jakieś wystawne zamówienia. Tacy klienci jak ta pani zdarzają się dosyć rzadko. A czym mogę pani redaktor dzisiaj służyć?
– Kredytem, panie Janeczku. Nie mam forsy, a potrzebuję ładny bukiet. Zapłacę panu po honorariach, koło dwunastego. Możemy tak zrobić?
– Dla pani zawsze. – Pan Janek był szarmancki. – Domyślam się, że bukiet okazjonalny?
– Jak najbardziej. Moi rodzice obchodzą dzisiaj czterdziestą rocznicę ślubu, a ja o tym kompletnie zapomniałam. Łaska boska, zdążyłam sobie przypomnieć w porę. Doradzi mi pan?
– Oczywiście, pani redaktor. Ale tym razem myślę, że jednak róże i to te najokazalsze, purpurowe. Tradycja. Chyba że w rodzinie jest jakaś inna tradycja, może na przykład mama pani zawsze dostawała białe bzy albo coś w tym rodzaju. Bo tych nowoczesnych mutantów – tu pan Janek machnął ręką lekceważąco w stronę olbrzymich anturiów, strelicji i innych egzotów – nie polecałbym przy takiej okazji. No, ewentualnie storczyki, jeśli ktoś lubi. Ale generalnie jestem za prostotą.
– Ja też – mruknęłam. – Nie ma to jak proste upodobania. Róże, złoto i brylanty. No to biorę czerwone róże. Czterdzieści sztuk, ma pan tyle?
– Powinienem mieć, chociaż to już końcówka tych najładniejszych. – Pan Janek ułożył mi artystyczną wiąchę wspaniałych, olbrzymich, aksamitnych pąków. Ale nie poprzestał na tym. – Jeszcze chwileczkę, proszę poczekać.
Rzucił się na zaplecze i po chwili wyleciał stamtąd z bukietem kolorowych irysów i tulipanów, przewiązanym pozornie byle jak workowatą tkaniną. Bukiet był przecudny i wyglądał jak skrzyżowanie maja z czerwcem. Spostrzegłam, że pan kwiaciarz staje na baczność i szykuje się do przemowy.
– Pani redaktor – zaczął uroczyście – proszę oba te bukiety przyjąć ode mnie i zapomnieć o płaceniu. Ja niedawno widziałem taki jeden pani reportaż, o pani… nie pamiętam, jak się nazywała… taka mocno starsza pani ze wsi pod Słupskiem…
No proszę, znowu komuś podobała się babcia Felcia! Swoją drogą już trzeci raz leciała w paśmie powtórkowym.
– I chciałbym pani podziękować za ten reportaż. Za to, że pani znalazła taką kobietę i pokazała ją nam wszystkim. Proszę wręczyć szanownym rodzicom te róże, a to dla pani ode mnie, takie trochę wiosny jesienią, w podziękowaniu za film o tej starszej pani.
– Panie Janeczku kochany! Dziękuję najserdeczniej, cudne są te kwiatki… ale za róże panu zapłacę.
– Absolutnie, mowy nie ma, nie przyjmę, a jeśli pani doniesie mojej żonie, to koniec z naszą przyjaźnią! Ja tak żartuję, oczywiście, ale proszę mi zrobić przyjemność!
No to mu zrobiłam przyjemność. Uścisnęliśmy sobie dłonie i obładowana kwiatami wyszłam z kwiaciarni.
Ta babcia Felcia… Robiłam reportaż półtora roku temu, a ciągle ktoś mi o niej mówi. Rzeczywiście, babcia jest rewelacyjna, a pies z kulawą nogą by o niej nie wiedział, gdyby nie media. Tak naprawdę opowiedział mi o niej jeden gazeciarz.
„Zrób o niej film – powiedział – bo ja mogę ją tysiąc razy sfotografować, a to nie będzie to”.
Babcia podbiła nasze serca. Lekko po osiemdziesiątce, w pełni sprawna umysłowo, fizycznie też, nieduża, wiekiem zgięta, sama prowadzi swoje spore gospodarstwo – do tej pory, o ile wiem wtedy pokazywała nam, jak pracuje: przerzucała gnój, biorąc na widły jego ilość, która przerażała naszych wysportowanych kolegów, biegała jak fryga, a kiedy trzeba było przejść z jednego boksu ze świnkami do drugiego, zadarła po prostu spódnicę i pokazując światu koślawe nóżki z żylakami, przeskoczyła metrowy murek. Paweł szalał ze szczęścia, bo kiedy poprosił o dubel, babcia ochoczo powtórzyła numer. Opowiadała nam też o swojej przeszłości, o tym, jak płakała, kiedy przyjechała z mężem pięćdziesiąt lat temu na Pomorze – pod Hrubieszowem tak pięknie, mówiła, ziemia płaska jak stół – a tu góry i doły, jak też to się uprawiać będzie? Ale przeżyła tutaj pięćdziesiąt lat, pochowała męża. Tylko dzieci nie bardzo jej się udały.
– Nie zostawię gospodarki wnukom – powiedziała stanowczo, wygrażając sękatą rączką do mikrofonu. – Nie zostawię, bo zmarnują, pijaki jedne. Sama będę robić, póki życia. A potem zostawię komuś, kto doceni. Jeszcze nie wiem komu, ale już sobie coś myślę…
Pokazywała nam swoje, nader skromne, mieszkanie.
– Telewizji mało oglądam. Tylko wiadomości muszę zobaczyć codziennie. Polityka mnie interesuje. Za to ja czytam, widzą państwo – pochwaliła się, pokazując nam kilka książek i czasopism na stoliczku koło łóżka.
Babcia nie uznawała romansów. Książki historyczne to co innego. Sama miała udział w historii.
– Ja byłam w AK łączniczką. Miałam takie grube warkocze, w warkoczach przenosiłam meldunki.
W ramach pokazywania swoich skarbów babcia zaprowadziła nas przed staroświeckie tremo.
– Państwo zobaczą, to mi przyjaciele podarowali. To się nakręca, o tak, i gra!
Pozytywka. Mała pozytywka, plastykowa i dosyć zwyczajna, z tancerką na wieczku.
Babcia była zachwycona zwłaszcza tą tancerką, która obracała się w takt wiedeńskiego walca.
– Pawełku – szepnęłam do operatora – zrób mi to, ja cię proszę, błagam, zrób mi to! Patrz, jakie ona ma te ręce…
– Dobrze, wszystko wiem, zrobię ci, spokojnie. Beret, chodź tu z kijem. Marek, światło, tu postaw, w kontrze, tutaj daj blendę.
Babcia cierpliwie czekała na rezultaty naszych posunięć. To była najpiękniejsza sekwencja. Paweł ją bardzo czule wypieścił, a przy jej nagrywaniu ściskało mnie za gardło. Było coś niesłychanie wzruszającego w tej starej kobiecinie – nie, nie kobiecinie, babcia Felcia nie potrzebowała protekcjonalności – w tej wspaniałej, starej kobiecie, kiedy brała w swoje duże dłonie czarne puzderko, przekręcała kluczyk i demonstrowała nam z dziecięcym uśmiechem dumy na pomarszczonej twarzyczce, okolonej porządnie zawiązaną chustką, ten grający drobiazg. Oczywiście Paweł dojechał do zbliżenia pozytywki w babcinej ręce i to był niesamowity kontrast: ta ręka, taka żylasta, męska, zaniedbana, spracowana – i małe bawidełko, plastykowa tancereczka, pomalowana na złoto, tańcząca walca na wieczku pudełka.
Babci szalenie się spodobała praca na planie. Bo tak w ogóle to babcia jest światowa. Ma wielu przyjaciół z miasta, oni do niej przyjeżdżają, ona urządza na przykład dożynki, piecze ciasto, siedzą i gwarzą o życiu…
Dla nas też upiekła ciasto. Sernik. Pyszny. I zapraszała nas do siebie.
Bardzośmy ją wszyscy pokochali, ale wątpię, czy jeszcze kiedykolwiek się zobaczymy. Bo to już tak jest – kiedy robię reportaż o kimś, kto mi się podoba, zaprzyjaźniam się z nim, staram się jak najwięcej dowiedzieć; wszystko po to, żeby to moje kino było jak najciekawsze, jak najprawdziwsze. Potem robimy zdjęcia, montujemy – przez cały czas żyję życiem moich bohaterów. Potem materiał idzie, a ja zapominam. No, może nie o wszystkich, niektórzy mi zostają na całe życie, jak na przykład babcia Felcia właśnie, albo, jak przewiduję, kamieniarka. Ale o większości – zwłaszcza jeśli to są jakieś okazjonalne materiały, bo coś się akurat stało – zapominam.
– Przeżuwasz i wypluwasz – powiedział kiedyś mój ojciec.
– Bardzo nieapetyczne skojarzenie, tato – powiedziałam – i kompletnie bez sensu. Zawsze mi coś zostaje. Jakaś suma doświadczeń i wiedzy o życiu.
– Ale ty ich oszukujesz – kontynuował ojciec. – Oni myślą, że zyskali w tobie przyjaciela, a tobie chodzi tylko o jak najlepszy efekt antenowy.
– Bo ja pracuję dla anteny. A przyjacielem jestem, jak najbardziej. Na czas kręcenia materiału, a niekiedy nawet na zawsze. Zrozum, tato, ja nie mogę utrzymywać przyjacielskich kontaktów ze wszystkimi, o których robiłam programy, bo by mi nie starczyło czasu na życie.
– Przecież ty nie masz żadnego życia – powiedział bezlitośnie ojciec – Żyjesz cudzym. Żerujesz na cudzym. Przeżuwasz i wypluwasz.
Kontakty z moim ojcem nie kończą się awanturą wyłącznie kiedy poświęcamy się grze w szachy. Staram się zresztą unikać jakichkolwiek rozmów z nim na tematy pozaszachowe, ale czasem zahaczamy o sprawy egzystencjalne. Awanturę zazwyczaj wywołuję ja, kiedy mam dość poglądów mojego tatunia na swoją młodszą córkę. Starsza nie budzi jego dezaprobaty, przynajmniej w takim stopniu jak ja. Aczkolwiek też daje jej popalić. Ale Amelia ma w domu generalnie lepiej. Wyszła za mąż w stosownym czasie, a ponieważ złapała męża uroczego i z dużym poczuciem humoru, więc wsparta na jego silnym ramieniu radzi sobie jakoś z naszym apodyktycznym rodzicielem. Raz tylko, przed laty, straciła cierpliwość, kiedy ojciec stanowczo domagał się wnuczki. Tłumaczyła mu, że po urodzeniu Bartka miała poważne komplikacje, że lekarze nie radzą jej ryzykować, ale ojciec wiedział swoje.
– Co to za dom bez córeczki? Co to za rodzina z jedynakiem? – powtarzał do znudzenia. – Powinniście jeszcze mieć córkę. Ostatecznie medycyna poszła naprzód.
W końcu zeźlona Mela huknęła:
– Jak tato tak koniecznie chce mieć w domu małą dziewczynkę, to może niech ją tato sam zrobi! Ostatecznie medycyna poszła naprzód, a późne rodzicielstwo jest dzisiaj w modzie! A jakby się tak od razu nie udało, to można in vitro!
Po czym wykorzystała chwilowe zatchnięcie się ojca i wyszła, trzaskając drzwiami. Dał jej spokój, przerzucając się na mnie, niestety.
No więc dostanie dzisiaj pożywkę do kolejnych dyskusji o niczym.
Czerwone róże od pana Janeczka zapewniły mi efektowne entree.
– Coś takiego, a ja myślałam, że zapomniałaś – zdumiała się mama z ledwie dostrzegalnym odcieniem żalu w głosie (nie będzie mi można wypominać). – Nic nie dałaś po sobie poznać, kiedy u ciebie byłam rano.
– Jak mogłabym zapomnieć – powiedziałam bezczelnie. Kątem oka dostrzegłam podniesione brwi mojego ulubionego siostrzeńca. – To co, rozumiem, że siadamy do stołu?
Obiadzik był stosowny do okoliczności. Żadna tam fasolka po bretońsku. Same smakołyki, ukochane przez rodzinę. A ponieważ rodzina miała gusta urozmaicone, toteż obiad wyglądał nieco nietypowo. Na przystawkę były grzybki leśne zapiekane w kokilkach. Mama uwielbia grzybki. Tatuś z kolei kocha pomidorówkę z makaronem świderki. Była. Amelia przepada za smażonym łososiem. Mama usmażyła łososia. Krzyś – choć przyżeniony, jednak też już rodzina – uhonorowany został jarzynką w postaci kalafiora z masełkiem i tartą bułką. Na moją cześć były lody, a na cześć Bartłomieja solidne ciasto drożdżowe z kruszonką.
Żaden porządny kuchmajster nie ośmieliłby się tak skomponować menu jubileuszowego, było nie było, obiadu. My jednak byliśmy zachwyceni.
Przy tym cieście, kawie i tokaju zdecydowałam się wygłosić swoją rewelację. Ponieważ tokaj zawsze dobrze wpływał na moje samopoczucie, nadałam komunikat w tonacji dość beztroskiej.
– Kochana rodzino – powiedziałam, podnosząc w górę kieliszek węgrzyna. – Piliśmy już zdrowie czcigodnych jubilatów i zdrowie progenitury, ale nie wiem, czy w tych toastach za progeniturę uwzględnialiśmy progeniturę potencjalną. A właściwie nie potencjalną, ale jeszcze niedokładnie znaną, bo nie wiem, czy to będzie córka czy syn. Możemy?
I chlupnęłam sobie łyczek. Twoje zdrowie, dzidzia, obojętne jakiej płci.
Rodzina, zamiast pójść w moje ślady, zastygła nad resztkami jubileuszowej uczty. Pierwszy odblokował się Krzysio.
– Co ja słyszę, szwagierko! Będziesz miała dziecko, jak wnioskuję z twojego toastu! No to wszystkiego najlepszego, gratuluję, zdrowie dzidziusia!!
I też sobie chlupnął.
Bartek był drugi.
– Ciociu, świetnie! To ja będę wujkiem?
– Niestety, nie. Kuzynem albo czymś w tym rodzaju. Wujkiem będzie twój tato, a mama ciocią.
W tym momencie odblokowało resztę i trzy pytania padły jednocześnie.
– Wychodzisz za mąż? – Ojciec.
– Który miesiąc?! – Mama.
– Z kim?! – Siostra.
– Po kolei proszę – powiedziałam z godnością. – Najpierw odpowiem mamie, bo to najłatwiejsze pytanie. Trzeci miesiąc. Ciąża przebiega prawidłowo, dziękuję bardzo. Teraz tobie, tato. Nie wiem, czy wychodzę, ale raczej nie. Raczej zdecydowanie nie. Meluś, nie powiem ci z kim. Wam zresztą też nie powiem, bo skoro za niego nie wyjdę, a są przesłanki do tego, by sądzić, że również on się ze mną nie ożeni, ta sprawa wydaje się pozbawiona znaczenia. Jeżeli rozumiesz, co mam na myśli.
Amelii iskrzyły się oczka.
– Znamy go? – próbowała drążyć.
– Raczej nie. Ale jest sympatyczny, więc dziecko też może być sympatyczne. Zwłaszcza zważywszy na anielski charakter mamusi.
Mama była wyraźnie zatroskana.
– Ale jeśli za niego nie wyjdziesz, to on ci chyba będzie płacił na to dziecko? A czy da mu nazwisko?
– Sądzę, że wątpię. W obydwu wypadkach, mamciu. Ani forsy, ani nazwiska. Zresztą nasze jest dużo ładniejsze. Sokołowski. Czuję, że to chłopak.
Siostrzyczka dołożyła swoje:
– On cię nie chce, czy ty jego nie chcesz? On nie chce – domyśliła się od razu. – Ciekawe czemu? Żonaty?
Wreszcie i ojciec odzyskał na dobre trzeźwość umysłu i natychmiast wsiadł na swojego ulubionego konia.
– Moja droga, jak ty to sobie wyobrażasz? Może w twoim środowisku takie historie są normalne, ale przecież musisz sobie zdawać sprawę z tego, że dziecku potrzebny jest ojciec.
– Moje będzie musiało zadowolić się mamusią. Oraz ciocią, wujkiem, dziadkami i ukochanym kuzynkiem Bartkiem. To jest całkiem duża rodzina. I mam nadzieję, że będzie kochająca.
Krzysio, człowiek życzliwy i spontaniczny, jak zwykle wyrwał się przed orkiestrę.
– Jak możesz podawać to w wątpliwość! Będziemy szczeniaka uwielbiać. Ja mu sprawdzę bioderka, chcesz? Za darmo!
Krzyś jako ortopeda miał doświadczenie w sprawie niemowlęcych bioderek, dorabiał sobie bowiem w przychodni spondyliatrycznej.
Bartek poszedł za ojcem jak w dym.
– Ja z nim będę grał w nogę – obiecał. – I nauczę go jeździć na rowerze, deskorolce, hulajnodze, wrotkach oraz samochodem tatusia. Mojego – dodał uściślająco.
– A jeśli to będzie dziewczynka? – zapytałam.
– Ciocia mówiła, że czuje chłopaka. Ale jeżeli dziewczynka… To nie wiem. Ale coś wymyślę. Bycie starszym kuzynem zobowiązuje.
– No widzicie – powiedziałam nieopatrznie do rodziców – tatuś jest zbędny. Mężczyźni są w naszej rodzinie.
Tym niewinnym żarcikiem rozwścieczyłam własnego pryncypialnego tatusia.
– Moja droga! Ja ciebie zupełnie nie rozumiem! Dziecię to jest Obowiązek – powiedział to wielką literą – a nie przyjemność. Nie rozrywka. To jest Odpowiedzialność. Nie poradzisz sobie sama. Nie wychowasz go właściwie. Żądam od ciebie, żebyś nam powiedziała, kto jest ojcem twojego dziecka, a ja z nim porozmawiam. Nie będzie się wymigiwał od odpowiedzialności. Nawet jeżeli moja własna córka nie ma jej w ilości wystarczającej.
Odechciało mi się żartów.
– Tato – powiedziałam miękko – nie musisz się tak denerwować od razu. Wybacz, ale ci nie powiem, kto to taki. To moja sprawa, jego i naszego dziecka, a właściwie mojego dziecka. W każdym razie na pewno nie twoja. Tobie musi wystarczyć, że być może będziesz miał wnuczkę…
– Wnuczkę to ja bym chciał mieć, ale nie od niezamężnej córki! – ryknął tato. – To jest szczyt cynizmu, postarać się o dziecko, żeby mieć je bez ojca! Jak zabawkę! A kiedy ci się zabaweczka znudzi, to co z nią zrobisz? Oddasz do domu dziecka? No, na to nie pozwolimy! Ale twoim obowiązkiem jest zapewnić mu normalną rodzinę!!!
Zesztywniałam mniej więcej w połowie przemówienia.
– Przeholowałeś, tato. – Starałam się, żeby mój głos brzmiał spokojnie i chłodno. – Twoje stwierdzenia są nieuprawnione; tak to się mówi w twoim prawniczym slangu? Nie postarałam się o dziecko dla zabawy. Nie spodziewałam się, że ono się pojawi, ale skoro już jest, nie będę uganiać się za jego ojcem tylko po to żeby miało pełną rodzinę. Wolę, żeby miało niepełną, za to kochającą. Ja sobie poradzę z utrzymaniem nas dwojga. A na pewno nie będę prowadziła żadnych wojen w jego imieniu. Na razie chyba was pożegnam, bo zaczynam się źle czuć. Nic poważnego Krzysiu, boli mnie trochę głowa. Przedyskutujcie sobie beze mnie, tylko pamiętajcie, że ja zdania nie zmienię. Przepraszam was za zmarnowanie takiego pięknego jubileuszu, ale myślałam, że się po prostu ucieszycie.
– Odprowadzę cię na górę – oznajmił stanowczo Krzyś i mimo moich protestów poszedł za mną. Rodzina zabierała się właśnie do dyskusji.
– Krzysiu drogi – powiedziałam słabo. – To miło z twojej strony, ale chyba sam rozumiesz, że ja się teraz muszę po prostu wypłakać. I wcale nie chcę, żebyś patrzył, jak mi puchną oczka. Więc idź sobie…
– Zaraz pójdę. Tylko chcę ci powiedzieć, że masz absolutną rację. Nie wiem, co na to powie moja żona i cała wasza rodzina, ale na mnie możesz liczyć. Myślę zresztą, że oni się też zreformują z czasem. W końcu jesteś już duża. Wiesz, co robisz.
– Ale ojciec myśli, że ja specjalnie chciałam mieć dziecko… Cholera, jestem cyniczna, ale przecież nie do tego stopnia! Przecież mnie teraz będzie trudniej niż kiedykolwiek. Czy on tego nie rozumie? Ja tak naprawdę nie wiem, co ze mną będzie, czy uda mi się utrzymać pracę… Kurza twarz ścierką nakryta! Idź już, Krzysiu!
– No dobrze, ja już idę, ty sobie popłacz, a potem weź prysznic i porządnie się wyśpij. Najlepiej zapuść sobie do spania jakieś łagodne szkockie balladki. No, pa.
Szkockie balladki! Trafił w dziesiątkę. Rozryczałam się jak szalona. Co za koszmarna rodzina! Jeden szwagier przytomny człowiek. Aha, siostrzeniec też. Czemu ten Krzysiek ożenił się z Melą, nie ze mną? No tak, miałam trzynaście lat, a ona dziewiętnaście. Boże! Wyprowadzę się i będę miała spokój. Albo zamknę – nie, zamuruję – wewnętrzne przejście między górą i dołem naszego domu. Nie będę z nimi utrzymywała kontaktów! Może z Krzysiem i Bartkiem. Reszta może się wypchać. Jak to mówił Bartuś? Na drzewo, banany prostować. Dam sobie radę, choćbym miała pęknąć.
Ulżyło mi. Zrobiłam sobie prysznic. Okłady ze świetlika na oczy – ledwo mi te oczy było widać, zawsze puchnę przy płaczu, to nie w porządku. Amelia płacze bez dodatkowych efektów i cały czas wygląda estetycznie. Starsza siostra. Piękniejsza. Mądrzejsza. Prawniczka, jak ojciec, dlatego się dogadują. Nałożyłam na twarz moje kosztowne francuskie kremy. Oraz popsikałam się ulubionym zapachem Givenchy III. Ostatnio przeczytałam, że oni ten zapach robią od lat dwudziestych! I tyle lat przetrwał, żeby mi sprawić przyjemność… Włączyłam sobie te szkockie ballady. Piękne, bardzo piękne. Przeważnie smutne. Ale nie takie smutne do płaczu, tylko łagodnie melancholijne. Uśpiły mnie.
Normalnie nie wstaję z własnej woli o siódmej rano, ale dzięki wczorajszej awanturze położyłam się spać przed Wiadomościami.
I od razu przypomniał mi się Wojtyński z jego szprotkami. Dzisiaj już musi być w gazetach.
Ubrałam się ze szczególną starannością, wykonałam makijaż klasy światowej i zaczęłam wyglądać jak lala. Z wyjątkiem może drobnych śladów opuchnięć przy powiekach. Ale tusz Bourgeois (dobrze, swoją drogą, że go wczoraj zmyłam, jak tylko zaczęłam ryczeć) zrobił mi rzęsy na pół kilometra. Za to go lubię. Lancòme mi się też tak podobał, nawet może nieco bardziej, tylko żeby nie był taki drogi.
Śniadanko. Pani profesor mówiła, że mam się starać regularnie odżywiać. Pożywiłam się dwoma tostami. Jeden z serkiem Radamer, a drugi z dżemem produkcji mojej mamuni. Lekkie i smaczne. Kawka. Też smaczna.
W ogóle jakoś lepiej dziś świat wygląda.
A ten bukiet pana Janka na stoliku – pycha. Różnokolorowe irysy i tulipany, wesołe i wiosenne.
– Tak, kochanie – powiedziałam głośno i bezosobowo, bo cały czas brałam pod uwagę możliwość, że to jednak będzie córeczka. – Życie generalnie jest w porządku. Ludzie też, chociaż czasami trudno z niektórymi wytrzymać. Ale poradzimy sobie, kotek. Poradzimy sobie!
Do pracy wychodziłam o ósmej trzydzieści, co zdarza mi się tylko wówczas, gdy mam umówione zdjęcia albo montaż.
Mój samochód stał pod drzewem, obsypany kolorowymi liśćmi. Słońce świeciło mu w same szyby. Będzie w środku ciepło.
Swoją drogą ślicznie dziś wygląda moja dzielnica w tych kolorowych liściach!
No po prostu same przody!
Zajechałam do firmy, postawiłam auto na wewnętrznym parkingu i natychmiast poleciałam kupować gazety. Kupiłam wszystkie dzienniki.
Było. Wszędzie było. Najbardziej ekspresyjny artykuł napisał taki jeden hunwejbin, niejaki Trapiec Leszek, którego zdecydowanie nie lubię, bo mi się już kiedyś naraził jednostronnym podejściem do problemów. Jak złapał temat za nogi, to trzymał kurczowo, na wszelki wypadek nie próbując porządniej dokumentować, bo jeszcze by się mogło okazać, że problemu tak naprawdę nie ma i wierszówka może przepaść.
Tytuły były przepiękne, co jeden to lepszy: Duńskie kutry na naszych łowiskach! Rybacy zablokują porty i Kto jest wrogiem polskich rybaków? oraz najlepszy, cholernego Trapca: Biznesmen czy gangster?
Z pisaniny kolegów prasowców wynikało, że niejaki Tymon Wojtyński, mąż córki jednego z byłych dygnitarzy wojewódzkich, właściciel prywatnego przedsiębiorstwa rybackiego, wyczarterował duńskie kutry, które podstępnie wpłynęły na nasze wody i łowią szprotki w ramach naszych polskich limitów połowowych. A potem odstawiają je do duńskiej mączkarni. Szprotki są duże i piękne, do puszki, a nie na mączkę. Duńskie kutry są duże i pazerne, a polscy rybacy niedługo nie znajdą w Bałtyku ani jednej rybki, przez co zginą z głodu już niebawem, oni i ich rodziny. A ten łobuz i gangster Wojtyński powinien dać pracę polskim rybakom, jak już jest taki kapitalista wyżarty. Tu następowały ekspresyjne opisy willi Wojtyńskiego i jego ekskluzywnych samochodów. Oraz zapowiedź, że jeżeli po Wszystkich Świętych nadal będzie grabił nasze łowiska, to rybacy zablokują wejścia do portów w Świnoujściu, Kołobrzegu i Ustce…
Artykuły zdobiły kiepskie fotografie kutrów na morzu i kilka byle jakich zdjęć gangstera w towarzystwie miejscowej elity (pewnie miało to dać do myślenia ludziom, że niby trzyma z VIP-ami, to w razie czego będą go kryć).
No, faktycznie, po co on czarterował duńskie kutry, kiedy miał pod nosem pełno naszych? Nie mógł to dać zarobić naszym chłopcom? I dlaczego łowi takie ładne, duże szprotki? Osobiście bardzo lubię wędzone szprotki i jestem przeciw temu, żeby jacyś Duńczycy przerabiali je na mączkę.
Coś to za prosto wygląda. Trzeba będzie pogadać z facetem, dziś przecież ma się u mnie zjawić. Chociaż może niekoniecznie. Lepiej będzie dzisiaj go łagodnie spławić i jak najszybciej pojechać do niego, do Świnoujścia. Przy okazji zobaczę, jak wyglądają te jego skarby sezamu.
Wyprztykałam jego numer na komórce.
– Panie Tymonie, bardzo pana przepraszam, nie mogę się z panem dzisiaj spotkać. Niespodziewane przeszkody natury prywatnej. Ale nie chciałabym zostawić sprawy odłogiem ani chwili dłużej, niż muszę. Jutro i pojutrze w zasadzie święta. Czy w czwartek będzie pan uchwytny w Świnoujściu? Powinnam tam jechać jeszcze w innej sprawie, to sobie połączę dwa wyjazdy.
– Czytała pani?
– Czytałam. Bardzo efektowne. Może trochę za efektowne. Musimy porozmawiać, potrzebuję więcej informacji.
– Dobrze. Będę na panią czekał. Gdzie pani sobie życzy przyjechać? Firmę mam w zasadzie w domu, ale możemy się spotkać gdziekolwiek.
W domu ma firmę! Doskonale, nie muszę kombinować, jak by tu zobaczyć ten jego dom.
– Przyjadę do pana do domu. Proszę mi podać adres.
Umówiliśmy się na dwunastą. Zdążę spokojnie zasięgnąć o nim języka u paru znajomych osób. Takie nieoficjalne drogi są czasem bardzo pożyteczne.
Zresztą mogę języka zacząć zasięgać już, za pomocą telefonu. Zadzwoniłam przede wszystkim do jednego takiego rybaka, bardzo porządnego człowieka, ale go nie zastałam. Więc spróbowałam do Emanuela, w końcu na jego wernisażu poznałam pana W.
Najpierw pogadaliśmy sobie trochę o bunkrach – mają się świetnie, remont idzie do przodu jak przeciąg, wiosną będzie otwarcie, dostali papiery na te bunkry na dwadzieścia lat. Rewelacja…
Potem zapytałam go po prostu o gangstera.
– Bzdura, Wikuś, straszna bzdura. Czytałem dzisiaj w gazetach. Słuchaj, ja ci wiele nie powiem, bo się na rybołówstwie nie znam, ale powiem ci o Tymonie: to jest świetny człowiek. Nie wyobrażam sobie, żeby mógł robić jakieś machloje kosztem kolegów. Nie on! Przecież jeszcze niedawno był prezesem tego ich stowarzyszenia armatorskiego! Tu coś śmierdzi, ty to sprawdź.
– A te jego powiązania? Mafia rodzinna?
– Nie wydaje mi się. Żonaty jest rzeczywiście z córką byłego wojewody, ale to jeszcze z czasów PRL. Poza tym będzie się z nią rozwodził, coś słyszałem, od lat są w separacji. Ale więcej nic konkretnego ci nie powiem. Słuchaj, zadzwoń do Józefka Śpiewaka, to jest taki rybak, oni kiedyś łowili w parze, Józefek Wojtyńskiego dobrze zna, a to przy okazji mój przyjaciel, powołaj się na mnie.
– Masz do niego numer?
– Notuj…
Ale rybaka Józefka w domu nie było. Może poszedł na cmentarz, sprzątać groby.
Wszystkich Świętych na karku. Zawsze szliśmy na groby dziadków całą rodziną. Muszę przemyśleć, co zrobię z tym fantem.