40534.fb2
Święto Zmarłych jakoś przeszło. Głównie dzięki Krzysiowi, oczywiście, i małolatowi rodzinnemu. Przyszli z komunikatem, że jedziemy na cmentarz w dwa samochody, mogę się zabrać z nimi, a rodzice pojadą swoim. Nie wspominaliśmy w ogóle o newralgicznej sprawie. Ojciec jeszcze pewnie przeżuwa, mama też, Amelia została spacyfikowana przez męża i syna. Było coś w rodzaju zawieszenia broni.
Cały czas nosiła mnie ta historia z Wojtyńskim. Z dwóch powodów. Po pierwsze, jeżeli okaże się, że sprawa jest poważna, to mam reportaż. I to niezależnie od tego, kto tu miesza, czy klasa robotnicza, czy podły kapitalista, wyzyskiwacz, aferał. Niewykluczone, że taki reportaż, podbudowany ładnymi obrazkami i nieco udramatyzowany kupią mi w Warszawie i dostanę za niego jakieś uczciwe pieniądze.
Po drugie, on mnie interesuje. Wojtyński, znaczy.
Coś w nim jest takiego, że wolałabym, żeby nie był świnią.
No więc wczoraj pojechałam o poranku do (nomen omen?) Świnoujścia. Umówiłam się nie tylko z Józefkiem, ale jeszcze z dwoma facetami znającymi się na rzeczy. Wszyscy stwierdzili zgodnie, że Wojtyński jest w porządku, na pewno nie zrobiłby nikomu świństwa i nie złamałby przepisów. Wynajmuje sobie Duńczyków, wolno mu, odstawia ryby do Danii, też mu wolno, a że naszych nie zatrudnia, to coś w tym musi być. Różne domysły mi przedstawili i hipotezy, pozostawało mi więc tylko porozmawiać z gangsterem.
Pokrążyłam trochę po Świnoujściu, bo willę upchnął pod samym lasem, już na granicy miasta. Przy okazji napatrzyłam się na różne cuda architektoniczne stawiane przez miejscowych nowobogackich. Szczególnie wzruszył mnie miniaturowy zamek średniowieczny z wieżami obronnymi, blankami, strzelnicami, lwami (wyglądały na betonowe) u bramy i ogródkiem japońskim w środku. Mostek tam był nawet nad sadzawką trochę większą od chustki do nosa. Inne domy nie były tak wykwintne, ale widać, że właściciele też robili co mogli w celu upiększenia posiadłości.
Na tle tych wytwornych rezydencji willa Wojtyńskiego przedstawiała się stosunkowo skromnie. Ładnie odremontowany poniemiecki domek, ani mały, ani duży, ogródek niewielki, głównie trawa i krzewy – ogrodnik widać postawił na to, że mu samo będzie rosło. Od tyłu posiadłość przylegała do sosnowego lasu i to było w niej najlepsze. Gangster miał dobry gust. Albo ta jego żona, wojewodzianka.
Czekał na mnie. Wyszedł się przywitać do furtki, pewnie zobaczył samochód. Uprzejmy człowiek. Albo się podlizuje. Wprowadził mnie do domu, do tej części biurowej. Nie była przesadnie obszerna i wyposażenie też miała takie sobie. Komputer, telefon, faks, parę szafek, biurko, fotele. Jako ozdoba ścian mapy nawigacyjne w antyramach. Lubię mapy nawigacyjne!
– Kawy, herbaty, może koniaku – zimno już jest…
– Kawy poproszę, dużo, jeśli można. Koniaku nie mogę, bo jestem samochodem. Cóż to, dzisiaj nic w gazetach nie było, a miała być blokada.
– Dali mi jeszcze trochę czasu. Mam się wynieść z łowiska do dziesiątego listopada. Zapowiadają, że nasyłają na mnie jakieś kontrole. Proszę bardzo, sam to chciałem zaproponować.
– W sprawie wielkości tych rybek?
– Nie tylko. Będą sprawdzać oczka sieci, kwity wszystkie, umowy, zezwolenia, całą biurokrację. Nie wiem, co wymyślą. Dlaczego pani nie przyjechała od razu z kamerą, miałaby pani bardzo ładny materiał. Pani koledzy już byli.
– No byli, byli i nakręcili rozwścieczonych rybaków, którzy zapowiadają blokadę portów. To dobre dla informacji. A ja chcę zrobić publicystykę, mam taki magazyn, to mi akurat pasuje. Nie muszę mieć materiału na wczoraj. Ale muszę najpierw porozmawiać z panem. Bo może przypadkiem pan jest w porządku.
– A jeżeli nie jestem? – zaciekawił się gangster.
– To panu dołożę – powiedziałam pogodnie.
Zamiast się zmartwić, zaczął się śmiać.
– Proszę wybaczyć – rzekł, uspokoiwszy się nieco. – To z nerwów. Niech pani pyta… o wszystko.
Najchętniej spytałabym go, gdzie podział żonę, bo coś jej tu nie stwierdzam, ale zaczęłam od innej strony.
– Najpierw powiedzmy sobie, co w tych prasowych artykułach jest prawdą, nawet dla pana – zaproponowałam. – Żeby nie wyważać otwartych drzwi. Grabi pan to nasze morze bez litości?
– A gdzie tam.
– Pańscy koledzy twierdzą, że niedługo nie będzie w Bałtyku ani jednej szprotki.
– Czytałem. A wie pani, że jest coś takiego jak limity połowów przyznawane przez Komisję Bałtycką?
– Pewnie, że wiem.
– No. I Polska swoich limitów nie wykorzystywała. A dlaczego? Bo polscy rybacy nie chcieli łowić szprota. Dopiero jak ja zacząłem na dużą skalę – ale wszystko w ramach tych limitów! – to się zdenerwowali…
– Duńczyków pan zatrudnia?
– Zatrudniam.
– A czemu nie naszych rybaków? Przecież oni nie mają z czego żyć?
– Proszę pani, ja chciałem zatrudnić naszych rybaków. Ale oni nie lubią podpisywać umów. Bo jeśli przypadkiem znajdą w morzu coś lepszego niż szprotka, to mnie oleją… och, najmocniej przepraszam…
– Ależ proszę. I co?
– Będą łowili na przykład dorsza, bo mogą go drożej sprzedać. Komu innemu. A ja zostanę z ręką w nocniku… och, przepraszam…
– Niech pan już nie przeprasza, tylko opowiada.
– Nie wywiążę się oczywiście z moich umów z przetwórnią, dla której te szprotki łowimy. Wtedy zapłacę karę. A Duńczycy, jeśli już się do czegoś zobowiążą, dotrzymają umowy, choćby pioruny biły.
– Rozumiem. A może pan to udowodnić? Te swoje propozycje.
– Pani jest jak prokurator. Mogę. Wysyłałem takie kwity do ich stowarzyszenia, że mam dla nich pracę. Podziękowali. Nie opłaca im się.
– Może mają za małe kutry?
– No pewnie. Mają o połowę mniejsze ładownie niż Duńczycy. Chciałem im umożliwić zdawanie ryby w morzu, żeby nie musieli wracać z łowiska. Też podziękowali. Chciałem budować mączkarnię u nas, ale sprzeciwili się ochroniarze środowiska z bożej łaski. To teraz łowię Duńczykami i sprzedaję do duńskiej mączkami. I przestrzegam przepisów, proszę pani, bo nie chcę mieć żadnych pierepałów z żadnymi kontrolami. Bo nie lubię się podkładać. Bo nie jestem kretyn!
– Kretyn nie, ale podobno gangster.
Znowu zachichotał…
– Gangster? Dlaczego?
– No, gangster. Mafioso. Rodzinna mafia, wykańcza pan konkurentów, wyciska krwawy pot z czoła klasy robotniczej, a sam siedzi w willi, jeździ mercedesem, żonę ma dygnitarską…
Chichot się wzmógł.
– Ach, żona dygnitarska… Nawiasem mówiąc, widzi tu pani jakąś żonę?
– Nie i właśnie chciałam pana spytać, gdzie ją pan zadołował?
– Kupiłem jej ładne mieszkanie w centrum Szczecina i tam ją wysłałem.
– Żeby mieć przedstawicielstwo w Szczecinie?
– Nie, żeby mieć spokój… Och, ja panią jeszcze raz przepraszam, robię się zbyt frywolny, ale to pani mnie rozśmiesza.
– No tak, to ja pana przepraszam, rozmawiamy o poważnych sprawach, a ja się wygłupiam.
– Boże, jak to dobrze rozmawiać z kimś ludzkim językiem. Niech się pani dalej wygłupia, bardzo proszę, pani redaktor. To o czym mam teraz mówić? Może skończymy temat dygnitarskiej żony?
– Tak. Kończmy żonę, proszę, niech pan mówi dalej.
– Z żoną jesteśmy od dwóch lat w separacji, nie rozwiedliśmy się jeszcze, bo oboje jesteśmy leniwi i nie chce nam się latać po sądach. Nadal pozostajemy w przyjaźni, pod warunkiem, że jesteśmy daleko od siebie. Razem nam już do tego stopnia nie wychodziło, że nie mogliśmy wytrzymać dnia bez kłótni. A ponieważ ona przez cały czas naszego małżeństwa tęskniła za dużym miastem, więc kupiłem jej to mieszkanie. Mówi, że jest szczęśliwa, ja też nie narzekam, kontaktujemy się przez telefon.
– A skąd pan miał forsę na mieszkanie tak z nagła?
– To wcale nie było z nagła. Żarliśmy się… och, przepraszam… z pięć lat. Więc od jakiegoś czasu zarabiałem jej na to mieszkanie.
– Ona nie miała własnej forsy?
– Nie, nie miała. Tatuś rzeczywiście był swego czasu szychą, ale nie wyposażyła go Bozia w zmysł praktyczny, nie pomyślał o zabezpieczeniu sobie i rodzinie przyszłości. Więc jak go już odsunęli, został z kolekcją medali państwowych, którymi dzisiaj może się wypchać. A ja początkowo pracowałem u jednego takiego rybaka, potem kupiłem sobie kuter i zatrudniłem pomocnika, potem zarobiłem na następny i zatrudniłem kolejnych ludzi. Mam skończony Wydział Rybactwa Morskiego. A w międzyczasie, kiedy tak sobie pływałem i łowiłem, kończyłem różne kursy, nawet na trochę pojechałem do Anglii, na kurs zarządzania w rybołówstwie. No więc jestem, proszę pani redaktor, kompetentnym armatorem rybackim.
– Ale sam pan już nie pływa?
– A mnie się już nie chce samemu pływać po Bałtyku i nabawiać się reumatyzmu. Robiłem za szypra ładnych parę lat i wystarczy. Teraz jestem krwiopijcą, jak to byli uprzejmi określić pani koledzy z prasy. I wyciskam ten krwawy pot… i tak dalej.
– Czegoś tu nie rozumiem. Pływał pan u kogoś, teraz u siebie, blablabla, ci inni rybacy robią to samo. Pan się dorobił, a oni nie. Pan ma firmę, a oni dalej łowią jednym byle jakim kuterkiem. No to coś mi tu nie gra. Skąd pan brał forsę na to wszystko?
– Chyba pani nie myśli, że ja tak wszystko kupowałem za gotówkę? Wyciągałem ze skarpety i ciach! nowy kuterek? Brałem kredyty, proszę pani.
– Brał pan kredyty? A oni nie mogli?
– Oni też brali. Nie w Polsce, oczywiście. U nas są za wysokie procenty. Na Bornholmie braliśmy wszyscy. Tylko że ja spłacałem w terminie, a oni nie. I teraz ja tam mogę wziąć kredyt dowolnej wielkości, a niektórzy moi koledzy boją się płynąć na wyspę. I biorę te kredyty nadal, proszę pani redaktor, i inwestuję. A niektórzy moi przeciwnicy chlają wódeczkę zamiast pracować, czego, niestety, już nie mogę pani udowodnić.
On nie mógł udowodnić, ale ja mogłam uwierzyć. W końcu robię te programy od paru lat. Wywiady z rybakami też robiłam, często na kei, na kutrach, w bazach. No i naprawdę niektórzy z nich zawsze byli na bani. Nie przeszkadzało mi to na ogół, bo taki na bani bywał bardziej kontaktowy, a dzięki temu bardziej malowniczy, ale fakt pozostaje faktem.
Zadzwonił telefon. Gangster przeprosił i odebrał, po czym wdał się w dłuższą rozmowę po angielsku. Oczywiście podsłuchiwałam. Rozmawiał chyba z szyprem duńskiego kutra, a w każdym razie z kimś z tych Duńczyków. Przyjmował do wiadomości, że prawdopodobnie sami zejdą z łowiska.
Ależ… on mi się podoba! Okrutnie męski typ. Sama energia. Oczy ciskają błyskawice. Pewnie dlatego, że jest wściekły. Och, a jakie ma ładne ręce. Gdzie takie ręce u rybaka! Prawda, przecież mówił, że od kilku lat już sam nie pływa. Miał czas na wypielęgnowanie rączek kremami. Oraz na manikiur.
Czego ta jego żona od niego chciała? Czy tylko mieszkanie na prowincji jej nie odpowiadało? A może on jest na przykład ukryty smutas? Nie, smutas – niemożliwe. Wykazuje poczucie humoru i łatwo się śmieje, chociaż okoliczności są nie do śmiechu. Więc może kryptosadysta?
Też nie wygląda, chociaż tego nie można wiedzieć na pewno, zanim się z nim nie pójdzie do łóżka.
– O czym pani tak intensywnie myśli? – Pytanie trzasnęło we mnie jak grom z jasnego nieba. Przestał już rozmawiać przez telefon i patrzył na mnie ciekawie. – Bo najpierw pani słuchała, o czym mówię z moim duńskim szyprem, a potem pani gdzieś odleciała.
Niebieskie oczy. Ciemnoniebieskie. Rzadko spotykane. I kurze łapki. O, znowu ma ochotę się śmiać.
Przecież mu nie powiem, o czym naprawdę myślałam, na Boga!
– Przepraszam – powiedziałam z godnością. – Mam takie swoje całkiem prywatne problemy, czasami trochę mi przeszkadzają w pracy. Możemy wrócić do tematu?
Wróciliśmy. I rozmawialiśmy jeszcze bite półtorej godziny na temat szprotek, połowów, limitów, mączki rybnej, pojemności kutrów i innych podobnie fascynujących rzeczy.
Oraz godzinę na tematy ogólne.
Poza tym wydusiłam z niego te wszystkie dyplomy, świadectwa, umowy, propozycje, podstawy prawne i wyliczenia ekonomiczne.
Wyszło na to, że mówił z sensem.
Na pewno zrobię ten reportaż. Zajmie mi z połowę magazynu. Prawdopodobnie potwierdzi się, że facet jest w porządku. Byłby to wcale nietypowy reportaż – zamiast stanąć po stronie prostych rybaków, co na pewno byłoby lepiej przyjęte i bardziej efektowne, będę bronić takiego glancusia, co ma zrobiony manikiur na łapkach.
Patrzcie państwo, do czego to doszło! Kiedyś to mężczyźni stawali w obronie dam. Dzisiaj dama zastanawia się, czy nie rzucić się na pomoc facetowi.
Ale bo też facet wydaje się sensowny, porządny, no i tak naprawdę nie jest wcale glancusiem. I nie jeździ mercedesem, tylko vectrą. Mercedeska oddał żonie.
Ach, czego się jeszcze dowiedziałam z tematów zasadniczych: nie mieli dzieci. Jakoś nie dążyli do prokreacji – tak powiedział. To znaczy, on dążył do kapuchy, zmieniając te kutry jak rękawiczki i biorąc kredyty w bankach na Bornholmie, a ona bałwaniła się w willi pod lasem. I nawet jej się nie chciało kwiatków w ogródku zaprowadzić. Tylko krzewy i trawa, a trawę na pewno przychodził regularnie kosić jakiś wynajęty człowiek. Ale może mu za to gotowała uczciwe obiady. Nie temu od koszenia, tylko mężowi.
Albo była wegetarianką i kazała mu jeść same rośliny. Podobno to służy figurze, a on ma znakomitą.
Ale może właśnie dlatego się pokłócili?
Swoją drogą ciekawe, kto mu teraz odkurza chałupę i obiadki gotuje? Bo on nie wygląda na takiego, co by się odżywiał w fast foodach.
No, kochana! Jeżeli chcesz zrobić uczciwy program, to się lepiej weź za dokumentację i daj spokój całkowicie prywatnym dywagacjom. Jeszcze, nie daj Boże, przywiążesz się do faceta i obiektywizm diabli wezmą.
Krysia otworzyła dzisiaj produkcję. W poniedziałek jedziemy z Pawełkiem i ekipą na Wybrzeże. Szkoda, że nie stać mnie na przejażdżkę na łowisko. Inna rzecz, że jesienny Bałtyk to podobno nic przyjemnego, a te kuterki są cholernie małe.
Jutro montuję kamieniarkę z Mateuszem. Trzeba się będzie przestawić umysłowo.
Zmontowaliśmy. Bardzo ładnie nam wyszło. Jeżeli w Warszawie zażądają poprawek, to mnie szlag trafi, bo bardzo porządnie przemyśleliśmy z Mateuszem każdą sklejkę. Nawet muzykę podłożyliśmy od razu i mamy gotowca.
Jarek zadzwonił.
Oświadczył, że postanowił skorzystać z mojej propozycji (!) i uznać incydent za niebyły. Incydent! A dzwoni, bo uważa, że sytuacja powinna być jasna. To znaczy pewnie, żebym nie wiązała z nim żadnych nadziei.
A kto by tam wiązał z nim nadzieje!
Zawiadomił mnie też, że w święta Bożego Narodzenia żeni się z Fryderyką. Daj im Boże zdrowie i dużo dzieci. Najlepiej, żeby też miały takie wytworne imiona jak mamunia. Widziałabym w pierwszej klasie na przykład Krochmal Serafinę. Albo Krochmal Inezę. Oraz koniecznie Krochmala Flawiusza.
No to mamy jasność, moje drogie dziecko. Incydentalne.
Wpadł do mnie Bartek, pogadać. Właściwie to strasznie się chwalił cały czas, bo mu coś tam bardzo ładnie w radiu wyszło. Przyniósł mi do posłuchania zajawki programu, przy którym pracuje, ale nie mam dziś zdrowia do słuchania muzyki z audycji pod tytułem „Łomot”.
Wychodząc, powiedział jeszcze w drzwiach:
– Fajną rzecz podsłuchałem w autobusie, ciocia. Taka wytworna mamunia jechała i miała syneczka, całkiem małego. I mówiła do niego Denis.
– No, Denis. Ładne imię. Francuskie. A bo co?
– Ciociu, czy ona sobie nie zdaje sprawy, jak na niego będą mówili w przedszkolu? A najdalej w zerówce… Biedne dziecko!
Wygłosił tę kasandryczną przepowiednię i odmaszerował, podśpiewując pod nosem jakąś młodzieżową pieśń masową. Denis Krochmal też by ładnie brzmiało. No dobrze, wiem, że nieładnie kpić z nazwisk. Więcej nie będę.
Zaczynam tyć.
No i chyba już czas.
Ale również szybciej się męczę.
Ten wyjazd na Wybrzeże wykończył mnie całkowicie. Za to zdobyłam trochę ładnych materiałów.
Wojtyński na tle swojego armatorskiego biura w jednym pokoju zeznał, co miał zeznać, rzeczowo i krótko, bo go prosiłam, żeby się nie rozdrabniał. Fotogeniczny gość, swoją drogą. Dokumenty też sfilmowaliśmy pieczołowicie.
Nieźle nam wypadł taki dyżurny obrońca uciśnionych, nazwiskiem August Kratky, co to z ogniem w oczach udowadniał mi, że ten bezwzględny człowiek doprowadzi niebawem do zniknięcia szprotek z Bałtyku. A w każdym razie z naszej strefy połowowej. Narybek on bowiem poławia, maliznę, która nie trzyma żadnej normy europejskiej, a już na pewno naszej. A poza tym łapie dorsza i łososia, jak leci, chociaż teoretycznie to tylko tego szprota! I to wykończy, wykończy, pani redaktor, naszych rybaków!
Facet wygląda mi na takiego, co wystartuje w najbliższych wyborach. Już jest szefem komitetu protestacyjnego rybaków. Ani chybi w końcu na tych szprotach wjedzie do parlamentu.
Naprawdę jest sugestywny. Rybacy idą za nim jak za panią matką, niezależnie od tego, jaką ciemnotę im wciska. A że wciska, to już wiem, bo się przez weekend trochę podciągnęłam w problematyce rybołówczej. Ma się w końcu przyjaciół na WSM-ce. I nie mam tu na myśli niejakiego Krochmala. Marcin zarzucił mnie materiałami, spod których nosa mi nie było widać. Teraz mogę robić doktorat z połowów dalekomorskich.
Jeszcze lepszy od pana przewodniczącego był taki jeden działacz związkowy, który świetnie znał się na rybołówstwie, bo dwadzieścia lat pływał na rybakach. Jako kucharz. Prezencję też miał lepszą jak na moje potrzeby, bo starszy, twarz poorana zmarszczkami, odzienie niedbałe. To nie taki, co chodzi w marynarce pozapinanej na wszystkie guziki.
Fachowym gestem zabrał zdumionemu nieco Beretowi czips, który ten właśnie miał mu wpiąć w sweter.
– Znam się na tym, sam sobie przypnę. Już nieraz się wywiadów udzielało – powiedział światowo i wczepił mikrofonik w sam przód swetra z norweskim wzorkiem. Czarny kabel dyndał mu malowniczo i opadał w dół, ale dalej go już nie było widać, bo Paweł skadrował faceta do pasa.
Już chciałam interweniować, bo nie lubię kuchni na wierzchu i proszę zazwyczaj dźwiękowców, żeby jakoś maskowali czipsy, skoro już muszą ich używać, ale powstrzymał mnie zachwycony wzrok Pawła i jego cichy syk:
– Zostaw, zostaw…
– Jakie pretensje mają panowie do pana Wojtyńskiego? – zadałam dyżurne pytanie, do wycięcia zresztą.
– Pani redaktor! – zaczął uroczyście działacz związkowy. – To się tylko tak wydaje, że to jest interes pana Wojtyńskiego. To jest interes nas wszystkich. To jest interes narodowy. I ten interes narodowy jest zagrożony!
Tu spojrzał głęboko w oczy telewidza, to znaczy w obiektyw. W ogóle od początku, skubany, nie chciał rozmawiać ze mną, choć go prosiłam, tylko przemawiał prościutko do narodu.
– A dlaczego od razu narodowy? – wtrąciłam. – I dlaczego zagrożony?
Zignorował mnie. Przed kamerą czuł się jak ryba w wodzie.
– W Afryce, proszę państwa – przemówił znowu do całego narodu – w czarnej Afryce, gdyby ktoś zrobił taki przekręt jak pan Tymon Wojtyński, to nawet małpy wiedziałyby, o co chodzi. A u nas nic. Nic! Facet latami uprawia swój proceder!
– Jaki proceder?
– No jak to jaki? Wykorzystuje luki w prawie! Jest u nas paru takich cwaniaków, co to robią notorycznie. Dać takiemu licencję na połowy, a on od razu ściągnie obce kutry.
– Wynajął je legalnie.
– Pani mówi: legalnie! Te kutry łapią polskie szprotki i wywożą do siebie! A cwaniaczek w domu siedzi, łyskaczyka popija i bierze osiem procent od każdego połowu!
– Na tym polega kapitalizm, proszę pana. A państwu polskiemu płaci podatki.
– Jaki kapitalizm? Jaki kapitalizm? Osiem procent! Jakie podatki?! To zwyczajne łapówkarstwo. Łapówa, proszę państwa! Cwaniaczek nic nie robi, a pieniążki lecą!
Próbowałam skierować kucharza na drogę konkretów, ale mi nie wyszło.
Jeżeli chodzi o czysty folklor, przebili działacza związkowego rybacy, sami siebie określający mianem armatorów, co oznaczało, że każdy z nich jest właścicielem co najmniej połowy kutra. Pojechałam do nich specjalnie jeszcze ze trzydzieści kilometrów, bo ci właśnie panowie stanowili szczególnie zajadłą grupę protestującą. Mogłam się z nimi umówić w Świnoujściu, ale chciałam mieć zdjęcia ich jednostek. Były, rzeczywiście, stały przy kei, wyglądały dosyć nędznie.
Rybacy za to wyglądali zawodowo. Niedźwiedzie mięso.
Nie znosili tego Wojtyńskiego jak zarazy.
– Pani redaktor go zna? – zapytał mnie podchwytliwie tęgi rybak o wspaniałej, filmowej aparycji, ogorzałej cerze i potężnej brodzie. Nazywał się Kołodziejczyk. – Przystojny człowiek z niego, co?
– Pan mi się bardziej podoba – odpowiedziałam zgodnie z prawdą (oczywiście – prawdą zawodową, nie prywatną – był o wiele bardziej malowniczą postacią, z tymi błękitnymi oczami, twarzą całą w drobniutkich zmarszczkach i rękami jak bochenki chleba o zwiększonej gramaturze).
– A, dziękuję – zagrzmiał i dwornie ucałował moją dłoń, tę bez mikrofonu. – Pani redaktor ma dobry gust, hehehe. Pani potrafi rozpoznać przyzwoitego człowieka pracy, człowieka ciężkiej pracy!
– A Wojtyński nie jest człowiekiem pracy?
– Pani redaktor raczy sobie żartować. To cwaniak. On kiedyś był przyzwoitym człowiekiem i naszym kolegą, pływał tak samo jak my, przez jeden sezon nawet ze mną w tukę chodził.
– To znaczy? – wtrąciłam. Ja tam wiem, co to znaczy, ale trzeba telewidza uświadomić.
– A to znaczy, żeśmy razem chodzili w morze i łowili jedną siatką, pani redaktor. A potem coś się z nim porobiło. Za granicę zaczął jeździć, jakieś dyplomy poprzywoził, szypra sobie zatrudnił na ten kuter, potem nagle cóż widzimy: jest i drugi kuter, i drugi szyper, a potem to już tylko patrzył, jak ludzi wycyckać, za przeproszeniem pani redaktor za ekspresję wypowiedzi.
Tu obecni na kei rybacy zaczęli gromadnie przyświadczać, że Wojtyński świnia i wyzyskiwacz, każdy by tak chciał jak on, tylko że uczciwie pracujących na to nie stać, żeby sobie w domu siedzieć, łyskaczyka popijać i kwity przewracać!
Co oni mają wszyscy z tym łyskaczykiem?
– Panie Sałata – spytałam takiego najbardziej zaciętego – ale podobno Wojtyński proponował wam pracę?
– Pani redaktor – odpowiedział uroczyście zacięty Sałata – pan Wojtyński proponował nam, żebyśmy z nim podpisali umowę na dostarczanie szprota. A taka umowa to mnie, za przeproszeniem, drzwi zamyka przed nosem. Bo jak ja znajdę na ten przykład dorsze, to co, zostawię je w morzu, żeby sobie pływały? Albo takie łososie? A wie pani, ile kosztuje dorsz i łosoś, a ile szprotka? I ja będę szprota łapał, bo tak chce pan Wojtyński? Tak nie będzie, pani redaktor! To już nie takie czasy, to się skończyło, żebym ja robił co mi każe jakiś pan Wojtyński!
– No ale miałby pan stałą umowę…
– Pani widzi te kutry? – Sałata dramatycznym gestem wskazał na niebieskie rzęchy za swoimi plecami.
– Widzę, proszę pana. To pana?
– Moje i kolegów. One są duże, według pani?
– Nie znam się, ale duże to chyba nie…
– No właśnie. I jak pani myśli, ile ja ryby do ładowni zmieszczę? I za każdym razem tak będę latał do Danii i z powrotem? Ja na sól nie zarobię, pani redaktor. A pan Wojtyński za paliwo mi nie wróci!
– A ja coś słyszałam o jakimś statku-bazie…
– No tak. Mówił Wojtyński, że nam podstawi bazę, żebyśmy rybę zdawali w morzu…
– To może by wam się opłacało, nie musielibyście w ogóle wracać z łowiska.
– No, niby tak, pani redaktor. Ale kto by mu tam wierzył… To cwaniak.
Zabił mnie tym argumentem, więc tylko poprosiłam Pawła, żeby jak najuczciwiej pokazał te obrzępane kutry i pojechaliśmy do domu.
Teraz czekamy na rozwój wypadków.
Jak dla mnie, dobrze by było, żeby rybacy zdecydowali się na tę blokadę, tak niegroźnie, na godzinkę lub dwie – miałabym fajne obrazki. Ostatecznie muszę z tego zrobić story, żeby ludzie obejrzeli.
Ależ to się robią jaja jak hełmy żołnierzy radzieckich!
Gazety znowu były pełne szprotek, bo ministerstwo przestraszyło się rybaków i zakazało połowu Duńczykom, czyli w praktyce Wojtyńskiemu.
To znaczy, że nie będzie blokady.
Jestem obłożona materiałami naukowymi o łowieniu ryb w morzu, które przeczą jedne drugim. Muszę się w tym wszystkim rozeznać, bo przestanę odróżniać światło od ciemności.
To już nie są jaja jak hełmy, tylko dużo gorzej.
Duńczyki jednak się zaparły i zostały na łowisku, na co jeden urzędowy kacyk zapowiedział, że pośle na nich okręty straży granicznej!
Imperium Brytyjskie też zawsze posyłało kanonierki na zbuntowanych tubylców w tym czy innym egzotycznym kraju. Facet naczytał się Kiplinga?
Ale w takim razie ja też tam muszę jechać! Musimy mieć zdjęcia, jak dzielni polscy marynarze pogranicznicy aresztują duńskie kutry. A może nawet któryś utopią dla przykładu? Rany boskie, bez żartów!
Krysia już załatwia formalności, a ja dzwonię do Wojtyńskiego, bo jakoś się trzeba na to łowisko dostać.
Rozmowa była krótka.
– Jeśli pani chce, mogę zabrać ekipę. Popłyniemy tam jutro rano naszym kutrem – powiedział Wojtyński, rozwścieczony pewnie do białości, ale opanowany. – Uprzedzam, że to może nie być żadna przyjemność. Wieje czwórka, potem może być gorzej. I proszę ciepło się ubrać.
Krysia załatwiła wszystko i uparła się, że płynie z nami. Zastąpi Bereta, który odmówił wejścia na pokład czegokolwiek, co jest mniejsze niż prom pełnomorski albo i oceaniczny, jeżeli istnieją promy oceaniczne. Wariatka. Chyba strasznie ją ciągnie do mocnych przeżyć.
Wieczorem niespodzianka. Puk, puk do drzwi. Zewnętrznych, więc myślałam, że ktoś ze znajomych.
Ale to był ojciec. Przyszedł porozmawiać z niesforną córką, która w wieku lat trzydziestu trzech wymyka się spod kontroli.
– Napijesz się kawy, tato, albo herbaty, albo koniaczku?
– Sam będę pił ten koniaczek? – westchnął i od razu zrobiło się jakoś normalniej.
– Czemu sam? Chętnie ci potowarzyszę. Mały łyk kotusiowi nie zaszkodzi.
Wzdrygnął się. Nie wiem, czy na kotusia, czy na to, że nie zaszkodzi. Ale nalałam tego koniaku – sobie malutko, jemu więcej, więc wziął kieliszek, siadł w fotelu i widać było, że zaraz się zacznie.
Ale jakoś nie mógł zacząć. Siedział bardzo niewygodnie, bo fotel był z gatunku rozłożystych, a on, biedaczek, usiłował trzymać pion. Nie tylko w sensie moralnym, ale również dosłownie, co w takim fotelu jest prawie niemożliwe.
Zlitowałam się nad nim.
– Tato, siądź, proszę, jak człowiek, bo patrzeć nie mogę, jak ci niewygodnie. Tam się nie da siedzieć przyzwoicie. Nie krępuj się własnej córki. Wyciągnij te nogi, zdejmij buty, czuj się u siebie.
Westchnął i poszedł za moją radą, choć butów nie zdjął. Chlapnął sobie i przemówił. Niestety, nie ludzkim głosem, na co, prawdę mówiąc, liczyłam po tym koniaczkowym wstępie.
– Przyszedłem cię spytać, Wiktorio, czy twoje plany na przyszłość nie wykrystalizowały się jakoś?
– Owszem, tato. Ale nie ciesz się przedwcześnie. Wykrystalizowały się, bowiem autor mojego dziecka, a twojego wnuka – tu tata znowu się wzdrygnął – podjął męską decyzję…
– Tak – podchwycił ojciec, który wyraźnie chwytał się brzytwy.
– Podjął decyzję, taką, mianowicie, że nie życzy sobie wracać do tej sprawy.
– Co ty na to?
– Co ja na to mogę? Nic. Mnie też na nim nie zależy.
– Jak to jest możliwe? Czy ty sobie nie zdajesz sprawy…
– Tato – przerwałam – to ty sobie nie zdajesz sprawy, że ja już jestem dorosła. Od dość dawna. Mogłabym ci wyjaśnić motywy moich decyzji, bo wszystko to sobie gruntownie przemyślałam, gdybyś ze mną rozmawiał, jak z przyjacielem, a nie jak z gówniarą…
– Zachowujesz się jak gówniara i będę z tobą rozmawiał jak z gówniarą!
– No to dużo się nie narozmawiasz. A w każdym razie nie będę ci tutaj przytaczała moich racji, bo ich zapewne nie uznasz.
Szkoda moich nerwów. Pani doktorka zabroniła mi się denerwować ze względu na dziecko.
– Ze względu na dziecko! Ty nie masz żadnego względu na to dziecko!
– Mam bardzo duży. Jest moje i ja je kocham. I jeśli mogę cię prosić, nie unoś się tak. Na sali sądowej chyba potrafisz utrzymać nerwy na wodzy?
Łyknął koniaku i uspokoił się. Popatrzał na kieliszek pod światło. Złocisty. Szlachetny.
– Stać cię na niezłe koniaki – powiedział, a ja nie wiedziałam czy to uznanie, czy drwina. Może to miała być gałązka oliwna, ale już mi się nie chciało zgadywać.
– Na takie mnie nie stać. To Krzysia. Dowód wdzięczności któregoś z pacjentów. Wygrałam go od Krzysia w pokera. Koniak, nie pacjenta.
– Ze mną grywałaś zawsze w szachy…
– No właśnie. Bo ty w pokera nie grywasz. A Krzysiek grywa.
– We dwójkę tak gracie? Na fanty?
– Na co się da. Ale nie we dwójkę. Bartek grywa z nami.
– od Bartka też dostajesz koniaki?
– Nie, tato, Bartek płaci w naturze. Przeważnie sprząta mój kawałek ogrodu. Albo myje mi samochód.
– A ty? – zaciekawił się tato.
– Bartkowi piszę wypracowania z polskiego, a Krzysio jeszcze ze mną nie wygrał…
– A dużo do ciebie przegrał?
– Trochę. Wyposażyłam sobie barek w każdym razie.
Czy długo jeszcze będziemy rozmawiać o niewinnych, rodzinnych rozrywkach? Nie, ojciec najwyraźniej zbierał siły do kolejnej rundy. Odstawił kieliszek i przemówił:
– Posłuchaj mnie, córeczko.
Zaparło go znowu. Trochę mnie wzruszył tą córeczką, ale czekałam na ciąg dalszy. I ciąg dalszy nastąpił.
– Powinnaś dać ogłoszenie matrymonialne.
– Coś ty powiedział?!
– To, co słyszałaś. Dziecko powinno mieć ojca. Skoro mówisz że je kochasz, powinnaś mu tego ojca zapewnić.
– Tato, nie jest możliwe, żebyś mówił poważnie…
– Jak najpoważniej. Powinnaś zapewnić dziecku ojca.
– Rany boskie. Ale nie tą metodą. Czy to jest też mamy zdanie?
– Nie pytałem jej. To znaczy o metodę. Ale ona też uważa, że powinnaś wyjść za mąż. Metoda nie jest gorsza od innych metod. W ciąży trudno ci będzie kogoś skutecznie uwieść. Nie jesteś już tak atrakcyjna jako kobieta. Ogłoszenie będzie lepsze.
Boże mocny, ojciec to mówił jak najpoważniej.
– Tato, ale przecież z ogłoszenia może się trafić jakiś męt.
– Rozpoznam męta. Mam doświadczenie.
Ja chyba śnię.
– Tato, więc ty uważasz, że mam wyjść za pierwszego lepszego faceta, do którego nic nie czuję, którego właściwie nie znam i który jest mi najzupełniej obojętny tylko po to, żeby mieć tatusia do dziecka?
– Tak. Tak będzie najwłaściwiej. Jeżeli masz choć odrobinę odpowiedzialności, pójdziesz za moją radą. Ja ci pomogę. Dam to ogłoszenie w twoim imieniu.
– Ani się waż tato! Nie życzę sobie, żebyś cokolwiek robił w moim imieniu. Od piętnastu lat mam dowód osobisty i odpowiadam za siebie. I nie będziesz decydował o moim życiu. Ani o życiu mojego dziecka. Proszę, uważaj dyskusję za nieodwołalnie skończoną.
Wstał. Zważywszy na charakter fotela, udało mu się to zrobić nadspodziewanie majestatycznie.
– Taka jest twoja decyzja, Wiktorio?
– Taka. Nie wracajmy już do tego tematu.
– Dobrze. Jeżeli odrzucasz moją pomoc, odrzucasz również mnie i rodzinę. Będziesz musiała radzić sobie sama i sama wypić piwo, którego nawarzyłaś.
– Czy mówisz w imieniu całej rodziny? Mamy, Meli, Krzyśka?
– Mówię w imieniu rodziny, której jestem głową – odpowiedział uroczyście i enigmatycznie, z czego wywnioskowałam, że jeśli nawet mama wie o jego misji dziejowej, to na pewno nie wiedzą Krzysiowie. Tak czy siak, dolne rejony domu raczej mogę uważać za niedostępne dla siebie.
– Przykro mi to słyszeć – powiedziałam. – Liczyłam raczej na waszą pomoc, niż na takie dictum. Ale skoro tak, to będę musiała poradzić sobie sama. Nie wyobrażaj sobie, że przyjdę do ciebie prosić o łaskę. Mam jeszcze przyjaciół.
– Ale żadnego, który by cię chciał – dobił mnie kochany tatunio, odwrócił się, odstawił kieliszek z niedopitym koniakiem i poszedł sobie.
Wiedziałam od dawna, że kiedyś pożrę się z ojcem na dobre. Jakoś sobie poradzę.
Mam nadzieję, że mama i Mela nie odwrócą się ode mnie zadkiem jak troskliwy tatunio. No a Krzysia i Bartka jestem pewna.
Tak czy inaczej – jutro płyniemy. Liczę na to, że kotusiowi odrobina Bałtyku nie zaszkodzi. Ostatecznie on cały czas sobie pływa. Wolałabym tylko, żeby ta czwórka, która wieje, nie zamieniała się w nic poważniejszego. Czwórki też już nie lubię.
Musieliśmy wystartować spod telewizji o szóstej rano. Było dość przyjemne powietrze jak na listopad, ale co innego osiemdziesiąt kilometrów od morza, a co innego na pełnym morzu, osiemdziesiąt kilometrów od lądu. Może nie aż tyle, ale zawsze na pełnym morzu…
Poubieraliśmy się jak na biegun północny. Paweł, stary narciarz, miał na sobie rozmaite ambitne gore – i inne texy i wyglądał jak członek reprezentacji narodowej. Krysia i Marek prezentowali się niewiele gorzej, a ja wbiłam się – już z pewnym trudem – w moje żeglarskie nieprzemakałki.?
Krysia była szalenie podekscytowana, ponieważ nigdy jeszcze nie pływała na kutrze rybackim.
– Taka łupinka, takie maleństwo – wydziwiała. – I toto nam zapewni bezpieczeństwo?
– Kryśka, sama chciałaś – przypomniał jej Paweł. – Sama się zapierałaś, że zrobisz dźwięk za Bereta, byleby tylko płynąć. To teraz nie gadaj.
– Muszę sobie chociaż pogadać – jęknęła Krysia. – Strasznie się boję!
– To po co jedziesz? – Marek nie mógł zrozumieć tak rażącego braku konsekwencji.
– Żeby spróbować.
No, rzeczywiście. To jest motywacja.
A po co ja się tam pcham, w czwartym miesiącu ciąży, kretynka?
Jak to po co? Chcę mieć dobry materiał. Te kanonierki wyłaniające się z mgły. Te dramatyczne rozmowy przez radio. Pycha. Pawełkowi też oczy się świecą. Jeżeli nie umrzemy tam z choroby morskiej, to będziemy mieli obrazki marzenie wariata.
Jedyne, czego się boję naprawdę, to choroba morska. Zatonięcia kutra z załogą i gośćmi nie przewiduję, oni wychodzą w gorszą pogodę, ci rybacy, ci wspaniali mężczyźni na swoich pływających gruchotach. A Wojtyński prawdopodobnie ma kutry o jakiej takiej sprawności technicznej. Ciekawe, czy sam stanie za sterem. Jeżeli nie, to może da się nam namówić? I zagra?
Uśpiły mnie te myśli. Ekipa już chrapała.
Obudziliśmy się jakoś tak synchronicznie, wszyscy razem, koło Międzyzdrojów. Krysia stwierdziła, że jej strach się pogłębia, zarządziła więc po łyku dla kurażu i wyciągnęła z torby wolnocłowego ballantine’a.
– Wicia nie powinna, Marek nie może, chlapniemy sobie, Pawełku, po małym. Kupiłam to jeszcze latem, na specjalną okazję; uważam, że dzisiaj jest specjalna okazja, jeszcze nigdy nie odważyłam się na takie wariactwo. Boże, pływać czymś takim! Nasze zdrowie, kochani.
Chlapnęli sobie z Pawełkiem, po czym Krysia butelkę schowała. Dojeżdżaliśmy do promu, Marek, zamiast na prom dla obcych, pojechał na miejską przeprawę, bo czas nam się kurczył, a Krysia zobowiązywała się załatwić z żeglugą, że nas przepuszczą.
Jak ona robi te rzeczy, nie wiem. Ale jako kierownik produkcji umie załatwić wszystko. Powinna nosić na pleckach taki nadruk: „Rzeczy niemożliwe załatwiam natychmiast, na cuda trzeba dwie godziny poczekać”.
Teraz też dopadła faceta przy trapie i zaczęła coś gadać, rękami czyniąc dramatyczne gesty. Facet, który najpierw kręcił głową, w miarę przemowy naszej kierowniczki przestawał nią kręcić, a zaczynał kiwać. Potem zagadał coś do swojego walkie-talkie i z gestów obojga Marek wywnioskował, że możemy wjeżdżać.
Wjechaliśmy. Krysia wsiadła. Zadzwoniło. „Bielik III” ruszył. Nad Świnoujściem wstawał ścierkowaty dzień.
– Kręć, Pawełku – powiedziałam. – Parę obrazków z góry miasto, basen rybacki, jeżeli złapiesz…
Paweł skinął głową, wziął kamerę, statyw i Marka i poszedł na pomost przy sterówce.
– Słuchaj, Wicia – zapytała mnie znienacka Krysia – a ty się naprawdę nie boisz?
– Trochę się boję. Ale widzisz, ja wierzę w człowieka. To tak samo, jak latałam samolotami albo śmigłowcem. Wychodzę z założenia, że pilot nie samobójca, będzie chciał wylądować. Rybak tak samo. Najwyżej puścimy pawia.
– Ale czy to dziecku nie zaszkodzi?
– Nie miałam czasu się zastanawiać, mam nadzieję, że nie, bo co się może stać? Za to mam teraz inne zmartwienie.
– Powiesz?
– Powiem, czemu nie. Tatunio mnie wypisał z rodziny. Powiedział, że mam sobie sama radzić, ponieważ nie przyjęłam jego propozycji pomocy.
– Nie przyjęłaś propozycji pomocy? Zwariowałaś?
– Wiesz, na czym miała polegać ta pomoc? – Niespodziewanie dla siebie samej zaczęłam się śmiać. – Ojciec zaofiarował się, że w moim imieniu da ogłoszenie matrymonialne do gazet, żeby moja dzidzia miała jednak tatusia.
Oczy Krysi powiększyły się znacznie.
– Poważnie? To jak to miało brzmieć?
– Przystojna trzydziestka w stanie błogosławionym pozna odpowiedniego pana…
Obie wpadłyśmy w chichot…
– Koniecznie dobrze sytuowanego…
– I z dobrym charakterem…
– Żeby lubił dzieci…
– I żonę…
– A nie, o lubieniu żony mowy nie było. Chodziło tylko o tego tatusia, bo kobieta sama dziecka nie wychowa, co najwyżej degenerata.
– O Jezu. I co, odstawili cię od rodzinnej piersi?
– W pewnym stopniu. Jakoś sobie będę musiała poradzić, mam jeszcze pięć miesięcy na myślenie. A na razie duży debet na koncie.
– Masz jedno konto?
– No, jedno, a ile powinnam mieć?
– Dwa – odpowiedziała ze znawstwem Krysia finansistka. – Zakładasz konto w drugim banku i kiedy przychodzą honoraria przelewasz je z tego nowego banku do tego starego banku. Tylko trzeba uważać, żeby tym razem nie przewalić. Kartę masz?
– Miałam, ale ostatnio bankomat mi zeżarł.
– Ale bank oddaje…
– Nie przypuszczam, żeby tym razem oddał. Maszyna powiedziała: „Przykro mi, ale muszę zatrzymać twoją kartę, zgłoś się do swojego oddziału”.
– Rozumiem. I tam ci powiedzieli, że już za długo masz debet?
– Tak powiedzieli, niestety…
– No to koniecznie musisz założyć nowe konto. I nie w żadnym starym banku z takim socjalistycznym, od lat ugruntowanym przekonaniem, że jesteś ich własnością, tylko w którymś z dużych nowych. One są bardziej tolerancyjne. Ja stosuję tę metodę od roku plus kasa zapomogowo-pożyczkowa i jakoś leci. No, gdzie oni są, przecież już dobijamy.
– Są, są – powiedział Paweł, wskakując do samochodu. – Krysia, a ty pogodę na dzisiaj załatwiłaś? Bo na razie to cienko wygląda…
Do obowiązków kierownika produkcji, jak wiadomo, należy również załatwianie dobrej pogody na transmisje i zdjęcia. Krysia miała i to opanowane.
– Oczywiście – prychnęła. – Będzie ładnie. Trochę powieje na początku, żebyś miał ładne falki, a potem to już nawet tej czwórki nie będzie. Dwójeczka, góra trójka…
Rekordem świata Krysi była kiedyś pogoda przy pewnej transmisji w środku zimy, a dokładniej w drugie święto Bożego Narodzenia. Graliśmy na statku, przy Wałach Chrobrego, więc Maciek, który realizował wizję, potrzebował ładnych obrazków z Wałów, Trasy Zamkowej, Zamku i okolic. Niestety, zanosiło się na to, że nie będziemy mieli nic poza wnętrzami sterówki, maszyny i salonu kapitana. A w każdym razie żadnych plenerów. Od dwóch dni panowała typowa szczecińska pogoda, przy małym mroziku lało jak z cebra, wszystko zamarzało w oczach i było ohydnie. Krysia jedna nie podzielała naszych katastroficznych nastrojów.
– Będzie ładnie, mówię przecież.
W dniu transmisji nie wierzyliśmy własnym oczom. Nad Szczecinem świeciło wspaniałe słońce, nasze plenery nabrały blasku i urody. Tylko na nabrzeżu była ślizgawka, którą Krysia zlikwidowała w pół godziny, wyrywając miejskie służby porządkowe z zimowego snu. Maciek szalał z radości w wozie za konsoletą, operatorzy za kamerami. Mieliśmy piękny program, z cudownymi obrazkami!
Po transmisji poszliśmy do pana kapitana na kawę. Minęła nam godzina na tej kawie i miłych pogaduszkach.
Zeszliśmy ze statku – znowu lało, a świat zasnuwały ciężkie chmury.
No więc skoro Krysia mówi, że będzie ładnie, to będzie ładnie.
A jednak kuter Wojtyńskiego wydał się nam strasznie malutki, zwłaszcza kiedy wyobraziliśmy go sobie na środku morza…
Kiedy tylko znaleźliśmy się na pokładzie, odbił od kei. Zanim zeszliśmy na dół, gdzie nas zapraszał gościnny właściciel (nie stał przy sterze, niestety, ale postanowiłam, że go do tego namówię), Paweł nakręcił trochę obrazków z wyjścia w morze. Potem zaczęło nas trochę kiwać.
Zainstalowaliśmy się wygodnie w pomieszczeniu na dole, śmierdzącym ostro rybami, ale za to ciepłym i przytulnym. Dostaliśmy nawet kawy.
– Proszę pana – powiedziałam do ponurego Wojtyńskiego – ja się pcham na to morze, bo robię o panu reportaż, ale po co pan tam właściwie płynie? Przecież może pan się z nimi skontaktować przez radio…
– Ja, proszę pani – odpowiedział ponury Wojtyński i prawie się uśmiechnął – płynę, bo pani chciała zobaczyć te duńskie kutry.
– Żartuje pan!
– Nie, nie żartuję. Dla mnie to, że pani robi taki materiał jest bardzo ważne. Jeżeli ci idioci ze straży granicznej naprawdę będą chcieli aresztować Duńczyków albo zmusić ich do odpłynięcia, to ja chcę, żeby pani miała możliwość sfilmowania tego. Duńczycy to spokojni ludzie i mają z nami umowy. Nam ministerstwo jeszcze umów nie cofnęło oficjalnie, ja dostałem tylko jakiś dziwny faks w tej sprawie, a dla mnie faks nie jest dokumentem. Jak dostanę do ręki pismo, przestaniemy łowić. Natomiast dowiedziałem się ze źródeł nieoficjalnych, że jeżeli Duńczycy nie odpłyną, to o dwunastej w południe zostaną aresztowani.
– Rozumiem. A niech pan mi powie, czy te pańskie nieoficjalne źródła coś wiedzą na temat wylania dyrektora departamentu z ministerstwa?
– Wiedzą. Facet poleci, ponieważ powiedział dziennikarzom, że decyzja o odwołaniu naszych kutrów z łowiska – to, co dostałem faksem – podjęta została pochopnie.
– To znaczy przyznał, że ministerstwo zadziałało pod naciskiem tych protestujących rybaków? Bez względu na to, kto miał rację?
– To znaczy, że powiedział prawdę. No i wyleci. Dziś, jutro. Pani Wiktorio, czy pani dobrze się czuje?
– W zasadzie dobrze – zełgałam, bo jednak robiło mi się ciut słabo. – No, może troszkę… tutaj jest ten zapach…
I odjechałam. To znaczy zemdlałam regularnie, zupełnie jak wtedy na zdjęciach.
Kiedy się ocknęłam, wisieli nade mną wszyscy, to znaczy Wojtyński, Krysia, Paweł i Marek, z bardzo przerażonymi minami. Gdzieś za nimi mignęła mi jeszcze brodata gęba szypra. I to szyper był najprzytomniejszy.
– Odsuńcie się od pani – poradził. – Pani potrzeba świeżego powietrza. Najlepiej wyprowadzić panią stąd do sterówki. Jak sobie popatrzy na niebo i chmurki, to jej się zrobi lepiej.
– Ja strasznie przepraszam – jęknęłam, bo mi było głupio. – Mnie to zaraz przejdzie…
– Wicia, ty sobie jednak chlapnij kielicha, to dobrze robi – zakomenderowała Krysia, odzyskując stanowczość. – No, wstawaj. Pan kapitan mi tu da jakiś pojemniczek, zreanimujemy redaktorkę. Temu twojemu dziecku mała ilość alkoholu nie zaszkodzi, zresztą niech się wprawia.
Zauważyłam, że oczy Wojtyńskiego zrobiły się duże jak oczy tego psa w „Krzesiwie”, które widziałam, dzieckiem będąc, w teatrze Pleciuga. Nic jednak nie powiedział, wyciągnął z szafki szklaneczkę i butelkę koniaku.
– Krysiowego poproszę – zagrymasiłam, widząc, że mam wybór. Chorym się nie odmawia, więc Krysia nalała mi solidnego łyka.
– Dzidzia, ty się nie denerwuj, mamusia musi – powiedziała podając mi lekarstwo.
Wypiłam i zakąsiłam kawą.
– To może naprawdę wyjdźmy na powietrze – poprosiłam – może od razu coś sfilmujemy, pana kapitana przy sterze, potem nie będzie na to czasu.
Wyleźliśmy na górę. Ta Kryśka jest czarownicą i kiedyś, dawno temu, spalono by ją na stosie. Słońca wprawdzie nie było widać, ale zrobiło się całkiem jasno, chyba warstwa chmur była cienka. No i wiatr zdecydowanie się zmniejszył.
– Dwójeczka – cieszyła się Krysia. – Prawda, panie kapitanie? Góra dwójeczka!
Szyper potwierdził, ku radości naszej genialnej kierowniczki produkcji.
– Nie martw się, Wicia – powiedział Paweł. – Ja ci z tego zrobię dziesięć w skali Beauforta…
– Pawełku – poczułam się nagle w pracy – rób klimaty. Dziesiątki nie musisz, ósemka wystarczy. Panie Tymonie, my tak żartujemy, nie będziemy robić picu. Morze bezkresne, chmury, kilwater, pan za sterem, przyrządy, takie sprawy. Potem spotkamy Duńczyków i w zależności od rozwoju sytuacji nagramy sobie z panem armatorem setkę.
– Co nagramy? – spytał Wojtyński.
Wyjaśniłam. Kiwnął głową, że rozumie.
Staliśmy sobie na powietrzu świeżym i pachnącym, w miejscu osłoniętym nieco przez sterówkę od wiatru. Zaczynało mi się to wszystko podobać. Już mnie nie mdliło. Ależ człowiek jest zależny od własnego żołądka…
– Pani Wiko – zapytał cicho Wojtyński – pani jest w ciąży?
– Jestem – potwierdziłam. – Czwarty miesiąc. Ale niech pan się nie martwi. Już nie będę się wygłupiać. Naprawdę, wszystko jest w najlepszym porządku.
– I mąż panią tak puścił? Przepraszam, to nie moja sprawa…
– Może pan sobie darować przepraszanie. Mąż nic do gadania nie miał, bowiem męża nie mam. Ani też nikogo mężopodobnego. Nie ma o czym mówić.
– Boże, strzeliłem gafę. To ja jednak jeszcze raz przepraszam nie powinienem się wtrącać…
– Jeśli pan mnie jeszcze raz przeprosi, to wyskoczę za burtę proszę pana. Rozumiem, że czysta życzliwość przez pana przemawia… no, chyba że pan się po prostu przestraszył, że narobię kłopotów. Nie narobię, słowo harcerza.
– Gdyby miało się pani coś stać przeze mnie, przez te głupie szprotki, nigdy bym sobie tego nie wybaczył.
– Po pierwsze, nic się nie stanie. Po drugie, gdyby nawet, odpukać, to przecież nie przez pana. Ja jestem reporterem i wykonuję swój zawód. Nikt mi się tu pchać nie kazał. A teraz jestem bardzo zadowolona z przejażdżki – pomijając już nawet to, że robię materiał. Widzi pan, ja lubię pływać. Nawet trochę żegluję, chociaż wyłącznie amatorsko i towarzysko. I zawsze staram się znaleźć w takiej załodze, która umie o wiele więcej ode mnie. Ale lubię wodę, małą i dużą. Na dużej rzadko bywam, więc teraz mam prywatną przyjemność.
– Twarda z pani dziewczyna – powiedział i wreszcie się uśmiechnął. Od tego uśmiechu zrobiło mi się zdecydowanie cieplej na duszy. Nagle zachciało mi się do niego przytulić…
Ale przecież jestem twarda dziewczyna.
– Nie przesadzajmy – powiedziałam lekko. – Taką mam pracę.
Pocałował mnie w rękę! I tak się ustawił, żeby mnie osłonić lepiej od wiatru, który prawie zupełnie już zdechł.
Dwadzieścia minut później zobaczyliśmy Duńczyków. Płynęli spokojnie – cztery duże kutry, ale nie widać było, żeby coś łowili. Paweł natychmiast wykonał im kilka gustownych portretów długim obiektywem. Podeszliśmy bliżej, tak żeby można było sportretować również osoby w sterówkach.
Byliśmy już całkiem niedaleko, kiedy z drugiej strony pojawiły się dwie jednostki straży granicznej. Zbliżały się bardzo powoli. Pawełek im również zrobił trochę zdjęć. Były jednak dosyć daleko i grymasił, że mu się obraz będzie trząsł.
– No i co teraz? – spytałam Wojtyńskiego.
– Teraz porozmawiam z nimi przez radio – powiedział.
Weszliśmy do sterówki. Paweł z kamerą za nami, a za nim przypięta doń kablem Krysia. Umiała zrobić dźwięk, bo kiedyś, dawno temu, zaczynała w telewizji jako dźwiękowiec. Potem coś jej się odkręciło, poszła na studia do Katowic i zdobyła patent kierownika produkcji.
– Wika, teraz już gram jak leci – szepnął do mnie Paweł. Potwierdziłam skinieniem głowy.
Radio znienacka rozgadało się samo. Po angielsku, z jakimś dziwnym akcentem, pewnie duńskim. Wojtyński odpowiadał oksfordzką angielszczyzną, ale nie słyszałam rozmowy, bo w końcu wycofałam się na pokład, żeby Pawłowi nie włazić w kadr. On zaś czynił dziwne sztuki, żeby sfilmować i gadającego Wojtyńskiego, i Duńczyka, z którym ten rozmawiał, na drugim kutrze. Celował do niego przez okienko sterówki.
Po chwili rozmowa się skończyła, Paweł odpiął się od Krysi i wyleciał na pokład.
– Co się stało? – zapytałam.
– Będą odjeżdżać – odpowiedział lakonicznie.
– Ale dlaczego? I kto, Duńczycy czy te kanonierki?
Paweł mi już nie odpowiedział, bo kombinował artystyczne ujęcie przez jakieś szpeja pokładowe. Wyminęłam go i weszłam do sterówki. Miałam wrażenie, że kręcę się idiotycznie, ale chciałam zapytać Wojtyńskiego, o czym rozmawiał i kto odjeżdża.
– Duńczycy dostali polecenie swojego rządu, żeby opuścić łowisko. To z powodu interwencji naszej straży granicznej – powiedział strapiony. – No więc nie uda mi się już tego wszystkiego od wrócić.
– Dużo pan na tym traci?
– Dużo. Muszę to jeszcze dokładnie policzyć, w każdym razie kilka milionów. I coś znacznie cenniejszego: twarz.
– Panie Tymonie – przerwałam, bo wolałam sobie to nagrać wiedziałam, co powie, a za drugim razem nie wyszłoby mu tak szczerze i od serca. – Wolę, żeby pan mi to powiedział od razu do kamery. Oni będą zaraz odpływać?
– Zaraz. Może pani nakręcić duńskie kutry wycofujące się z polskiego morza – powiedział smętnie. – Cholera jasna. Przepraszam panią.
Znowu wyleciałam na pokład.
– Paweł, chodź tu! – wrzasnęłam, żeby mnie usłyszał na dziobie, gdzie manewrował niebezpiecznie, wykręcając się jak zwariowana baletnica, bo chciał sfilmować faceta za sterem, widocznego przez okno. – Chodź tu zaraz, zrobimy setkę.
– Teraz?
– Teraz. Na tle tych Duńczyków, co zaraz odpłyną. No chodź, potem będziesz robił te sztuki!
Poprosiliśmy Tymona, żeby stanął częściowo na tle sterówki, a częściowo na tle morza, gdzie Duńczycy właśnie robili w tył zwrot. Krysia błyskawicznie podpięła się do Pawła i dała mi do ręki mikrofon.
– Moja twoja – powiedziała. – Inaczej tu się nie da.
Kiwnęłam głową i zaczęliśmy nagranie.
– Proszę pana – zaczęłam. – Co tu się dzieje w tej chwili?
– W tej chwili duńskie kutry, które miały z nami umowę jeszcze na trzy miesiące połowów, wycofują się z łowiska. Duńscy szyprowie dostali takie polecenie od swojego rządu, który nie chciał ryzykować większych zadrażnień.
Tu z zachwytem zauważyłam, że w tejże chwili jednostki straży granicznej wpływają Pawełkowi w kadr – a przynajmniej tak to wygląda. Posłałam mu pytające spojrzenie, zrozumiał, o co mi chodzi i radośnie pokiwał głową. Wojtyński ciągnął dalej:
– Nie chciano ich także narażać nawet na cień niebezpieczeństwa. Nie chciano dopuścić do aresztowania kutrów w polskim porcie ani na polskim łowisku.
– Co to oznacza dla pana?
– Dla mnie to oznacza duże straty finansowe, kilka milionów złotych, jeszcze nie oszacowałem tej kwoty, ale dużo ważniejsza jest dla mnie utrata twarzy wobec moich duńskich kontrahentów. Dotychczas byłem dla nich wiarygodnym partnerem, zarówno dla kapitanów tych jednostek, jak i dla fabryki, której dostarczaliśmy rybę.
Widać było, że zaczyna go nosić.
– Duńczycy nie rozumieją, co tu się tak naprawdę dzieje, nie rozumieją, dlaczego zrywamy z nimi umowy, chociaż oni trzyma ją się ich ściśle, a nie było po drodze żadnej katastrofy. To nie tylko ja tracę twarz, proszę pani. To nasz rząd traci wiarygodność na międzynarodowym rynku. Rząd, któremu wystarczy pomachać przed nosem byłe protestem, żeby pan minister wystraszył się i zrobił z siebie durnia!
– Pan sobie życzy, żebym to puściła, czy żebym to raczej wycięła?
Powietrze z niego zeszło.
– Ale jeśli pani to wytnie, to przepadnie pani taki emocjonalny kawałek – zaśmiał się, ale jego oczy nadal miały posępny wyraz.
– Nie chciałabym wykorzystywać cynicznie tego, że pan stracił panowanie nad sobą.
– Dziękuję, to miło z pani strony. Ale niech pani nie wycina, jeżeli to się pani przyda. Ja już nie mam zdrowia do tych ludzi. Oni naprawdę robią z siebie idiotów; jak my będziemy wyglądali w Europie? Co to za minister, który rozwala umowy, bo się przestraszył garstki krzykaczy? Szkoda gadać, pani Wiko. Sam smutek. No nic, będzie pani miała w każdym razie materiał i wycieczkę po wodzie, skoro pani lubi wodę.
Zaczynałam właśnie na dobre lubić jego także. Żal mi się go też zrobiło, bo niezależnie od tego, co on powie i jak głośno, ministerstwo akurat ma w nosie, że się skompromitowało. A on traci i forsę, i tę dobrą markę, na którą długo i starannie pracował. Naprawdę sam smutek.
Więcej rozmów nie graliśmy, bo jednak warunki były takie sobie i ten dźwięk nie byłby najlepszej jakości. Zresztą powiedział, co najważniejsze i co wiązało się z tymi obrazkami, komentarze dogramy post factum, kiedy już wszystko się skończy, a wiatr – nawet tylko dwójeczka – nie będzie Krysi gwizdał w mikrofonach.
Zanim wygramoliłam się z pokładu kutra na keję w Świnoujściu, Wojtyński mocno uścisnął moją rękę.
– Chciałbym wiedzieć, czy pani ten reportaż robi z umiłowania dla prawdy, czy też może trochę wiedziona sympatią do biednego wykiwanego, pożal się Boże, biznesmena…
Jako twarda dziewczyna mogłam odpowiedzieć tylko jedno:
– Reportaż robię, oczywiście, wyłącznie z umiłowania dla prawdy…
Uśmiechnął się krzywo i wypuścił moją dłoń. Dokończyłam:
– …co nie wyklucza prywatnej sympatii dla bohatera tego reportażu. Ale chyba nie pożal się Boże?
– Gangsterowi pewnie nie wypada uściskać pani redaktor na oczach tłumów?
– A co to za tłumy, paru żurnalistów. Ale chyba rzeczywiście lepiej nie.
Na nabrzeżu w istocie kłębił się tłumek dziennikarzy z prasy, radia i lokalnej telewizji. Rzucili się na Wojtyńskiego jak sępy na padlinę.
A my pojechaliśmy do domu co koń wyskoczy, bo jeden mój kolega z informacji czekał na materiały. Założyliśmy bowiem małą spółeczkę: on mi dawał swoje informacyjne archiwalia, a ja jemu – moje publicystyczne bieżączki. W ten sposób on sobie robił wszystkie Wiadomości, Panoramy i Teleekspresy, a ja w razie potrzeby miałam całe jego bogate archiwum zdjęciowe z różnych okresów do wykorzystania w moim magazynie.
Tym razem to właśnie kolega z informacji był pierwszy. Zadzwonił do mnie o świcie, czyli koło dziewiątej rano. Właśnie jechałam do roboty i byłam na trasie szybkiego ruchu.
– Mów szybko, bo muszę biegi zmieniać!
– Słuchaj, mam wiadomość od protestujących rybaków! Oskarżają Wojtyńskiego o to, że łowił za małe szprotki, niewymiarowe! Oraz dużo dorsza i łososia przy okazji. Że te kutry popłynęły do Danii, żeby nie można ich było skontrolować.
– O, skunksy! A co na to Wojtyński?
– Nie mogłem się do niego dodzwonić, telefon mu się prawdopodobnie urywa.
– W gazetach jeszcze nie było? Zauważyłabym!
– Nie, nie było, będzie dzisiaj w radiu i u nas. Gazety dadzą jutro, pewnie razem z jego komentarzem. Ale i tak jest na razie jeden zero dla nich.
– Więcej, niestety. Czekaj, za dziesięć minut będę w firmie, to spróbuję zadzwonić.
Przerwałam rozmowę i udało mi się nie rozjechać jadącego przede mną lewym pasem seicento. Wyło, rzęziło, ale pruło jak na Rajdzie Monte Carlo. Ambitne maleństwo.
Jeszcze na parkingu zaczęłam wydzwaniać Wojtyńskiego z komórki. Rzeczywiście, była zajęta i już. Ponawianie połączenia nic nie dawało.
Wściekła, dotarłam do redakcji. Otwierałam drzwi, kiedy mój telefon odezwał się ochoczą irlandzką melodyjką.
– Wojtyński.
– Panie Tymonie, czy pan już słyszał o nowym pomyśle swoich kolegów rybaków?
– Że łowiłem za małe szprotki? Wiem, przeciekło. Teraz będę łobuzem, który doprowadza stado szprota do wyginięcia, niszczy młodzież. Bezwzględna świnia. Nieźle.
– I co pan na to?
– Właśnie myślę. Oni to dzisiaj na pewno podadzą w radiu i telewizji; jutro w gazetach, tych, które wychodzą w sobotę, powinna być moja odpowiedź. Niech mi pani powie: czy dziennikarze zgodziliby się jechać do Danii – na mój koszt – i uczestniczyć w kontroli na duńskim nabrzeżu, tam gdzie te szprotki odstawiamy? Chyba nikt nie posądzi duńskiej fiszkontroli o stronniczość. Zresztą mógłbym zabrać też polskich inspektorów.
– Dziennikarze mogliby się zgodzić. Ale lepiej chyba na koszt redakcji. Bo natychmiast byłoby, że pan ich przekupuje wycieczką do Danii. Nie wiem, jak z polskimi inspektorami, bo dla nich delegacji na pewno nie będzie, ale ich może mógłby pan zabrać. I najlepiej przedstawiciela tych protestantów. Może pan Kratky by pojechał?
– Kratky… Wątpię, on nie lubi konkretnych argumentów, zwłaszcza na swoją niekorzyść. Przecież on doskonale wie, że ja nie łowię niewymiarowych ryb. Pani by pojechała?
– Jeżeli tylko Krysia znajdzie forsę w budżecie. Pojechalibyśmy, oczywiście. A nie może pan ogłosić konferencji prasowej dla polskich dziennikarzy w Danii? To daleko? Z której strony?
– Daleko, niestety. Nie od Kopenhagi, tylko wręcz przeciwnie nad samym Morzem Północnym. Na zachodnim wybrzeżu Jutlandii.
– No dobrze, ale i tak trąbią o panu wszystkie najpoważniejsze media. Przynajmniej niektóre powinny mieć forsę albo może korespondentów. Nie wiem. Przecież pan zna tych dziennikarzy, którzy o panu piszą, niech pan do nich zadzwoni i powie, co jest na rzeczy, to pan się zorientuje, czy chcieliby pojechać.
– A pani sprawdzi ten swój budżet…
– Sprawdzę i natychmiast dam panu znać. Kiedy by to było?
– W poniedziałek chyba, wcześnie rano, trzeba by już tam być przy kontroli. No więc w niedzielę warto się przespać w hotelu, tam jest taki mały hotelik, to już bym wszystkim miejsca pozamawiał.
– No dobrze, to działajmy…
– Boże, nie pomyślałem…
– O czym?
– W pani stanie… Ależ ze mnie bezwzględny idiota! Pani Wiko, pani jednak nie powinna jechać. To kawał drogi. Wymęczy się pani.
– O nie, kochany! Takiej przyjemności sobie nie odmówię! A czuję się bardzo dobrze i nic mi się nie stanie. Samochód mamy wygodny, prom też, jak sądzę. Nie mówmy o tym więcej. Jadę i już.
– A jeśli poczuje się pani gorzej?
– To mnie będziecie ratować. Jacyś lekarze w tej Danii chyba są, odpukać…
– Podobno są. Pani Wiko, jest pani cudowna, mówiłem to pani może?
– Niestety, zaniedbał pan. Proszę mi to mówić jak najczęściej. Do usłyszenia.
– Jeżeli pani się do mnie nie dodzwoni, proszę nie próbować. Oddzwonię po pani pierwszym telefonie.
– Powodzenia.
– Dziękuję.
– No to na razie, bo nigdy się nie rozłączymy…
Podrywa mnie, czy co?
– Może to by nie był zły pomysł…
– Panie Tymonie, szprotki czekają!
Wyłączyłam komórkę pierwsza. I natychmiast zadzwoniłam do kolegi z informacji.
– Filip, słuchaj! Wojtyński woła dziennikarzy do Danii, żeby się sami przekonali, że szprotki w ładowniach są w porządku. Dziennikarzy, naszych inspektorów – żeby nie było mowy, że duńska kontrola oszukuje, i kogoś z protestujących. Niech on ci to wszystko powie przez telefon, obrazki przecież masz. Ja prawdopodobnie pojadę tam z ekipą, więc dostaniesz korespondencję. A jak wrócę, masz pierwszeństwo do moich obrazków. Jakbyś się nie mógł do niego dodzwonić, zgłoś się do mnie!
Potem poleciałam do Krysi, która natychmiast postanowiła, że teraz też pojedzie robić dźwięk za Bereta.
– Bał się kutra, to powinien też bać się promu – powiedziała stanowczo. – Prom też kiwa! „Heweliusz” się utopił.
– Krysia, a my mamy pieniądze?
– Mamy, nie mamy, ty się nie martw. Coś mi tam zostało z poprzednich odcinków, braliśmy dużo archiwaliów, zaoszczędziłam na ekipie. Kiedy jedziemy?
– Trzeba by w sobotę, najlepiej promem do Kopenhagi, a potem i tak musimy przejechać całą Danię, bo to jest gdzieś nad Morzem Północnym. Albo odwrotnie: jechać przez Niemcy i przeprawić się niemieckim promem.
– Nie, lepiej naszym, zaoszczędzimy dzień. Dobra, to ja zamawiam bilety, a ty potwierdź, że jedziemy. A jak z hotelem?
– Wojtyński zamówi.
– Bardzo dobrze. Szefów zawiadomisz?
– Tak, oczywiście. Kurczę blade, jeszcze się muszę wytłumaczyć przed kierownictwem!
Kierownictwo na szczęście nie zgłaszało sprzeciwów. Program mój, informacji dostarczę, do Warszawy też pójdzie. Mogę sobie jechać. Jeżeli nie przekroczę budżetu.
No dobrze, to już Krysiowy łeb.
Komórka dzwoni. Wojtyński.
– No i jak, pani Wiko?
– Jedziemy! A jak inni?
– Nie wie pani nawet, jak się cieszę…
– Ja też się cieszę… A jak inni?
– A, inni… Też jadą. Będzie facet z RMF i troje prasowców. Teraz jeszcze spróbuję załatwić inspektorów. Pani Wiko, to miasteczko nazywa się Thyboron, będę na was czekał w hotelu. Ten sam skład, co u mnie na kutrze?
– Ten sam.
– I kiedy spodziewacie się dojechać?
– W niedzielę wczesnym wieczorem. Gdybyśmy zabłądzili, będziemy do pana dzwonić na komórkę. No to pozdrawiam.
– Do zobaczenia nad Morzem Północnym…
Ten gangster, niestety, wywołuje we mnie coraz cieplejsze uczucia. To nie jest dobrze, ponieważ…
Ponieważ co właściwie? Czy samotna trzydziestotrzyletnia dziennikarka w ciąży nie może się zakochać?
W zasadzie może, ale nie powinna na nic liczyć, nawet przygoda nie wchodzi w grę, po co komu baba w ciąży! Żeby chociaż z odchowanym dzieckiem.
Ale on też robi wrażenie, jakby…
Jakby co? Jakby co?! No to co, że robi wrażenie. Najprawdopodobniej mu zależy na dobrych stosunkach z telewizją, bo jest w trudnej sytuacji, a telewizja może mu bardzo pomóc, jeżeli go przedstawi we właściwym świetle. To znaczy w korzystnym dla niego świetle.
No a w jakim, do ciężkiej armaty, mam go przedstawić?! Nie zrobię z niego świni, bo nią nie jest. Ani hochsztaplera, bo też nim nie jest. Ani cwaniaka, ani łapówkarza, jak chce ten idiota ze związków zawodowych, ani bezwzględnego wykorzystywacza masy pracującej, bo sama widziałam tę masę na własne oczy i widziałam jej przemożną chęć do pracy.
Facet jest porządny, wykształcił się i pracuje, jak potrafi. Nie po to robił te dyplomy, żeby teraz uganiać się po Bałtyku osobiście. Poza tym wszystko mi udowadnia! Papiery ma, umowy, kwity! A ci jego przeciwnicy jeszcze mi nie dali żadnego konkretu do ręki!
Troszczy się o mnie. To chyba nie jest poza ani oszustwo.
Oczywiście. Na diabła mu chora, albo nie daj Boże nieżywa dziennikarka na garbie! Wiktorio, bądź przytomna. Popatrz w lustro. Żadna rewelacja. A tu facet przystojny, dobrze sytuowany, bo jeśli może stracić kilka milionów, to znaczy, że ma kilka milionów, a na dodatek jeszcze niebanalny.
No właśnie. Niebanalny. Ma poczucie humoru. I jest sympatyczny.
I ciągnie mnie do niego!
No to niech cię ciągnie, nie musisz mu od razu tego komunikować. Opanuj się, głupia kobieto! Lecisz na niego, bo w ogóle przydałaby ci się męska ręka w twojej sytuacji, co?
Tak, do diabła! Męska ręka i męskie ramię, na którym mogłabym popłakać nad swoim ciężkim losem! I nie tylko to! Kto powiedział, że baba w ciąży musi stracić zainteresowanie mężczyznami? Jestem normalną, młodą kobietą! Może są piękniejsze ode mnie, ale co z tego wynika? Że powinnam się utopić?
No, jeżeli ostatecznie dojdę do takiego wniosku, to będę miała okazję jutro. Jakoś tam do burty tego promu chyba można dojść?
Zaczęłam się zastanawiać nad zabezpieczeniami dla pasażerów promów pełnomorskich i jakoś przestałam użalać się nad sobą. Swoją drogą to ciekawe. Kilka razy już płynęłam promem, robiliśmy zdjęcia z różnych napowietrznych galeryjek, ale czy stamtąd dałoby się wyskoczyć za burtę? Do wachy?
Bo rozplackania się na jakimś pokładzie pod spodem wolałabym raczej nie brać pod uwagę. Chociażby ze względów estetycznych.
Na wszelki wypadek zadzwoniłam do pani profesor. Opowiedziałam jej o moich ostatnich wyczynach i zapytałam, czy mogę kontynuować.
– Kiedy pani miała do mnie się zgłosić?
– Umówiłyśmy się na przyszły czwartek.
– Aha… to znaczy jeszcze pani nie zawaliła terminu. A jak się pani czuje? Zwłaszcza po tym rejsie?
– A co to za rejs, zaraz rejs. Wycieczka w morze na parę godzin. Bardzo dobrze się czuję! Pani profesor, ja tylko uprawiam normalne życie zawodowe, przecież stale gdzieś jeżdżę.
– Żadnych sensacji nie było? Na pewno?
– No… tylko na tym kutrze zemdlałam na chwilę, ale tam strasznie śmierdziało i kiwało. Zdrowego by obaliło. Wie pani, pod pokładem zawsze gorzej. Jak wyszłam na górę, poczułam się doskonale.
– Pani Wiko, niech pani jedzie, skoro pani musi. A propos, czy pani na pewno musi?
– Może i nie muszę tak dosłownie. Ale proszę mnie zrozumieć: robię dobry, dynamiczny reportaż i przy okazji bronię porządnego człowieka, na którego jest nagonka. Sama pani wie, telewizja ma największą siłę przebicia. Jeśli my udowodnimy, że on jest w porządku, to będzie miało duże znaczenie.
– Rozumiem pani motywację. Tylko proszę nie szarżować. Jest pani zdrowa i nie powinno się nic stać, ale jak tylko pani wróci, proszę przyjść do mnie.
– No to akurat będzie ten czwartek.
– Proszę dbać o siebie, odpoczywać w tej podróży, ile się da, na promie spać, a nie siedzieć w barze do późnej nocy. Niech pani pamięta, jeśli pani o siebie nie zadba, to nikt o panią nie zadba. A pani dziecku będzie potrzebna mamusia w kondycji!
Taktowna kobieta. Nie dodała: z braku tatusia. Ale oczywiście ma rację.
Będziemy uważać, dzidzia. A teraz bierzemy się za pakowanie, bo nasz prom odpływa za kilka godzin, a jeszcze trzeba przecież dojechać do Świnoujścia.
Właściwie to nie lubię promów. Takie pływające miasteczka, strasznie ciasne. Bary nigdy mnie właściwie nie interesowały, jeżeli płynę nocą, to od razu kładę się do łóżeczka. Tym razem było podobnie, tylko jeszcze nieco bardziej niż zwykle denerwowała mnie potwornie ciasna łazienka.
– Nie grymaś, Wicia – powiedziała Krysia, z którą dzieliłam kabinę. – Ta afera mogłaby się wydarzyć, jak byś już była w dziewiątym miesiącu. I wtedy w ogóle byś pod prysznic nie wlazła. A jakbyś chciała posiedzieć na kibelku, to musiałabym wychodzić z kabiny, bo nie zamknęłyby się drzwi!
Fakt.
O poranku, kiedy zbliżaliśmy się już do cudownej Kopenhagi, wysłałyśmy Pawła na pokład spacerowy, żeby machnął kilka obrazków – jeżeli nawet nie do tego materiału, to przydadzą się na zaś – a my popędziłyśmy do sklepu wolnocłowego, popatrzeć na kosmetyki.
– Nic jeszcze nie kupuj – nakazała Krysia, jak zwykle przytomna. – Nie wiadomo, czy nie trafimy jeszcze jakiegoś wolnego cła po drodze, coś tam było mówione o powrocie przez Ystad, to byśmy płynęli z Danii do Szwecji; może na tych skandynawskich promach będą lepsze ceny…
Nic jednak nie stało na przeszkodzie, żebyśmy sobie trochę powąchały i popsikały się próbkami; wygląda zresztą na to, że wszystkie niewiasty obecne na promie zrobiły to samo, bo kiedy opuszczaliśmy prom, wokół nas woniało jak w paryskiej perfumerii.
Stary Goethe miałby swoją „wieczną kobiecość”!
Zjechaliśmy z promu, Pawełek mimochodem trzepnął jeszcze parę ujęć i – siłą woli powstrzymawszy się przed obejrzeniem sobie Kopenhagi – ruszyliśmy na zachód. W Kalundborgu mieliśmy przeprawę przez Bełt do Arhus. Z tym jednak promem nie wiązałyśmy – Krysia i ja – żadnych perfumeryjnych nadziei, bo to była przeprawa duńsko-duńska, a nam potrzebne były wody międzynarodowe. Przepłynęliśmy Bełt bez przeszkód i bez atrakcji, a potem musieliśmy jeszcze przejechać w poprzek praktycznie całą Jutlandię. W poprzek i lekko w górę, bo to całe Thyboron jest dosyć daleko na północ. Jakieś trzy stopnie szerokości geograficznej wyżej od Szczecina, nawiasem mówiąc. Miało prawo być zimniej.
Ale jakoś nie było. Mizerne, bo mizerne, ale jednak słonko świeciło.
Marek się nie spieszył, bo nie lubił się spieszyć w obcym kraju.
Spodobała mi się Dania. Coś w niej jest spokojnego. Nigdy nie ciągnęło mnie do tropików, a teraz te chłodne krajobrazy sprawiały mi przyjemność. No i dużo wody mają, wodę też lubię, jak się rzekło.
Jedynym elementem wprowadzającym niepokój były powtarzane od jakiejś piętnastej co kwadrans mniej więcej telefony Filipa, który żądał korespondencji.
– Filip, przestań dzwonić – prosiłam. – Co ja ci powiem, że jedziemy? Jak zajedziemy, to do ciebie zadzwonię.
Ale Filip nie wierzył i dalej dzwonił.
Do Thyboron dotarliśmy już dobrze po zmierzchu. Hotel znaleźliśmy bez trudu, bo po drodze były reklamy.
Oczywiście pierwszym człowiekiem, którego tam zobaczyliśmy, był Tymon Wojtyński. Flirtował sobie spokojnie z przeraźliwej urody Dunką w recepcji. Na nasz widok porzucił Dunkę i przyleciał się witać.
– Jak to miło, że już jesteście. Pokoje czekają. Cztery pojedyncze, dobrze zamówiłem?
– Genialnie, panie Tymonie. A reszta żurnalistów jest już?
– Są wszyscy, nawet inspektora rybołówstwa przywiozłem, przyjechaliśmy wspólnie, ja zabrałem inspektora i dwóch panów z prasy, a dziewczyna przyjechała z człowiekiem z RMF. Dobrze, że już jesteście, bo planowałem wspólną kolację. Czy to też będzie potraktowane jak łapówka?
– A to zależy od tego, co będzie na kolację – powiedziała Krysia. – Jeżeli wyłącznie kawior i szampan, to owszem.
– No to nie zaryzykuję – powiedział Tymon prawie pogodnie. – Zadysponuję skakane pyry i syfon… albo coś w tym rodzaju. Proszę się teraz rozgościć, odświeżyć, odsapnąć. Spotkamy się za pół godziny?
– Może za czterdzieści minut – poprosiłam. – Obiecałam kolegom, że im nadam telefonem korespondencję. Chciałabym, żeby pan mi powiedział szybciutko, jaka jest sytuacja.
– To siądźmy tu na chwilkę – wskazał stolik z paroma fotelami w kącie holu.
Koleżeństwo poszło sobie na górę, a my usiedliśmy naprzeciwko siebie w tym kącie.
– Jak to dobrze widzieć tu panią, pani Wiko. Zaczynam mieć nadzieję, że to wszystko jednak się dobrze skończy. To dlatego, że pani tu jest.
– Ale ci gazeciarze też panu sprzyjają. I kolega z RMF na pewno też, który to? Pawłowicz?
– Tak, chyba tak. Taki młody, sympatyczny.
– Oni wszyscy tam są młodzi. Zresztą teraz pan udowodni, że jest pan w porządku. Przecież nie będą pisać nieprawdy.
– Obawiam się, że to niewiele da. Moi przeciwnicy wymyślą kolejne oskarżenia.
– Ale jakie, na Boga?
– Jeszcze nie wiem. Ja nie mam tak rozwiniętej fantazji jak oni. No i pieniędzy też nie odzyskam. Co straciłem, to straciłem.
Uśmiechnął się niespodziewanie. Jaki on ma miły uśmiech… I te oczy, pogodne, jakby nic się nie stało. I te sympatyczne kurze łapki wokół oczu…
– Ale może i coś zyskałem dzięki tej aferze.
Nie odważyłam się zapytać, co mianowicie. Mógłby powiedzieć nie to, co ja chciałam, żeby powiedział. Zresztą właśnie zadzwonił niezawodny w praniu Filip.
– No, masz już coś? Bo ja chcę dać do głównego wydania o osiemnastej i Warszawka od nas bierze! A ja to jeszcze będę musiał zmontować z obrazkami!
– Co się tak gorączkujesz? Możesz nagrywać?
– O Jezu, przecież nie tu – przestraszył się Filip. – Jestem w redakcji, poczekaj, przejdę do reżyserki!
Wiedziałam, że będzie musiał tam przejść, dlatego mogłam mu powiedzieć, że jestem gotowa. A nie całkiem byłam.
– Panie Tymonie, szybciutko: co jest grane?
– Wszystko zgodnie z planem. Kutry już są, wszystkie cztery jeszcze w nocy zacznie się rozładunek, a od rana będą przeprowadzane równolegle dwie kontrole: nasza i duńska.
– Czemu nie przyjechali żadni protestanci?
– Nie wiem, zapraszałem.
– Ten rozładunek to gdzie?
– Bezpośrednio do przetwórni. Zobaczy pani rano, to idzie rurą z ładowni prosto do mączkami.
– Duńczycy co mówią?
– Są wściekli. Już wiedzą, że mają z głowy umowę ze mną. Ja im, naturalnie, zapłacę odszkodowanie, ale łowiąc, zarobiliby więcej. Poza tym wstrząsnęło nimi to, że jednak wysłaliśmy na nich te pływające armaty. Zapowiedzieli, że polskie kutry będą w Danii bojkotowane.
– Czego pan się spodziewa po tej kontroli?
– Tylko potwierdzenia, że jestem uczciwy. Poza satysfakcją moralną nic mi to już dać nie może.
– To po co pan robi tę zadymę?
– Bo mi zależy na dobrej opinii. Nie lubię uchodzić za łobuza i chachmęta.
Telefon zagrał irlandzki tanuszek.
– To ty, Filipku?
– Powiedz parę słów na próbę…
– Tu Wiktoria Sokołowska, specjalny korespondent wojenny z ramienia Filipa Lewańczyka, mówi do was z Thybo… coś tam w każdym razie z Danii… Filip, jak rozumiem, ty sobie wstęp ideolo sam zrobisz, a ja ci daję tylko konkrety?
– Oczywiście! Dobra, możesz mówić.
Sprężyłam się, wysiłkiem woli oderwałam myśli od wpatrzonego we mnie Tymona i poleciałam jak przeciąg:
– Do duńskiego portu Thyboron nad Morzem Północnym zawinęły już cztery duńskie kutry czarterowane przez polskiego armatora, Tymona Wojtyńskiego. Jutro wczesnym rankiem rozpocznie się tutaj kontrolowany wyładunek szprota z tychże kutrów. Kontrolę przeprowadzą inspektorzy duńscy i polscy. Chodzi o stwierdzenie, czy rzeczywiście – o co oskarżają Tymona Wojtyńskiego polscy rybacy – łowił on ryby za małe, niemieszczące się w normatywie, co mogłoby prowadzić do wytrzebienia szprota w Bałtyku. Kontrolerzy będą również szukać nielegalnie złowionych dorszy i łososi. Niestety, nie ma tu z nami żadnego przedstawiciela protestujących rybaków, którzy doprowadzili do tej sytuacji. Zarówno Wojtyński, jak i duńscy szyprowie, którzy dla niego pracowali, są pewni, iż kontrola potwierdzi ich niewinność w tym względzie. Duńscy szyprowie są oburzeni wypędzeniem ich z łowiska przez jednostki polskiej straży granicznej i zapowiadają bojkot polskich kutrów rybackich zawijających do portów Danii. Z Thyboron w Danii – Wiktoria Sokołowska.
– Koniec?
– Koniec. Nagrało się?
– Czekaj, sprawdzimy. Okay, możesz iść na kolację.
– Skąd wiesz, Filipku? Właśnie idziemy na zasłużoną kolację. Buziaczki.
– No, pa, Wikuś, dziękuję. Jutro o której mi coś dasz?
– Nawet całkiem rano – powiedziałam lekko i zwróciłam się do Wojtyńskiego: – O której zaczynamy?
– Możemy już od piątej…
– Filip, dzwoń dowolnie wcześnie. Cześć.
– No, no – powiedział z podziwem Wojtyński. – Ależ pani ma gadane.
– Lata pracy. To ja bym może poszła jakiś prysznic, te rzeczy. Mam jeszcze pół godziny, może też położę się na dziesięć minut.
– Pani Wiko, a może chce się pani przespać? Może wolałaby pani nigdzie nie chodzić, ja bym załatwił pani jakąś kolację do pokoju? Jak pani się czuje?
– Trochę jestem zmęczona, ale nie przesadzajmy. Każdy by był. Chętnie pójdę z wami. To nie w hotelu?
– Nie, dwie ulice dalej. Podjechać samochodem?
– A długie te ulice?
– Nie bardzo…
– To chętnie się przejdę, w końcu siedziałam cały dzień w samochodzie.
Zaniósł mi torbę pod drzwi. Wziął mnie za rękę i powiedział ciepło:
– Pani Wiko, kochana, niech pani spokojnie się położy i odpocznie, ja ich spróbuję zająć przez jakiś czas, będzie pani miała dodatkowe pół godziny relaksu. Chce pani?
– No pewnie.
– Dobrze, to jak już będą wyć z głodu, przyjdę po panią. Na razie.
Nieźle się musiał nimi zajmować, bo długo nie wyli. Dał mi bitą godzinę na odpoczynek. Przydała mi się, bo czułam, że jestem stara, chora, brzydka, brudna, w ciąży i zaraz urodzę. Kiedy po mnie przyszedł, byłam już w jakiej takiej formie. Nawet makijaż zdążyłam sobie odświeżyć. Oraz umyć włosy. Oraz popsikać się moją ukochaną trójką Givenchy.
No i niestety natychmiast, gdy go zobaczyłam, zapragnęłam rzucić mu się w objęcia i pozostać tam na dłużej.
Z wielu przyczyn nie wchodziło to w grę.
A on też wyglądał, jakby chciał mnie wziąć w ramiona czy coś takiego.
Wydaje ci się, Wiktorio! Masz halucynacje ze zmęczenia!
Tak czy inaczej, poprzestaliśmy na wymianie komplementów.
– Ależ pani ślicznie wygląda. Jak to dobrze, że mogła pani trochę odetchnąć. A co za piękny zapach… Nigdy go nie spotkałem.
– Zapachu? Bo to staroświeckie perfumy, dawno niemodne. Cieszę się, że się panu podobają, to moje ulubione.
– Od dzisiaj moje także.
– Pan też elegancki szaleńczo wprost. Nie uprzedzał pan, że będą potrzebne stroje wieczorowe.
– No i nie są! Chodźmy, bo oni naprawdę zaczynają już wyć.
Oczywiście nie był w stroju wieczorowym, ale wyglądał znakomicie w jakichś takich miękkich tweedach, dobranych w kilku odcieniach szarości podkreślających kolor jego oczu. Sam sobie to wykombinował, czy ta jego odseparowana żona go tak dopracowała kolorystycznie? Chciałabym to wiedzieć. No i nie powtarzałam już numeru z chwaleniem perfum, ale pachniał nadzwyczajnie. Też nie wiedziałam co to, ale postanowiłam, że zapytam kiedy indziej.
Dziennikarze okazali się, oczywiście, sami znajomi. Inspektor był obcy, ale dość kontaktowy. Miał chyba przeczucie, że przyjechał tu zrobić z siebie idiotę i to go wprawiało we frustrację. Dawał temu wyraz co jakiś czas.
Poszliśmy do małej restauracyjki, przytulnej i sympatycznej. Kolacja była bardzo dobra, chociaż nie składała się z kawioru i szampana. Jakieś ryby, sałatki, takie tam proste rzeczy. Tymon, który nas zapraszał, nie chciał widocznie żadnej ostentacji. Żeby nieco pocieszyć inspektora, zamówiliśmy koniak na wspólny koszt. Oczywiście nie piłam, bo mi tego rozsądek zabraniał, a poza tym nie miałam ochoty.
Zauważyłam, że Tymon też nie pije. W ogóle gdzieś tak od połowy biesiady wyglądał, jakby znowu zaczynał się denerwować.
A niesłusznie, bowiem wszyscy żurnaliści, a i inspektor chyba także, mieli już wyrobione zdanie w tej sprawie.
Dał temu wyraz najstarszy z nas, kolega z lokalnego dziennika, niejaki Włodek, proponując totalnego brudzia.
– Kochani – powiedział – przyjechaliśmy tu wszyscy w tym samym celu. Żeby dać świadectwo prawdzie. Jak znam życie, prawda będzie po naszej stronie. To nas łączy. Wypijmy ten szlachetny trunek i od tej chwili mówmy sobie „ty”!
Nagrodziliśmy wystąpienie oklaskami. Podnieśliśmy kielichy (ja z mineralną), ale jeszcze kolega z radia wniósł poprawkę płynącą z rozsądku:
– Z jednym wyjątkiem, kochani – rzekł stanowczo. – Kolegów prasowców to nie dotyczy, ale pani Wiktoria, to znaczy Wiktoria mnie chyba wyczuwa?
– Z wyjątkiem anteny – powiedziałam. – Na antenie pozostajemy z panem Tymonem i panem inspektorem na pan!
– Zgadza się – powiedział radiowiec. – Panowie rozumieją? Na antenie nam nie wypada; nam, to znaczy wam też.
– Absolutnie rozumiemy – oświadczył inspektor, również w imieniu Tymona. – Nie możemy ryzykować, że ktoś uzna nas za towarzystwo wzajemnej adoracji.
Nic już nie stało na przeszkodzie i wypiliśmy toast, powtórnie wzniesiony przez Włodka. Przez chwilę napotkałam wzrok Tymona. Uśmiechnął się.
– A gdyby jednak okazało się, że jestem hochsztaplerem? – powtórzył pytanie, które zadał mi przy pierwszym spotkaniu.
Odpowiedział mu chóralny śmiech.
– To byśmy to pracowicie opisali! – zawołała radośnie Hanka ze świnoujskiej gazety.
– I mielibyśmy większą oglądalność – zauważyła Krysia. – U nas lepiej się sprzedaje hochsztaplerstwo i aferalność prawdziwa od pomówionej.
Posypały się kolejne domniemania. Wszystko to razem wzbudziło w nas ogromną wesołość. Prawie zapomnieliśmy, że jesteśmy tu w jakiejś sprawie.
Tymon nie zapomniał. Śmiał się razem z nami, ale nie była to wesołość do końca autentyczna. Może myślał o tym, że niezależnie od tego, czy jest hochsztaplerem czy przyzwoitym człowiekiem, już go w jakimś sensie wykończono.
Odechciało mi się śmiać. Znów poczułam zmęczenie. Towarzystwo bawiło się świetnie i nikt nie myślał o tym, że trzeba będzie wstać w środku nocy, ale żadne z nich nie było przecież w ciąży! Chętnie wymknęłabym się po angielsku, ale siedziałam w środku, upchnięta między Pawła i Włodka.
– Przepraszam was, kochani. Ja wiem, że jest idiotycznie wcześnie, ale nie czuję się dobrze i idę spać. Spotkamy się na nabrzeżu. Bawcie się cudnie, pa, pa, dobranoc.
I zaczęłam się wygrzebywać spomiędzy kolegów. Nie doceniłam jednak życzliwości mojej ekipy.
– Wicia, co ci jest? – spytał gwałtownie Paweł, przytrzymując mnie za ramię. Krysia zerwała się na równe nogi. Marek znieruchomiał.
– Mam lecieć po samochód? – spytał niepewnie.
Przy stole zrobiło się cicho i wszyscy spojrzeli na mnie. Tymon był zaniepokojony. Musiałam wyjaśnić sprawę.
– Nic mi nie jest! Zmęczyłam się tą podróżą. Chcę się położyć.
– Aaaa, to nie przeszkoda! Wszyscy jesteśmy zmęczeni podróżą! – zawołał Włodek, a reszta nieuświadomionych natychmiast zawtórowała mu zgodnie:
– Siadaj, Wicia! Nie rób nam przykrości!
– Spanie o tej porze szkodzi.
– Telewizja musi napić się z prasą!
Nie wytrzymałam i trzepnęłam Pawła przez rudy łeb.
– Widzisz, coś narobił, histeryku?
Reakcja była błyskawiczna. Paweł zerwał się i powiadomił wszystkich obecnych:
– Proszę państwa! Wicia rzeczywiście musi iść odpocząć. Wicia jest w ciąży! Nie można jej tak eksploatować! Bo jeszcze dzidziusiowi zaszkodzi i będziemy mieli zbiorowe wyrzuty sumienia!
Towarzystwo zaakceptowało tłumaczenie. Rozległy się przychylne okrzyki i przepuszczono mnie do drzwi. Widziałam, że z drugiej strony przepycha się Tymon.
– Odprowadzę tylko Wikę do hotelu i wrócę do was – powiedział do najbliżej siedzącej Krysi.
Włodek już wznosił kolejny toast:
– Koleżanki i koledzy: zdrowie dzidziusia!
– Zdrowie! Jak będzie chłopiec, nazwij go Hamlet! Na cześć gościnnej Danii!
– A jak dziewczynka, Szprotka!
Wydostałam się wreszcie i dotarłam do szatni, a właściwie przedpokoju, gdzie na hakach wisiała nasza garderoba. Bez dozoru, ale Duńczycy nie kradną, więc nie trzeba tam pilnować ubrań. Tymon odprowadził mnie do hotelu, przy czym miałam wrażenie, że po drodze cały czas oboje powstrzymujemy się dzielnie od rzucenia się sobie w objęcia.
Na pewno mi się tak tylko zdawało. To znaczy, jeżeli o niego chodzi, bo moje własne uczucia już mi się chyba wyklarowały. Ale nie miałam już sił na ich precyzowanie. Runęłam spać z wizją nieco ponurego, ale jednak uśmiechniętego Tymona pod powiekami.
Morderczy dzień. Zaczął się w środku nocy.
Troskliwy Pawełek przyleciał pod drzwi słuchać, czy się ruszam, już o wpół do piątej. Wygrzebaliśmy się i średnio przytomni zjedliśmy, co nam zaspane Dunki przygotowały. Oczywiście, Tymon załatwił to wcześniej, bo nam by do głowy nie przyszło i pojechalibyśmy do roboty na głodniaka.
Potem Marek poszedł na parking po samochód i wrócił, używając wielu wyrażeń nigdy niestosowanych w dyplomacji. Z jego kwiecistej przemowy wynikało, że wczorajszą pogodną skandynawską jesień zastąpiła zajadła skandynawska zima.
Pozakładaliśmy na siebie wszystko, cośmy przewidująco pozabierali i wyszliśmy z hotelu. Natychmiast cofnęło nas z powrotem. Zaangażowaliśmy maksimum siły charakteru i wyszliśmy jeszcze raz.
Zawieja. Po prostu. Krysi po raz pierwszy w karierze nie udało się załatwić dobrej pogody na zdjęciach.
Marek robił, co mógł, żebyśmy dojechali w całości i nawet dojechaliśmy, ale co przeżył, to jego.
Droga była po prostu upiorna, więc spodziewaliśmy się wszystkiego najgorszego po dotarciu do portu. A tymczasem tam właśnie wicher jakoś złagodniał, tylko ta śnieżna zawierucha hulała sobie malowniczo.
Z daleka dostrzegliśmy stojące przy kei kutry, przy których kręcili się ludzie. Podjechaliśmy i od razy wyciągnęliśmy sprzęt, bo ta zawieja może i była wredna, ale za to fajnie wyglądała. Nabrzeże oświetlone było silnymi lampami, tak że nawet Paweł nie pyskował, że mu za ciemno. Wyjął kamerę, zabezpieczył przed wilgocią przezroczystym pokrowcem, zwyczajowo acz nieprzyzwoicie zwanym kondonikiem i ruszyliśmy do boju.
Dopiero w bezpośredniej bliskości kutra poczułam smrodek ryby. Ciekawostka. U nas w kraju, jak już jest przetwórnia, to rybi cuch leci na trzy kilometry dookoła. Okazało się, że to z powodu sposobu, w jaki rybka dostarczana była do mączkami. Żadnego przenoszenia skrzynek i sypania rybim śmieciem po drodze. Ogromna rura wyłażąca nie wiadomo skąd sięgała głęboko do ładowni. Jednostajny łomot świadczył o tym, że rura pracuje i zasysa kontrowersyjne szprotki, przenosząc je bezpośrednio do przetwórni.
Paweł z miejsca przejął się atmosferą pracy, wziął kamerę na ramię i poszedł filmować to wszystko – te kutry w zamieci, pracujących ludzi, krążące mewy, oświetlone niesamowitym blaskiem reflektorów na tle czarnej wody. Obrazki!
Poczułam, że ktoś obejmuje mnie z tyłu za ramiona. Tymon, oczywiście… bo któż by?
– Jak samopoczucie? Nie wiem, czy to już pora na „dzień dobry”…
– Witaj, aferzysto. Jakie dzień dobry, środek nocy polarnej!
– Fatalnie wyszło z tą pogodą, a tak było ładnie! Wprawdzie jakieś tam prognozy niepomyślne były, ale miałem nadzieję, że się omsknie. Jak spałaś?
– Dobrze, tylko krótko! – Zaśmiałam się. – Cieszę się, że cię widzę – wymknęło mi się kompletnie bez sensu.
– Nie masz pojęcia, jak ja się cieszę, że ciebie tutaj widzę.
Oprzytomniałam.
– A właśnie. Gdzie reszta?
– Dziennikarze poszli na kawę, tu jest taki mały barek. A kontroler kontroluje!
– Nie żartuj, naprawdę?
– Naprawdę. Wygląda to dosyć śmiesznie, pamiętasz, jak on wczoraj płakał, że przyjechał w celu zrobienia z siebie idioty? No i właśnie go robi.
– Co, mierzy rybki centymetrem krawieckim?
– Nie, linijką szkolną…
– No nie, ja cię proszę!
– Słowo honoru.
– Jak to linijką?
– On nam jeszcze wczoraj opowiadaj już po twoim wyjściu, że ten jego cały dyrektor przysłał go tu z marszu. Nawet nie zdążył wziąć żadnych pieniędzy, ja go wożę i ja mu pożyczam na jedzenie oraz hotel. Dowiedział się przez telefon, godzinę później już jechał. A wiesz, tu się jednocześnie odbywa duńska kontrola, bardzo drobiazgowa, przy użyciu różnych sprzętów do ważenia mierzenia i tak dalej. Oni tu przecież mają całe wysoko wyspecjalizowane laboratorium. Jedno pomieszczenie w tym laboratorium mu wypożyczyli, boby nie miał się gdzie podziać. Przecież o tym jego dyrektorzy też nie pomyśleli. No i biedak teraz nosi wiaderkiem ryby z kutra, mierzy tą linijką i wyniki pomiarów zapisuje w zeszycie do matematyki swojej córki, bo jeszcze jej go zdążył zwinąć w ostatniej chwili przed wyjazdem z Polski.
– O mój Boże – powiedziałam, pełna współczucia dla sympatycznego skądinąd inspektora. Moje współczucie pogłębiała świadomość, że za chwilę sfilmujemy go razem z jego linijką i zeszytem do matematyki. Swoją drogą ciekawe, jak się dziecko wytłumaczyło w szkole. Ale może nie ma dzisiaj matematyki, jutro coś nakłamie, a pojutrze tatuś odda jej kajecik. – To chyba ja naprawdę pójdę po Pawła, bo jeszcze gość skończy pracę i przepadnie mi taka ładna sekwencja.
Tymon zaśmiał się.
– Ale z ciebie kotek. Miła, urocza dziewczyna wieczorem przy kolacji, a rano nie waha się pokazać jak przyzwoity człowiek robi z siebie głupka.
– On tu nie jest jako przyzwoity człowiek, tylko jako przedstawiciel państwowej instytucji kontrolnej. I nie robi z siebie głupka prywatnie, tylko służbowo. Może jak go zobaczy w telewizji ten jego dyrektor, to wykona jakąś pracę myślową, może nawet dojdzie do jakichś wniosków. Powiedz, na moim miejscu miałbyś skrupuły?
– Skrupuły pewnie miałbym, ale swoje bym zrobił…
– No widzisz. Ja tak samo. Przykro mi, że to na niego padło, ale na drugi raz niech się nie zgadza na takie szalone eskapady; jeżeli oczywiście kocha swoją firmę.
Owinęłam się porządnie wiatrówką i poleciałam do Pawła, który właśnie ćwiczył pochłanianie szprotek przez rurę. Jak tylko go dopadłam i zaczęłam namawiać do wyjścia z kutra, z budynku na nabrzeżu wyszedł nasz ulubiony inspektor z wiaderkiem i skierował się prosto w naszą stronę.
– Paweł, patrz, on chyba idzie po następną partię rybek do kontroli. Ty kręć jak leci. A jak już pokażesz go przy pomiarach, to ja go odpytam, co mu wyszło.
Paweł niechętnie oderwał się od swojej ulubionej rury ze szprotkami i skierował obiektyw w stronę inspektora. Ten zaś – jak na zamówienie – podszedł do naszego kutra, dostał od Duńczyka pojemnik z rybami, przesypał je do swojego wiaderka i odmaszerował, a my za nim.
W tym kawałku laboratorium, które uprzejmi Duńczycy użyczyli mu do pracy, poczekaliśmy chwilkę, aby obiektyw odparował (zawsze zaparowuje, kiedy przechodzi się z zimnego do ciepłego), po czym sfilmowaliśmy przedstawiciela polskiej kontroli, jak z całą powagą bierze z wiaderka po jednej rybce, przykładają do szkolnej linijki, wrzuca do drugiego wiaderka – pewnie też pożyczonego od Duńczyków – z pomierzonym już rybim pogłowiem, a wynik pomiaru zapisuje w zeszyciku.
Wreszcie uznałam, że mam dosyć tej ponurej zabawy. Krysia podpięła się do Pawła, a ja stanęłam frontem do kamery i zaraportowałam:
– Oprócz duńskiej instytucji, którą protestujący przeciw poczynaniom Tymona Wojtyńskiego rybacy mogliby uznać za niewiarygodną, kontrolę zawartości ładowni duńskich kutrów prze prowadza również delegowany przez polski Urząd Morski inspektor. Obserwowaliśmy tę kontrolę i teraz chyba możemy już pana inspektora zapytać o wyniki.
Tu artystycznie odwróciłam się ku inspektorowi i podetknęłam mu mikrofon pod nos.
– Czy te szprotki, które pan tu mierzył, odbiegają swymi rozmiarami od normy?
Trochę z drżeniem serca zadawałam to pytanie. A jeśli facet powie, że są za małe, że to bandyctwo łapać takie rybie niemowlaki? No, no, czyżbym się jednak zaangażowała osobiście? Zawodowcy tego nie robią!
– Nie, proszę pani – odpowiedział mi uczciwy inspektor. – Ponad dziewięćdziesiąt procent złowionej ryby według mnie odpowiada całkowicie normom.
– Dziewięćdziesiąt procent; czy to wystarczy dla obalenia za rzutów?
– W zupełności. Zawsze przecież trzeba się liczyć z pewną ilością ryb niewymiarowych.
– Można więc wysuwać przypuszczenie, że połowy prowadzone przez duńskie kutry czarterowane przez pana Wojtynskiego zagrażają zasobom Bałtyku?
– Absolutnie nie.
Cudny człowiek. Miałam ochotę rzucić mu się na szyję, ale zachowałam pokerowe oblicze i ponownie spojrzałam zimnym wzrokiem w obiektyw.
– Pozostaje nam tylko czekać, czy wyniki duńskiej kontroli państwowej będą podobne.
Zdecydowanie miałam szczęście tego dnia! Bo zanim Paweł zdążył wyłączyć kamerę, podbiegł do nas Wojtynski, wlokąc za sobą jakiegoś faceta. Na wszelki wypadek podstawiłam mu od razu mikrofon. I słusznie! Powiedział bowiem, lekko zdyszanym głosem, przytomnie nie zwracając się do mnie po imieniu:
– Pani redaktor, mamy już duńskie wyniki, to jest pan inspektor… – tu wymienił nazwisko bardzo duńskie, ale nie zapamiętałam. Jakiś Jens Jansen, albo Jan Jensen, coś takiego.
Poprosiłam Duńczyka o podanie mi ichnich wyników, przy czym ja mówiłam po polsku, na cześć polskiego telewidza, a Tymon jednocześnie tłumaczył Duńczykowi na angielski.
– Dziewięćdziesiąt cztery procent ryb w granicach normy – po wiedział facet nosowym głosem.
– Czy stwierdzili panowie obecność w ładowniach innych ryb na przykład dorsza lub łososia? – zapytałam jeszcze, bo przypomniałam sobie, że tego też się nasi rybacy czepiali.
– Jak zwykle, trochę tego było – odrzekł Duńczyk tonem znamionującym głębokie lekceważenie. – Bardzo niewiele. Pojedyncze sztuki. Nie ma o czym mówić.
Podziękowałam.
Po czym to Tymon rzucił mi się na szyję. Ale ponieważ wszyscy natychmiast poszli w nasze ślady, nawet Krysia wycałowała spłoszonego nieco (choć raczej zadowolonego) Duńczyka, więc nikt chyba nie zauważył, że Tymon zrobił to z nadzwyczajną ekspresją i nie puszczał mnie jakiś czas z objęć.
Po niekontrolowanym wybuchu radości wróciliśmy do pracy. Pawełek sfilmował tę całą duńską kwitologię – na specjalnych blankietach, a jakże, z rubryczkami ładnie wypełnionymi za pomocą komputera, a potem poszliśmy zdokumentować port za dnia. Leniwe i niemrawe słońce bowiem zaczęło robić swoje, choć zza gęstej warstwy chmur. Ale jednak pojaśniało. O dziewiątej! A zawieje pojawiały się już tylko co jakiś czas.
W sumie o dwunastej mieliśmy już wszystko, z figurami. Jeszcze nas nawiedziła duńska telewizja, zawiadomiona o aferze przez rozwścieczonych szyprów. Z ochotą powiedzieliśmy do duńskiej kamery, co nas przywiodło do Danii i co mamy w materiale. Jeszcze porozmawialiśmy sobie z tymi szyprami, którzy rzeczywiście odgrażali się bojkotem polskich kutrów w duńskich portach, pytali też, kto zwróci panu Wojtyńskiemu tę całą forsę, którą on straci, kiedy im wypłaci odszkodowania za zerwane umowy, jak również tę forsę, którą straci, nie łowiąc dalej. Jeszcze narobiliśmy masę obrazków na zaś i na wszelki wypadek. No i jeszcze wykonałam telefoniczną korespondencję dla kolegi Filipa, bardzo zachwyconego rezultatami afery.
O pierwszej jedliśmy już obiad w tej samej restauracji, co wczoraj kolację.
I tu stanęła sprawa powrotu do Polski.
Marek, który wyraźnie miał niedosyt pracy za kierownicą, był za tym, żeby zjechać Jutlandią w dół, przekroczyć granicę z Niemcami i już do końca przez Niemcy wracać lądem.
Zakrzyczałyśmy go obie z Krysią.
– Mareczku, zwariowałeś – powiedziała Krysia z wyrzutem. – Chcesz, żeby Wicia jechała tyle czasu na siedząco?
Mareczek się zawstydził. Trochę bez sensu, bo i tak głównie trzeba było jechać, a płynąć tylko przez kawałek Bałtyku. Nie wiedział, że nam chodziło o ten prom duńsko-szwedzki i wolnocłowe perfumy.
Wyszło, że będziemy jechać na durch przez Jutlandię, mostem przejedziemy na Fionię, znowu na durch przez Fionię, zaliczymy ten cudny i potwornie długi most przez Wielki Bełt i znajdziemy się na Zelandii, też ją przejedziemy na durch, potem popłyniemy tym perfumowanym promem do Szwecji, tam już tylko z Malmö do Ystad i łapiemy nocny prom do kochanego Świnoujścia.
Tu Tymon Wojtyński dał wyraz trosce o panią redaktor.
– Wiktorio, Krysia miała rację z tą twoją jazdą, wiesz, w twoim stanie… Może byłoby lepiej, żebyś się przesiadła do mojego samochodu? Już nikt nie powie, że to przekupstwo, mam nadzieję, a jednak u mnie będzie ci wygodniej niż w mikrobusie.
Cały czas zastanawiałam się, jak mu to zaproponować. Ale on przecież kogoś tam wiózł, tego inspektora i jeszcze dziennikarzy. Co z nimi zrobi?
Okazało się, że dla swoich pasażerów przewidział miejsca w naszym busie i samochodzie RMF. Więcej, tak dyplomatycznie to zaproponował, że wszyscy uznali za wybitne szczęście, że zapewnią pani redaktor będącej w stanie błogosławionym jaki taki komfort jazdy. Coś tam było mówione o rozkładaniu siedzeń i tak dalej. Widać było od razu, że podróż w moim towarzystwie nie będzie należała do milutkich i rozrywkowych. Nie to, żeby Tymon przedstawiał mnie jako marudną babę z zachciankami, ale…
Chyba tylko Kryśka zorientowała się, o co naprawdę chodzi, ale nic nie powiedziała, tylko znacząco poprzewracała oczami w moją stronę.
W efekcie tej całej dyplomacji pół godziny później startowaliśmy spod hotelu we dwoje. Za nami ruszyła nasza mała karawana w postaci busa i astry kombi radiowca, ale bardzo szybko Tymon docisnął i vectra wyrwała do przodu.
Czytałam kiedyś – nie pamiętam gdzie, zapewne w jednym z moich ukochanych magazynów dla kobiet wytwornych – że jakim człowiek jest kierowcą, takim kochankiem. Ciekawostka, ile też w tym prawdy?
Bo kierowcą okazał się genialnym. Po prostu.
Jechał sobie bardzo spokojnie i płynnie, chociaż z dużą szybkością. Żadnej szarpaniny, oczywiście, żadnych wściekłych hamowań ani pisku opon na zakrętach.
Od czasu do czasu rzucałam okiem na jego prawy profil (na lewy, siłą rzeczy, nie mogłam) – i też mi się podobał. To był zdecydowany profil! Żadnych tam cofniętych podbródków (podobno faceci z cofniętymi podbródkami są okrutni), żadnych nosków-kurnosków! Wszystko jak model do rzeźby któregoś z tych antycznych Greków, których dzieła oglądamy na ilustracjach do „Mitologii” Parandowskiego.
Dużo włosów. To w zasadzie nie ma znaczenia, mógłby na przykład być łysy i nadal przystojny, ale sprawiało mi przyjemność, że ma takie ładne, jedwabiście rozsypujące się włosy. Nie za długie, broń Boże. Krótkie, tyle że dużo. Ciemne. Z pierwszymi siwymi kosmykami tu i tam.
Usta – nieprzesadnie zmysłowe, ale jednak, ale jednak… I cały czas leciutko i pogodnie uśmiechnięte, jakbyśmy wracali z wakacji, a nie z męczącej podróży spowodowanej posądzeniem go o różne brzydkie rzeczy.
No i te oczy wpatrzone w dal – kiedy je mrużył, powstawała wokół nich siateczka kurzych łapek, miłych zmarszczek, które powstają od śmiechu albo od wpatrywania się w dal… na małym kutrze, na pełnym morzu, w sztormowej pogodzie, kiedy trzeba zwyciężyć to morze, żeby przeżyć.
Dlaczego ja jeszcze nie piszę harlequinów?
Jechaliśmy tak i jechali, i jechali… i w ogóle nie mieliśmy ochoty rozmawiać. Silnik miło mruczał, radia nawet nie włączyliśmy, on się uśmiechał, ja prawdopodobnie też – i ani słowa przez całą szerokość (lekko na skos) Jutlandii!
Nawet nie zapytał mnie, czy mi wygodnie!
Kiedy już wjechaliśmy na Fionię, postanowiłam go o to zagadnąć.
– Powiedz mi, Tymonie, dlaczego właściwie nic nie mówimy? Nawet mnie nie zapytałeś, czy mi wygodnie?
Roześmiał się. To nie był śmiech faceta, który stracił miliony i dobrą opinię. To był śmiech jak najbardziej beztroski!
– A wygodnie ci?
– Bardzo – powiedziałam zgodnie z prawdą.
– No widzisz. – Zaśmiał się znowu tym miłym śmiechem. – Wiedziałem.
Prawdopodobnie widział na mojej twarzy wyraz całkowitego i absolutnego błogostanu.
– A dlaczego właściwie pytasz? Masz niedosyt konwersacji?
Teraz ja się roześmiałam.
– Nie, nie mam. Jest mi bardzo dobrze.
Chciałam już powiedzieć: „Z tobą jest mi bardzo dobrze”, ale ugryzłam się w język.
– Mnie też jest bardzo dobrze – powiedział miękko. – I wiesz już teraz żałuję, że ta cała Dania jest taka mała. Szybko nam się skończy.
O mało nie powiedziałam, że możemy od Kopenhagi zawrócić, ale się powstrzymałam. Zresztą jakoś głupio mi się zrobiło. To co, że Dania jest nieduża. Przecież chyba jest nam dobrze nie dlatego, że w koszmarną, ścierkowatą pogodę pchamy się poprzez krajobrazy, których prawie nie widać, bo zapada zmierzch i leje tak, że wycieraczki nie nadążają zbierać. A może on mi chce delikatnie dać do zrozumienia, że Dania się skończy, potem jeszcze kawałek Szwecji, promik i do widzenia, miło, że pani się fatygowała, rozumiem, że to pani zawód, ale w tym stanie naprawdę pani nie musiała, oddała mi pani ogromną przysługę, zawsze będę zobowiązany, cieszę się, że mogliśmy się bliżej poznać.
Jasne jak słońce.
Poczułam nagle, że jestem potwornie zmęczona. Gorzej. Poczułam, że absolutnie i nieodwołalnie muszę sobie popłakać. Jeżeli nie popłaczę, to eksploduję!
– Słuchaj – powiedziałam, usiłując wydusić z siebie beztroski ton. – Czy moglibyśmy stanąć w jakiejś przydróżce? Chciałabym do toalety.
– Bardzo proszę. Zaraz powinna być taka duża stacja benzynowa, to staniemy.
Byle szybciej, bo czułam, jak mnie łzy dławią w gardle. Co ja sobie, kretynka ostatnia, nawyobrażałam? Facet jest po prostu uprzejmy i sympatyczny z natury, poza tym czuje się zobowiązany wobec mnie i to wszystko!
Dobrze, jest benzyniak. Z barem typu śmieciowe jedzenie.
Z przepraszającym mruknięciem w stronę Tymona wyleciałam z samochodu jak z procy i popędziłam szukać wychodka. Ledwo dopadłam toalety i zamknęłam się w niej na zatrzask, popłynęły ze mnie łzy jak mała, ale bardzo wydajna Niagara. Na szczęście to była taka kabinka z umywalką, więc puściłam wodę, w nadziei, że zagłuszy odgłosy szlochania, którego już nie musiałam powstrzymywać.
Stałam tak i ryczałam, a makijaż, który przetrzymał śnieżną zawieję nad Morzem Północnym, leciał ciemnymi kroplami na mój jasny sweter.
Prawdopodobnie rozpłynęłabym się na dobre, gdybym nie spojrzała w lustro.
Na widok swojej własnej twarzy zrazu ryknęłam jeszcze mocniej, ale już na krótko. Już zaczęłam tracić impet – nie żeby mi się polepszyło, ale uświadomiłam sobie konieczność pokazania się Tymonowi. Poza tym przypomniałam sobie, że troskliwy z niego miś i jeśli za długo będę przebywała w tym klopku, to on zaraz pomyśli, że coś złego się stało i przyleci mnie ratować.
Udało mi się zahamować szlochy. Makijaż zmyłam, oczywiście, ale malutkie, paskudne, zapuchnięte i czerwone oczka pozostały. Ochlapałam się zimną wodą, wysuszyłam – w torbie podręcznej nie miałam żadnego kremu, więc poprzestałam na pudrze – efekt był taki sobie, mówiąc bardzo oględnie. Nie było jednak wyjścia. To znaczy było właśnie tylko wyjście, więc wyszłam.
Te obrzydliwie jasne MacDonaldy!
Dobrze, że się ruszyłam, bo już czyhał w pobliżu wychodka, najwyraźniej zaniepokojony. Prawdopodobnie jeszcze chwila i zacząłby robić raban.
– Przepraszam, że to tyle trwało – powiedziałam, usiłując nadać głosowi ton swobodny i lekki. – Ale wiesz, zrobiło mi się trochę niedobrze… ach, nie mówmy o tym, jedźmy.
– Nie, nie, nie spiesz się, Wiktorio – był zatroskany – myślę, że dobrze ci zrobi, jeśli siądziemy tu na trochę, napijesz się kawy albo herbaty, albo jakiegoś drinka; nie wiem, na co miałabyś ochotę; odpoczniesz pół godzinki, może coś zjesz, odprężysz się. Biedactwo, ty musisz być przecież śmiertelnie zmęczona.
Popatrzył mi z niepokojem w oczy i oczywiście natychmiast zobaczył ślady mojego intensywnego ataku rozpaczy.
– Płakałaś? Co się stało? Wika, proszę, powiedz?
– Och, nieważne, nie patrz na mnie, bardzo cię proszę, nic mi nie jest! Wiesz, że baby w ciąży mają niestabilny system nerwowy. Jedźmy!
– Mowy nie ma. Za dwadzieścia minut. Teraz mamy przerwę na kawę… Twój kierowca musi się napić kawy. Chodź, tam jest taki mniej przemysłowy kącik, no chodź, bez kierowcy i tak nigdzie nie pojedziesz.
Zaciągnął mnie do stoliczka ustawionego w takim w miarę ciemnym kącie, za jakąś sztuczną rośliną. Rzeczywiście, można się tam było schować przed zgiełkiem barowym.
Upchnął mnie za tą rośliną tak, żebym nie rzucała się w oczy, i poszedł po tę kawę.
Wrócił migiem. Niewykluczone, że powiedział obsłudze, że mu baba umiera. Normalnie to się aż tak szybko nie odbywa. Postawił przede mną kawę, jakieś ciastko, frytki, stertę kurczaczych fragmentów w ogólnowojskowej parierce, colę, jakieś surówki.
– Nie musisz tego wszystkiego zjeść. Ja też będę jadł. Na razie sobie powąchaj, zobaczysz, że przyjdzie ci ochota.
Napiłam się tej coli, bo zimne dobrze robi na histerię. Rzeczywiście, zapachniało mi smakowicie, chociaż fast food nie Wierzynek, popatrzyłam sobie, jak Tymon z apetytem sprząta kurczaczki i udzieliło mi się. Jednocześnie zachciało mi się śmiać, bo wyobraziłam sobie Tymona chodzącego nerwowo pod damską toaletą i zrobiło mi się głupio, że tak pękłam. Chłopaki nie płaczą. A moi koledzy kochani zawsze mówili: ty nie jesteś żadna dama, ty jesteś kolega z pracy.
Spróbowałam kurczaczka. Ohydny. Ale bardzo dobry. Frytki jak to frytki. Kawa z aromatem styropianu, mocna i gorąca.
Spojrzeliśmy jednocześnie na siebie i jak na komendę wybuchnęliśmy śmiechem. Pomiędzy nami spoczywały ruiny Troi w postaci sterty kości i opakowań.
– Masz tu jeszcze ciasteczko z jabłkiem – wydusił z siebie Tymon, prychając do kawy.
– Nie, dziękuję uprzejmie, to ciasteczko się klei – powiedziałam, bo znałam już te ciastka z jak najgorszej strony. – Sam sobie ryzykuj.
Dziabnął deser widelcem.
– Właśnie przypomniałem sobie, że mój lekarz zabronił mi jedzenia jabłek, zwłaszcza na ciepło…
Odeszły mnie rozpacz i beznadzieja. Nie wiem, czy to pod wpływem panierowanych skrzydełek, czy raczej spokoju i stanowczości, jakie prezentował ten mój kierowca.
A jakąż wykazał intuicję: sam poleciał po następne porcje kawy.
– Słuchaj, Wikuś – powiedział przy tej deserowej kawie ze styropianem – chciałbym być pewien, że już ci lepiej…
– Lepiej, lepiej, możemy jechać dalej. Przepraszam cię za te sceny, zachowałeś się bardzo miło, powinieneś mi zrobić coś złego, a ty mnie karmisz kurczakami.
– Powiesz mi, co to było?
– Histeria albo coś w tym rodzaju.
– We wszystko uwierzę, tylko nie w to, że jesteś histeryczką – mruknął. – Coś cię gryzie, a ja dałbym wszystko, żeby wiedzieć co to jest. I dlaczego właśnie teraz cię to dopadło.
Patrzył na mnie uważnie, bez uśmiechu; może z czułością? Jeszcze chwila, a znowu się rozrzewnię! No, no, chłopaki nie płaczą!
– Nie kombinuj – okazałam stanowczość. – Jedziemy?
– Czekaj – powiedział cicho i ujął moje ręce w swoje. Przez chwilę wahał się, jakby myślał, od czego zacząć. Zrobiło mi się gorąco. – Posłuchaj mnie…
I w tej chwili do sali wkroczyli moi kochani koledzy oraz cała reszta towarzystwa.
Wprawdzie wyprzedziliśmy ich na trasie sporo, ale teraz właśnie nas dogonili. Ucieszyli się szalenie, bo zobaczyli samochód Tymona na parkingu benzyniarni. Więc zdecydowali, że też się tu pożywią. Zaczęli zamawiać swoje kurczaki, frytki i kawy.
Gdybym mogła ich wszystkich pozabijać, to bym to zrobiła. Spojrzenie Tymona, które mi rzucił, świadczyło, że on też.
Dalej już nie było tak jak przedtem. Przeszkadzało mi to wszystko, co sobie myślałam. W ogóle myślałam za dużo i strasznie chaotycznie. Zmęczyło mnie to tak, że przysnęłam i obudziłam się, jak już wjeżdżaliśmy na ten prom duńsko-szwedzki. Rozzłościło mnie trochę, że nie widziałam mostu przez Wielki Bełt, ale Tymon mnie pocieszył, że w tej mgle i deszczu, i tych ciemnościach egipskich i tak nic bym nie zobaczyła.
Oczywiście, popędziłyśmy z Krysią popatrzeć na ceny w sklepie wolnocłowym. Trójki Givenchy’ego nie mieli, ale doszłam do wniosku, że lubię również Envy Gucciego, potem dołożyłam jeszcze tusz do rzęs Lancome’a i szlag trafił resztę pieniędzy z zaliczki na delegację, z której to zaliczki będę się musiała rozliczyć, a jak to zrobię, to jeszcze nie wiadomo. Krysia wzbogaciła się o całą serię kremów Elizabeth Arden i zbladła. A potem pogrzebała jeszcze w torebce i dokupiła butelkę Jacka Danielsa. Oraz małą buteleczkę Opium.
– To z pieniędzy na benzynę – zwierzyła mi się. – Ale tankowaliśmy dopiero co, jeszcze tylko ta Szwecja, do Szczecina wystarczy. W przyszłym miesiącu jakoś to rozliczę.
Koledzy, którzy łazili za nami i spokojnie nabywali łyskaczyki oraz koniaki, pękali ze śmiechu.
Z Malmö do Ystad to już żabi skok. Rozmawialiśmy z Tymonem dość obojętnie o programie, jaki zrobię z tych wszystkich materiałów plus rozmowy w studiu. Zastanawiałam się, czy nagrać to sobie, czy lepiej lecieć na żywo, ale chyba jednak polecimy z rozmowami na żywo.
Na promie była nas już z powrotem cała hałastra. Zresztą zaczęłam się kiepsko czuć i zaraz ległam w koi.
Rankiem w Świnoujściu rozstaliśmy się po szybkim pożegnaniu, bo spieszyło się nam do roboty, Filip czekał na zdjęcia, a ja musiałam jak najszybciej brać się za konstruowanie programu.
Cała ta podróż, bardzo ekspresowa i męcząca, wydała mi się czymś nierzeczywistym. Jakbyśmy nie wyjeżdżali dalej niż sto kilometrów, co dla nas jest chleb codzienny i w ogóle mięta.
Wchodząc do wieżowca, kupiłam świeżą prasę. W jednej gazecie na pierwszej stronie królował tytuł: „Duńczycy czyści”. Wyraźny dowód pracowitości kolegi, który był z nami w Danii.
Rzuciłam pobieżnie okiem na treść, dobrze mi w końcu znaną, potem wzięłam się za drugi poczytny dziennik.
I omal mnie szlag nie trafił.
Wołami było tam napisane: „Kontrola kutrów była zmanipulowana”.
I pod spodem, nieco mniejszymi wołami: „August Kratky mówi: Ryby zostały wysortowane”.
I jeszcze nieco mniejszymi, ale wciąż sporymi: „Tymon Wojtyński funduje dziennikarzom wycieczkę do Danii”.
No a w treści artykułu, jak się można domyślać, same bzdury. Ten cholerny Kratky w imieniu protestujących polskich rybaków oświadczył, że szyprowie wiedzieli o planowanej kontroli i przesortowali szprotki w morzu. Jak również podmienili sobie sprzęt połowowy na taki bardziej legalny. I tak dalej, i tak dalej.
Złapałam telefon, żeby zadzwonić do Tymona. W tej chwili sam mi zadzwonił w ręce.
– Dzień dobry raz jeszcze. Czytałaś?
– Właśnie przeczytałam. I co ty na to?
– Podam ich do sądu, ale ludzie już wiedzą, jaki ze mnie cwany łobuz. Znasz tego faceta, który to napisał? Co to znaczy „let”?
– Znam, oczywiście. Leszek Trapiec. To taki kajtuś, co nie lubi sprawdzać swoich wiadomości, bo jeszcze by się mogło okazać, że nie ma materiału i nie dostanie wierszówki. Brzydki chłopczyk, nieraz go przyłapałam na szukaniu sensacji. Myślałam, czy by go nie zaprosić do naszego programu, ale chyba nie będziemy gnojkowi robili reklamy…
– Kiedy masz ten program?
– Niestety, dopiero w przyszły poniedziałek. Zagramy go na żywo. Do tej pory będą chodziły wszelkiego rodzaju wiadomości u Filipa. Z naszej strony możesz spodziewać się uczciwego podejścia.
– Ani przez chwilę nie myślałem, że mogłoby być inaczej. Jak tylko będę ci potrzebny, dzwoń.
– Zadzwonię. Trzymaj się.
– Całuję cię mocno…
I wyłączył się. Ale tym razem nie miałam czasu na rozmyślania o ostatnim zdaniu naszej rozmowy, tonie, jakim zostało wygłoszone i związanych z tym implikacjach, bo musiałam energicznie rzucić się na robotę. Zanim jednak rzuciłam się na nią na dobre, wykonałam jeszcze jeden telefon.
– Cześć, Leszku, Wiktoria Sokołowska…
– No, witam cię serdecznie!
– Ty nie bądź taki serdeczny. Powiedz mi, co do ciężkiej cholery miałeś na myśli, pisząc, że Wojtynski zafundował nam wycieczkę?!
– Ach, ty też byłaś? Gdybym wiedział, to bym się może po wstrzymał.
– Bo co, dlaczego niby miałbyś się powstrzymać? A dlaczego sam nie ruszyłeś tyłka i nie pojechałeś do tej Danii?
– Słuchaj, Wika…
– Zamknij się! I to ty słuchaj! Ta wycieczka to było trzydzieści godzin w samochodzie na tyłku, pięć godzin snu w byle jakim hoteliku plus dwie noce na naszych pięknych promach, plus osiem godzin roboty w porcie nad Morzem Północnym, gdzie diabeł mówi dobranoc, w śnieżycy, wichrze i zamieci! I płaciły za to nasze własne redakcje, zawiadamiam cię uprzejmie, że wszyscy obecni mieli delegacje służbowe! I to my zaglądaliśmy do śmierdzących ładowni i rozmawialiśmy z ludźmi, i widzieliśmy na własne oczy te szproty jak krowy! A jeżeli wydaje ci się, że można przesortować ryby w morzu, na kutrze, podczas wiejącej szóstki, kiedy się ma ładownie zapchane po brzegi, to znaczy, że w życiu na oczy nie widziałeś kutra ani szprotki, chyba że w puszce!
– No, no, moja droga, ależ ty jesteś zaangażowana osobiście.
Kutry w puszce… Czyżbym jednak miał rację? Może nawet niekoniecznie w kwestii wycieczki do Danii…
– A jeżeli myślisz, że stawać po czyjejś stronie można tylko ze względów osobistych lub komercyjnych, to jesteś gorszy dupek niż mi się do tej pory wydawało!
Przerwałam rozmowę.
Nie byłam z siebie całkiem zadowolona, bo zawsze w ramach ćwiczeń charakteru powtarzam sobie, żeby nie wdawać się w pyskówki, a zwłaszcza nie wywoływać pyskówek, ale tym razem to było silniejsze ode mnie.
Leszek to mściwe bydlę i będzie sobie teraz na mnie używał, pewnie wszyscy dookoła dowiedzą się, że Wojtynski nas przekupił, zwłaszcza mnie, ale mam to w nosie. Poszłam na przeglądarkę popatrzeć, jak też nam wyszły te dramatyczne zdjęcia. Wyszły, owszem, bardzo dobrze. Filipek był szczęśliwy jak dziecko. Zanim jeszcze rzucił okiem na materiały, zdążył je posprzedawać do wszystkich krajowych dzienników. Zdolny z niego chłopak.
A ja jeszcze tylko poprosiłam Krysię, żeby zamówiła studio, umówiłam się z Rochem na jutro na naradę bojową i pojechałam do domu. Wykąpać się porządnie i spać!
Myślałam, że te wszystkie Kratkie i inne protestanty odmówią spotkania z Wojtyńskim w studiu, żeby się nie wygłupić, ale okazało się, że nie znam do końca natury ludzkiej. Z radością się zgodzili. Zamierzają dać mu łupnia. No to świetnie.
Cały dzień spędziłam na odwalaniu telefonów, aż mi ucho spuchło i zachrypłam. Jedyna pociecha, że pachniałam przy tym bardzo ładnie i rzęsy miałam jak firanki dwie… Szkoda, że mnie teraz nie widział… tylko w tej podróży, wymiąchaną, zaryczaną i ogólnie nieestetyczną.
Pomontowałam sobie klocki do programu, napisałam szkic scenariusza i pobiegłam do pani profesor.
Jakoś ostatnie dni nie sprzyjały myśleniu o kotusiu. Ale jemu i tak jest nieźle. Buja się gdzieś w moim brzuchu, ciepło ma i bezpiecznie. Miejmy nadzieję, że mamusina huśtawka nastrojów nie bardzo go dotknęła.
Pani profesor zadowolona była za mnie średnio.
– Powinna pani trochę spauzować – powiedziała. – Nie może pani sobie zrobić tygodnia luzu?
– Wolałabym nie teraz. Od wtorku… jak pani profesor myśli?
– No dobrze, właściwie nic się takiego nie dzieje. Ale proszę pamiętać: jakiekolwiek niepokojące objawy i natychmiast dzwoni pani do mnie z meldunkiem. Bez żartów!
– Tak jest, pani profesor. To ja się kłaniam i idę spać.
Nie poszłam spać, tylko wyłożyłam się na łóżku i włączyłam taką jedną płytę, o której zrobienie specjalnie poprosiłam kiedyś Bartka. Ponagrywał mi na nią same wolne części Beethovena. Nawet adagio z IX Symfonii przycięliśmy przy końcu, żeby nie było już tego „bum”. Niech sobie teraz dziecko posłucha uspokajającej muzyki.
Odwiedzili mnie Krzysio z Bartkiem. Proponowali życzliwie małego rodzinnego pokerka, ale podziękowałam. Krzyś ponadto zatroszczył się o moje zdrowie.
– Ty się nie przemęczasz, szwagierko?
– Przemęczam się – powiedziałam zgodnie z prawdą. – Ale byłam dzisiaj u mojej pani profesor i ona o tym wie. A poza tym gdybym się nie przemęczyła, to bym teraz nie miała poczucia dobrze spełnionego obowiązku.
– Ja cię rozumiem. – Mój mądry szwagier kiwnął głową. – Ale ty uważaj. A gdybyś przypadkiem potrzebowała nagłej pomocy to dzwoń do mnie na komorę, przylecę cię ratować o każdej porze. No to się relaksuj dalej.
Poszli.
Co oni wszyscy tak mnie ostrzegają?
Z drzemki wyrwał mnie dzwonek telefonu. Krysia. Podekscytowana.
– Wicia, siedzisz?
– Nie, leżę.
– A to świetnie, to cię nie powali. Słuchaj: zgadnij, co zrobił Rysio Pawłowicz?
– Ten radiowy? Ten, co był z nami w Danii?
– Ten radiowy! W Danii! To znaczy nie w Danii, tutaj.
– Nie męcz, powiedz.
– Zgaduj, zgaduj!
– Ty, Kryśka, mnie nie wolno denerwować. Co zrobił?
– Dał w mordę Leszkowi!
– Trapcowi?!!
– Tak! Spotkali się w okolicznościach neutralnych, czyli w knajpie, i Rysio powiedział, co myśli o takich insynuacjach, że wiesz, ta wycieczka do Danii, sugestia, że Tymon wszystkich przekupił. Trapiec próbował coś mówić o tobie, że tak strasznie bronisz Wojtyńskiego, że coś w tym musisz mieć, i natychmiast dostał w dziób! Aż się obalił!
– Och, nie mów! To piękne! Kochany Rysio! Kiedy mu to zrobił?
– Kwadrans temu. Paweł przy tym był i natychmiast do mnie zadzwonił, bo gdzieś posiał komórkę z twoim numerem, a mój pamiętał na pamięć.
– Ajajaj… A Trapiec parszywiec co na to?
– Nic. Coś tam chciał, ale Rysio był jak lew, a poza tym stanął za nim Pawełek i też chciał go lać, więc zmienił lokal.
– Krysia! Kochana! To najpiękniejsza wiadomość ostatniego stulecia! Są jeszcze ludzie na tym świecie… Czekaj, to ja natychmiast wysyłam sms-a do Ryśka.
– No, to ja się wyłączam. Cieszę się, że sprawiłam ci przyjemność.
– Wielką jak kamienica! Pa, do jutra.
Wystukałam na komórce: „Rysiu, jesteś wielki, wspaniały i ja cię kocham!”, po czym wysłałam wiadomość.
Po dwóch minutach miałam odpowiedź. „Cała przyjemność po mojej stronie. Ja ciebie też. Zawsze do usług”.
Poszłam spać radosna jak świnka w deszcz.
Idąc za mądrą radą mojej Krysi, udałam się do banku – nie tego mojego dotychczasowego – i założyłam sobie konto. Teraz mam dwa, w różnych bankach. Zobaczymy, jak będzie w praktyce wyglądało to przelewanie z pustego w próżne.
Ale zrobiłam w międzyczasie sondę wśród kolegów. Mnóstwo osób tak ma i uważają to za bardzo dobry patent.
Laba totalna. Pani profesor byłaby zachwycona. Siedzę w domu, przyrządzam sobie lekkie jedzonka, słucham wyłącznie pogodnej muzyki (wszystko w dur!) i rozmawiam z kotusiem.
Bardzo sympatyczne z niego dziecko.
Muszę się poważnie zastanowić nad imieniem. To znaczy nad imieniem dla panienki, bo synek będzie miał na imię po prostu Maciuś. Chcę, żeby Maciek był jego ojcem chrzestnym i chcę, żeby mój Maciuś miał po nim charakter. Matką chrzestną będzie oczywiście Krysia, ale Krystyn w naszej rodzinie jest już straszna mnogość, więc daruję sobie jeszcze jedną.
Może Marianna? Ładne i staropolskie.
Poza tym tęsknię za Tymonem.
Dobrze, dobrze, wiem, że nawet jeśli, to nie teraz, bo będzie, że nie jestem obiektywna. A ja jestem, kurczę blade! Gdyby rzeczywiście był aferzysta, to bym palcem nie kiwnęła w jego obronie, choćbym się zakochała na śmierć i życie.
Oczywiście wolę, że nie jest.
Ciąg dalszy laby.
Jednak już trochę nerwowo. Kontynuujemy muzyczkę, ale już więcej energicznego Mozarta. Mama zapraszała na obiad, ale podziękowałam, bo nie byłam pewna, czy chcę się spotkać z ojcem. Poza tym przecież wypisał mnie z rodziny. Ale nie mówiłam nic mamie, wyłgałam się koniecznością odpoczynku i brakiem apetytu na gołąbki z kaszą.
Zrobiłam sobie olśniewająco piękny manikiur.
Rano spotkałam się z Maćkiem. Obejrzał scenariusz i zaakceptował.
– Dobrze, Wikuś, to jest w zasadzie proste. Poradzimy sobie.
– Tylko słuchaj, Maciek, tu może się tak zdarzyć, że oni będą chcieli zwekslować na jakieś sobie tylko znane tory. Jeżeli to okaże się ważne, będziemy kombinować w trakcie. W zasadzie wszystkie materiały filmowe powinny się ukazać, ale gdyby trzeba było zmienić ich kolejność, to ja się postaram podprowadzić w ten sposób, żebyście spokojnie zdążyli przewinąć kasetę.
– Tylko nie pozwól im godzinami gadać.
– Dam sobie radę.
– A Roch?
– Jeżeli mu się rozmowa wymknie spod kontroli, to będę interweniować. Na razie jesteśmy umówieni, że strzelamy na przemian, raz on, raz ja. Temat mamy opanowany oboje. Staramy się spokojnie dojść prawdy, bez zaplanowanych emocji.
– A niezaplanowane?
– Mogą się zdarzyć.
– Ale nie z waszej strony?
– No wiesz…
– No to świetnie, jesteśmy umówieni. Dobrze będzie, Wikuś. A jak się czujesz? Jak zniosłaś tę wycieczkę?
– Ja ci dam wycieczkę! Słyszałeś, co się stało jednemu takiemu co mówił, że to była wycieczka?
– Słyszałem, słyszałem. Nie przypuszczałem, że Rysiek taki kozak. Bo że Trapiec dupek, to od dawna wiadomo.
– To samo mu powiedziałam! A czuję się dobrze, dziękuję za troskę. No dobrze, to do wieczora, Maciusiu kochany… I pamiętaj, że mam wyglądać na góra dwadzieścia pięć lat i pierwszy miesiąc!
– Masz to u nas!
– Kiedy za konsoletą siedzi Maciek, wyglądam na dziesięć lat mniej, a kiedy niektórzy inni, na dziesięć więcej…
Półtorej godziny przed anteną pojawił się mój przepiękny Rosio, jak zwykle zadowolony z życia i uśmiechnięty mile. Pani strażniczka znowu dostała zawału na jego widok. I kto by pomyślał, że Rosio potrafi krew wypić i dziurki nie zrobić.
Już właściwie wszystko było omówione, więc poszliśmy się malować.
Nasza charakteryzatorka była jedyną znaną mi kobietą, która na widok Rocha nie dostawała miękkich kolan. Zapytałam ją kiedyś dlaczego.
– A bo wiesz, Wikuniu – odpowiedziała pogodnie – ja widziałam u niego pryszcze na czółku…
– I co?!
– I nic. Zapaćkałam mu korektorem, nic nie było widać.
No tak, po czymś takim najpiękniejszy mężczyzna nie jest nas w stanie powalić na kolana.
Godzinę przed anteną zaczęli się zjeżdżać przeciwnicy. Z jednej strony był tylko Tymon w towarzystwie znanego nam już inspektora oraz paru jajogłowych od połowów i biologii morza, z drugiej zaś wielce malownicza grupa rybaków o szalenie stylowym wyglądzie. Na ich czele, oczywiście, mój faworyt, pan August Kratky, jak również działacz związkowy, niejaki Raduński (ten kucharz bywały w świecie mediów), oraz potężny Kołodziejczyk i zajadły Sałata.
Tymon wyglądał, jakby w ogóle nie spał ostatnimi czasy. Rybacy byli bardzo zadowoleni z siebie. Wpuszczaliśmy ich po kolei do charakteryzatorni, żeby Terenia mogła ich wypudrować. Genialna dziewczyna, z własnej inicjatywy zlikwidowała Tymonowi cienie pod oczami. Umalowani wchodzili do studia, gdzie dźwiękowiec przypinał im mikrofony na długich kabelkach, po czym pokazywaliśmy im, gdzie mają siadać.
– O, widzę, że pani redaktor ma już wszystko przewidziane: kto, gdzie i z kim – zagrzmiał Kołodziejczyk. – A czemu to ja nie mogę sobie usiąść koło pana Wojtyńskiego? Pan Wojtyński się boi?
– A wie pan, nie pytałam – odpowiedziałam, starając się mówić swobodnie i pogodnie. – Chcemy, żeby nasi widzowie od razu orientowali się, kto jest po której stronie. Po co mają kombinować? Niech się lepiej skupią na sprawie.
– Aha – zgodził się uprzejmie Kołodziejczyk. – Racja!
Z sufitu rozległ się wyraźny i uprzejmy głos Maćka:
– Dobry wieczór państwu, nazywam się Maciej Kochański, będę realizował ten program. Wika, Rochu, powiedzcie, w jakiej kolejności będziecie przedstawiali panów?
– Tak jak masz napisane – odpowiedziałam sufitowi. – Wszyscy są obecni i wszyscy siedzą w tej kolejności, jaką masz w kwicie.
– Dziękuję, wszystko wiem.
– Poproszę teraz państwa o próbę głosu – z sufitu przemówił z kolei realizator dźwięku. – Każdy z państwa po trzy słowa, poczynając od pana z lewej… pana w szarej marynarce.
– A co mamy mówić? – zapytał pan w szarej marynarce, docent z Wydziału Rybactwa.
– Już nic, dziękuję. Następny pan proszę.
Tymon siedział po mojej prawej ręce. Starałam się na niego nie patrzeć i nie myśleć o żadnych pozaprogramowych sprawach. Nie przyszło mi to z łatwością.
– Dwie minuty do anteny – ogłosiła Krysia.
– Krysia, przed końcem pokaż mi czas – poprosiłam. – Dziesięć minut, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden.
– Dobrze.
– Za chwilę wchodzimy na antenę – powiedział Maciek z góry. – Pamiętajcie, na powitanie Roch mówi do jedynki. Wika do trójki.
– A potem? – zainteresował się Kołodziejczyk.
– Potem jak leci – odpowiedziałam. – Teraz już proszę nie rozmawiać.
– Uwaga, weszły reklamy – poinformował Maciek. – Minuta.
Przeleciały erotyczne reklamy twarożku oraz lodów na patyku i pokazała się nasza czołówka.
– Jesteśmy na antenie – zawiadomił Maciek i wyłączył się na dobre.
W studiu panowała ta niesamowita cisza na parę sekund przed wejściem. Kocham te chwile napięcia. Adrenalina mi podskakuje i cera się poprawia od tego.
W połowie czołówki wszedł dźwięk na nasze głośniki w studiu, potem urwało się, a na kamerze numer jeden zapłonęło czerwone światełko.
– Dobry wieczór państwu – powiedział ciepło, acz bez przesady Roch. – Nasz dzisiejszy program w całości poświęcamy tematowi, który od kilku tygodni nie schodził z pierwszych stron gazet i pojawiał się we wszystkich wydaniach wiadomości telewizyjnych. Jest już chyba dobry moment na to, by przyjrzeć się całej sprawie bez emocji. Przypomnijmy na początek fakty.
Poleciał trzyminutowy materiał, w którym było wszystko o aferze, aż do momentu naszego wyjazdu do Danii. Obecni w studiu z natężeniem wpatrywali się w monitory. Zauważyłam, że jedynie Tymon się tak nie natężał, słuchał tylko dźwięku.
– Duńskie kutry otrzymały od swojego rządu polecenie natychmiastowego opuszczenia łowiska – przeczytał lektor, kutry odwróciły się zadkiem, czyli rufą i odpłynęły. W kadrze pozostała stopklatka: dwie paskudnie wyglądające jednostki straży granicznej.
Maciek wpuścił studio.
– Są z nami dzisiaj niemal wszyscy zainteresowani tematem – powiedział Roch do jedynki. – Również nasza koleżanka redakcyjna, Wiktoria Sokołowska, która zebrała cały materiał, od początku aż do dzisiaj przyglądając się sprawie.
Popatrzyłam chłodno w obiektyw trójki i zaczęłam przedstawiać panów rybaków. Najbliżej mnie siedział August Kratky. Strasznie nadęty. Miałam ochotę go kopnąć. Nie potrafił siedzieć cicho nawet przez chwilę i powiedział swoje „dzień dobry państwu”, a ponieważ oczywiście nie miał włączonego mikrofonu, w efekcie zrobił karpia.
Potem poleciało. Miejscami robiła się z tego zażarta dyskusja, przy czym rybacy z moim ulubionym Kratkym, obrońcą uciśnionych, nagadali masę głupot, które jajogłowi zbijali bezlitośnie naukowymi argumentami i wynikami najnowszych badań. Nie wszyscy jednak obecni w studiu wyglądali, jakby rozumieli.
Tymon był świetny. Spokojny, rzeczowy, nie rozgadywał się, na wszystkie swoje twierdzenia miał dowody.
Roch też najwyraźniej był na fali. Właściwie pierwszy raz współprowadził program z ostrą dyskusją, zazwyczaj był po prostu prezenterem i ekspertem od niektórych rzeczy. Tu musiał kontrolować rozmówców. Przy mojej pomocy, naturalnie; gotowa byłam w każdej chwili interweniować, gdyby zaszła potrzeba, ale nie zaszła. Aczkolwiek pojawiały się tu i ówdzie inwektywy, wszystkie w jedną stronę, bo Tymon nie bawił się w wycieczki osobiste.
Doszliśmy do zarzutu o bandycką eksploatację łowiska i rabowanie zasobów Bałtyku. Jajogłowi stwierdzili spokojnie, że żadnego rabunku nie ma, a zasoby mają się nieźle. Usiłowali pokazać jakieś wykresy, aleśmy ich spacyfikowali. Nieumówione, nie pokażemy. Rybacy zaprotestowali ostro przeciw takiemu traktowaniu panów z akademii, widać wyobrazili sobie, że jajogłowi ich bronią. Wyprowadziłam ich z błędu, za co mnie nie polubili. Potem poszedł materiał z Danii. Nasz inspektor wszystko potwierdził. Ja opowiedziałam o rozmowie z duńskimi kontrolerami. Pokazaliśmy kwity, z których wynikało, że Tymon jest w porządku, a szproty wymiarowe, jak najbardziej.
I wtedy Kratky jadowicie wycedził:
– A, pani redaktor też była na tej wycieczce w Danii. To my już rozumiemy, dlaczego pani redaktor tak broni pana Wojtyńskiego!
Byłam na to przygotowana.
– Wycieczkę zafundowały nam nasze redakcje; mówię to w imieniu wszystkich dziennikarzy, którzy tam byli. I zapewniam pana i państwa, że nie była to impreza wypoczynkowa. Widzieli państwo na naszych zdjęciach, w jakich warunkach przyszło nam pracować. Proszę mi wierzyć, wybrzeże Morza Północnego w połowie listopada to nie Riviera. Poza kilkoma godzinami w porcie resztę czasu w tej dwudniowej „wycieczce” zajęła nam jazda samochodem i promami.
Jajogłowi zaśmiali się, Tymon spojrzał na mnie bez wyrazu.
Kratky wybuchnął:
– No to jak to jest, że na jedno skinienie pana Wojtyńskiego dziennikarze tak lecą w takie parszywe warunki? I pani mi chce wmówić, że to tak bez powodu?
Tymon zacisnął usta. Rzuciłam mu ostrzegawcze spojrzenie, pilnując, żeby nie weszło w kamerę i powiedziałam:
– Powodem było czyste umiłowanie prawdy, niezależnie od te go, czy pan w to wierzy, czy nie. Swoją drogą – zwróciłam się do Tymona – może pan Kratky ma rację? Dlaczego pan właściwie jeszcze nie dał nam żadnej łapówki?
– Najmocniej przepraszam – odpowiedział mi Tymon bardzo uprzejmie. – Zapomniałem zaplanować w budżecie mojej firmy. Jestem niepocieszony.
– My też jesteśmy niepocieszeni – westchnął fałszywie Roch. – Pan Kratky chyba najbardziej. A jakie wnioski z tego pan wyciągnie na przyszłość?
– Powinienem chyba wyciągnąć taki wniosek, że nie należy się wychylać, bo jeżeli u nas człowiek wykaże się inicjatywą, to jeśli podatki go nie zjedzą, zjedzą go koledzy. Ale wyciągnę inny nieco. Będę się w przyszłości jeszcze skrupulatniej zabezpieczał formalnie i będę się starał przewidzieć wszystkie, nawet najbardziej idiotyczne posunięcia moich konkurentów. W naszym kraju sama uczciwość nie wystarczy. Nawet jeśli w grę wchodzi autentyczny interes państwa, a takim były moje przedsięwzięcia, ponieważ podatki płaciłem niemałe.
– A wnioski w tej sprawie? – spytał Roch, nieco nerwowo, bo już Krysia pokazywała dwa palce.
– W tej sprawie moi prawnicy już przygotowują pozwy sądowe przeciwko ministerstwu, które spowodowało zerwanie umów i straty finansowe, jak również przeciw tym panom – tu lekceważąco skinął w stronę Kratkiego – o zniesławienie.
– O, przepraszam – uniósł się Kratky. – Widzę, że tu pan Wojtyński miał zaplanowane ostatnie słowo!
– Proszę, ma pan pół minuty – powiedziałam, bo co mi szkodzi, niech się program zakończy mocnym akcentem folklorystycznym. – Czy uważacie panowie sprawę szprotek za zakończoną?
– O nie! – zagrzmiał Kratky. – Ja widzę, że nic się w tym kraju nie zmieniło! Że nadal rządzi pieniądz i bezprawie! Wyprzedaż majątku narodowego! Marnowanie zasobów przyrody! Tak dalej nie może być…
– Proszę o konkrety i krótko, co zamierzacie. – Krysia już miała dłonie złożone w literę T: time, czas, kończ!
– Będziemy walczyć, proszę państwa, będziemy walczyć…
– Rozumiem, będą panowie walczyć, dziękuję!
– A my będziemy przyglądać się tej walce – zakończył Roch. – Dziękujemy za udział w programie – dodał, zwracając się w stronę gości – i za uwagę. – Skłonił grzywę w stronę kamery numer jeden.
Bing, bing, poszła tyłówka. Kiedy pojawiła się plansza ośrodka, weszła na nas Warszawa.
– Zawodowo – powiedziała Krysia. – Co do sekundy.
Niemrawo wychodziliśmy ze studia. W holu zaczęłam się żegnać i dziękować wszystkim za to, że byli uprzejmi się zjawić. Napięcie opadło i czułam się jak wyżęta szmatka. O ile szmatka się czuje. Nie byłam zupełnie zadowolona. Wprawdzie udowodniliśmy racje Tymona, ale cóż z tego, kiedy żaden z przeciwników tym się nie przejął.
Jajogłowi poszli sobie pierwsi, jak to oni. Żegnałam się właśnie – dość oficjalnie i na pan – z Tymonem, kiedy podszedł do nas Kratky z obstawą.
– No i co, panie Wojtyński? Z nami pan nie wygra. Nie ma takiej możliwości. Nas jest wielu, a pan nas chciał wykiszkować! Nie da pan rady, ja to panu mówię! Nawet przy pomocy pani redaktor.
– Mam wrażenie, że wyczerpaliśmy już temat – powiedział chłodno Tymon. – Życzę szczęścia na posadzie dyrektora departamentu.
– Czego, czego? – zainteresował się duży Kołodziejczyk. – Dyrektora…
– Dyrektora departamentu w Ministerstwie Transportu. Na miejsce tego, który przyznał, że niepotrzebnie wystraszono się waszych gróźb. Kolega panom nie wspominał?
– August, to prawda? – Rybacy jak jeden zwrócili oczy na Kratkiego.
– No, wiecie, to jeszcze nie jest całkiem pewne…
– A ja słyszałem, że już jest – powiedział Tymon i odwrócił się w moją stronę. – Nie wspominałem o tym w programie, bo jeszcze istotnie to nieoficjalna wiadomość. Ale pewna.
– Przecież mieliśmy zakładać spółki rybackie, miałeś tym pokierować!
– Warszawa nie leży na biegunie, panowie. – Kratky odzyskał kontenans, z zaskoczenia zagubiony. – Będziemy w kontakcie.
– Ja bym na to nie liczył – wtrącił, chichocząc, Roch. – Wygląda na to, że panowie zostali sierotami. Dyrektor departamentu ma niezłą pensję, a będzie miał wiele zajęć w stolicy, może nie prędko pokazać się znowu na Wybrzeżu.
Dostałam ataku śmiechu.
– Ależ tam szybkie decyzje podejmują w tym ministerstwie!
– Na naszych plecach tam wjechałeś – zgłosił pretensję Sałata.
– Lepiej, żebyś o nas tak zaraz nie zapomniał.
– To ja życzę wszystkim panom szczęścia – powiedziałam stanowczo. – Nas interesowała sprawa szprotek, a nie kariera pana Kratkiego. Do zobaczenia przy następnych okazjach, proszę pamiętać, że jakby co, to jesteśmy do dyspozycji!
Zawinęłam się i poszłam. Tymon poszedł za mną, więc po paru krokach zatrzymałam się, tak, żeby nasi goście mogli nas widzieć, ale niekoniecznie słyszeć.
– No i co? – zapytałam mało inteligentnie. Na więcej nie miałam siły.
– Jestem ci bardzo wdzięczny – powiedział z bardzo oficjalną miną. – Udowodniliśmy, kto tu miał rację w tej całej aferze.
– Może i tak – przyznałam smętnie – ale forsy nie odzyskasz. Poza tym i tak wielu będzie cię traktować jak podejrzanego, bo my tu sobie możemy udowadniać do upojenia, a ludzkość wie swoje.
– Ale jakiś wyłom w tej społecznej świadomości chyba jednak zrobiliśmy. Może ten i ów pomyśli, że niekoniecznie trzeba być ubogim paprakiem, żeby być uczciwym.
– Jadę do domu, Don Kichocie. Dopiero teraz zaczynam być zmęczona.
– Może cię odwieźć? Lepiej, żebyś nie jechała, taka wykończona.
– Nie, dziękuję, dojadę na resztkach adrenaliny. Zadzwoń jeszcze kiedyś, jak ci się powodzi.
Popatrzył na mnie uważnie.
– Zadzwonię na pewno. Do widzenia.
Z uczuciem całkowitej pustki w głowie wsiadłam do samochodu i pojechałam do domu. Jak to zrobiłam, nie pamiętam, pewnie samochód – zgodnie z nazwą – jechał sam.
Pustka w głowie mi została i rozszerzyła się na obszar tego, co romantyczni poeci nazywali sercem i duszą.
Przez ostatnie trzy tygodnie zajmowałam się prawie wyłącznie Tymonem i sprawami Tymona. Diabli wiedzą, czy się w nim zakochałam, czy nie, chociaż objawy raczej by na to wskazywały. Przyzwyczaiłam się do jego telefonów, do rozmów z nim, do spoglądania w te jego bystre oczy, które przy uśmiechu otaczała siateczka kurzych łapek. Do uśmiechu się przyzwyczaiłam! I do poczucia humoru.
A teraz jesteśmy już po programie, zrobiłam, co miałam zrobić, szprotki poszły w eter, opinię Tymona przynajmniej częściowo udało nam się ocalić. Tymon może o mnie zapomnieć. Koniec mojej działalności.
W tej sprawie, oczywiście. Czekają inne tematy, inne programy, inne reportaże.
Chrzanię inne reportaże.
Chcę Tymona.
To tak zazwyczaj bywa, że kiedy już pójdą plansze końcowe, robi się pusto – mniej lub bardziej, w zależności od tego, o kim był program, jak długo go robiłam, jak sympatyczni byli bohaterowie. Potem pustka mija i rzucam się na kolejną robotę. O bohaterach poprzedniego materiału, z którymi już byłam zaprzyjaźniona, zapominam. Czasem ich spotykam i nie pamiętam, kim są. Niektórzy pozostają na dłużej; mam takich przyjaciół, których poznałam, robiąc o nich program. A czasami bywa tak, że spotyka mnie ktoś i mówi: „Jak to, nie pamięta pani? Taki ładny film pani o nas nakręciła”. A ja nic. Czarna dziura.
Może to jeszcze nie koniec?
Jasne, że nie. Spotkamy się na wernisażu u Nusia albo na czymś takim. Na kongresie rybaków dalekomorskich. Albo bliskomorskich. Albo na rybaków wyślę Rocha i się nie spotkamy.
Chyba pójdę jutro do pani profesor, bo coś niewyraźnie się czuję.
Kotuś! Bądź grzeczny! Mamusia cię prosi.
A to kicha. Pani profesor przyjmuje jutro, a dzisiaj wyjechała.
Jestem w szpitalu. Robili mi USG. To, co powiedziała o mnie pani profesor, nie nadaje się do powtórzenia.
Badają mnie, badają i kombinują jak koń pod górę.
Syneczku kochany – albo córeczko kochana – bardzo cię proszę, bez jaj. Po pierwsze, masz rosnąć tam, gdzie jesteś i nie grymasić, po drugie, nie stwarzaj problemów, bo mamusia musi się zająć Orkiestrą. Do stycznia niedaleko, trzeba na gwałt robić dokumentacje, cyzelować scenariusz, ach, tysiąc rzeczy na minutę… Więc proszę, koteczku najmilszy, zachowuj się przyzwoicie.
Mama z Amelią mnie odwiedziły. Ładnie z ich strony, ale nie mam do nich głowy. Widać, że starannie unikają tematu tatusia (mojego) i jego żądań oraz wypisywania mnie z rodziny. I to je strasznie męczy. Nie chce mi się toczyć konwencjonalnych rozmówek.
Śpię, śpię i śpię. A jak nie śpię, to wyobrażam sobie, jakby to mogło być z Tymonem. Jakoś jednak nie potrafię tego powiązać z faktem bycia przyszłą mamusią. W końcu to nie jego.
Może najlepiej będzie tak, jak jest.
Zresztą nie dzwoni. A skoro nie dzwoni, to najpewniej też wraca do swojego normalnego życia, zakłóconego przez tę aferę szprotkową.
Definitywnie wracamy do rzeczywistości.
Śpię. Dzidzia też chyba śpi, bo mi jakoś ogólnie lepiej. Czymś mnie faszerują, ale mało mnie obchodzi, co to jest.
Pani profesor przestała na mnie warczeć. To dobry znak.
Dostałam milion dwieście sms-ów od ukochanych kolegów. Wszyscy mi życzą zdrowia, szczęścia i tłustego dzidziusia.
Jeszcze nie teraz! Dopiero wejdziemy w piąty miesiąc!
Zadbałam o siebie. Umyłam włosy – dobrze, że się kręcą same, bo suszyć na szczocie już bym nie miała siły. Uporządkowałam paznokcie (jeden się złamał i trzeba było zlikwidować wszystkie). Zaczęłam znowu wyglądać jak człowiek – może jeszcze niepełnowartościowy, ale już homo sapiens. Może jutro zacznę wyglądać jak kobieta.
Nawet zjadłam obiad szpitalny. Po raz pierwszy nie wzbudził we mnie natychmiastowej chęci do wymiotów.
Teraz sobie leżę i słucham z walkmana moich ukochanych wolnych kawałków Beethovena (na kasecie też je mam, w ogóle prawie się z nimi nie rozstaję, wożę je w samochodzie i noszę w kieszeni).
Zadzwonił!
Przepraszał, że milczał od poniedziałku, ale musiał na gwałt jechać do Warszawy w sprawie tych procesów, co je powytaczał ministerstwu. A nie chciał rozmawiać na chybcika. Czy uważam, że możemy się spotkać?
– Wykluczone! W każdym razie nie w najbliższym czasie – powiedziałam, szczęśliwa niebotycznie.
Chyba się zmartwił.
– Zrezygnowałaś ze mnie całkiem? Byłem ci potrzebny tylko do programu?
A to ci heca. A ja myślałam, że to ja byłam mu potrzebna tylko do programu!
– Uchowaj Boże, tylko ja się teraz nie nadaję do spotkań.
– Coś się stało?! – To już było autentyczne zaniepokojenie. – Wika, jesteś zdrowa?
– Nie jestem całkiem pewna. Jestem w szpitalu, na patologii. Wcale nie chcę, żebyś mnie oglądał w charakterze szlafrokowej zmory. Co to, to nie. Musisz poczekać.
– Ale co ci jest?
– Nie dociekam. Jakieś drobne zawirowania. To się chyba nazywa zagrażające poronienie. Pani profesor, która mnie prowadzi, nie lubi opowiadać pacjentkom o szczegółach. Mówi, że jeśli chcemy, to ona powie, ale po co mamy sobie głowę zawracać. Tu się nami zajmują bardzo pieczołowicie. Ale trochę jeszcze poleżę.
Cisza w słuchawce.
– Hej, jesteś tam jeszcze?
– Boże święty… To moja wina, nie powinienem był wymyślać tej Danii, wiedziałem, że jesteś w ciąży i wiedziałem, że tam pojedziesz!
– No, nie martw się tak. Pani mówiła, że już jest stabilnie. Trochę się przetrenowałam ostatnio i coś tam… Nie bądź taki prokurator, nie będę ci opowiadała o moich narządach!
– Wika, ja muszę cię zobaczyć!
– Ale ja nie chcę!
– Wika, ja muszę!
– Nie możesz poczekać, aż wyjdę?
– Nie, nie mogę. Gdzie leżysz?
– Na Unii.
– Będę u ciebie za dwie godziny.
– Zwariowałeś!?
– Chyba tak. Nic nie mów. Jadę.
I wyłączył się.
O Boże, a ja wciąż nie wyglądam jak kobieta.
A może właśnie wyglądam? Jak prawdziwa kobieta, tyle że trochę zmarnowana, ale prawdziwa, nie z plastyku.
Mimo wszystko rzuciłam trochę pudru na oblicze.
Nie wiem, jak to zrobił, ale wystarczyły mu te dwie godziny na wyjechanie z domu, przeprawienie się promem i przejechanie drogi ze Świnoujścia do Szczecina. Przyjęłam go w łóżku, bo pani profesor srogo zabroniła mi ruszać się dalej niż do klopka. Na szczęście obie moje współlokatorki też miały odwiedziny, a jako osoby bardziej na chodzie, poszły sobie z mężusiami do świetlicy.
Miał na sobie ten idiotyczny kitelek dla gości. W kolorze trawiastozielonym. Poza tym był jak najbardziej sobą. Poznałam to po tym, że serce skoczyło mi jak szalone. Oczywiście starałam się zachować twarz pokerzysty. To znaczy pokerzystki.
Nie miał kwiatków! Aha, na oddziale jest zakaz. Bakterie się mnożą. Zresztą na diabła mi kwiatki. Tymon jest.
Stanął w drzwiach i rozejrzał się po sali. Leżałam w kąciku pod oknem. Pomachałam mu łapką spod kołdry.
Przysunął sobie taboret i siadł koło mnie. Spoglądał przy tym na mnie z wyrazem jakiejś niesłychanej czułości. Chyba że mi się wydawało. Ale chyba jednak nie.
Siedział i nic nie mówił. Robił wrażenie, jakby już nigdy w życiu nie miał przemówić.
W końcu chyba się napatrzył, bo przemówił:
– Kocham cię.
Miałam na czubku języka tysiąc inteligentnych odpowiedzi, bo przecież byłam pewna, że z jego strony to po prostu mieszanina poczucia winy z poczuciem wdzięczności. Wdzięczności za pomoc i winy za narażenie mnie na trudy, które proszę, do czego doprowadziły. Zamiast tego powiedziałam wbrew sobie, bo nie miałam zamiaru niczego takiego mówić:
– Ja też cię kocham.
Na to on wziął mnie w ramiona i mogłam w nich sobie wreszcie trochę poprzebywać na jawie, a nie tylko w marzeniach.
– Mógłbym cię tak całować do jutra – mruknął, wypuszczając mnie z objęć. – Ale ta twoja pani profesor zakazała cię męczyć.
– Widziałeś się z panią profesor?
– Widziałem i wydobyłem z niej zeznania. Poleżysz jeszcze ty dzień albo dwa. Wikuś, jedyna moja, żebyś ty wiedziała, ile ja przepisów złamałem, jadąc do ciebie… Skorumpowałem dwa patrole po drodze!
– Mówiłam ci przecież, że idzie ku dobremu!
– A kto by tam wierzył kobiecie! – Zaśmiał się i powrócił do uprzedniego zajęcia. – Całą drogę przez tę cholerną Danię myślałem wyłącznie o tym. I nie odważyłem ci się tego powiedzieć!
– Nie żartuj. – Wydobyłam się z ukochanych ramion, bo jedna z moich współlokatorek już się kiwała koło drzwi, najwyraźniej z zamiarem wejścia. – Ja tak samo. Tylko myślałam, że jesteś po prostu uprzejmy wobec mnie z powodu, że się poświęcam w twojej sprawie, a tak naprawdę to jestem ci całkowicie obojętna; no, w końcu obca baba, dziennikarka, tyle że w miarę przyzwoita.
– A dlaczego tak płakałaś w tym klozecie?
– Właśnie dlatego. Tak mi się cudnie z tobą jechało, potem powiedziałeś, że żałujesz, że ta Dania taka mała i ja doszłam do wniosku, że chcesz mi dać do zrozumienia, że Dania się skończy i sprawa się skończy.
– Wika, Wika! Obiecaj mi, że nigdy, ale to nigdy nie będziesz próbowała zgadnąć, co ja myślę, tylko mnie o to pytaj. Ale, prawdę mówiąc, ja nie lepszy. Też wyobrażałem sobie mnóstwo rzeczy… Przede wszystkim, że jestem dla ciebie wyłącznie obiektem zainteresowania zawodowego, że stajesz po prostu po stronie uczciwości.
– Bo staję!
– No właśnie. Ale wygląda na to, że jednocześnie miałaś jakieś tam prywatne odczucia, a ja się bałem, że jesteś po prostu zawodowcem.
– Bo jestem.
– Jesteś, ale nie po prostu. A poza tym jesteś kobietą. Słuchaj, po co my tyle mówimy…
Obejrzał się, czy baba jeszcze stoi w drzwiach, ale nie stała. Może poszła na ploty. Wykorzystaliśmy moment.
Baba przyszła i wdrapała się na swoje łóżko. Tymon ułożył mnie wygodnie na poduszce.
– Jesteś śliczna, wiesz? – powiedział półgłosem.
– Masz coś z oczami, kochany – zawiadomiłam go uprzejmie. – Wyglądam jak nieboszczka po reanimacji!
– Niczego sobie nieboszczka. Boże, jak ja się bałem… Przez całą drogę. A jak mnie szarpały wyrzuty sumienia! Nie powinienem był ci na to wszystko pozwolić.
– A dużo byś miał do pozwalania. Byłam w pracy i tyle.
– Ależ ty masz charakterek… Wyjdziesz za mnie?
– Czekaj, nie tak zaraz. Dlaczego mam wyjść za ciebie?
Rozmowę prowadziliśmy szeptem, ze względu na obecność baby, która teraz wszystkimi siłami starała się usłyszeć, o czym mówimy.
– Bo cię kocham. Oraz bo taka wariatka powinna mieć kogoś, kto jej wybije niektóre pomysły z głowy!
– Ja też cię kocham. Ale nie dam sobą dyrygować.
– Ja nie chcę tobą dyrygować, ja chcę się tobą opiekować.
– A co z wybijaniem?
– Cofam. Będę działał łagodną perswazją.
– Pomyślę.
Weszła pielęgniarka.
– Pan jeszcze tu? Miał pan tylko na chwilę wpaść i porozmawiać, a nie wysiadywać tu godzinami. Proszę kończyć, u nas teraz będzie kolacja i obchód.
– Już idę, proszę pani – powiedział Tymon posłusznie.
– Zajrzysz jeszcze?
– Postaram się. Myśl o mnie i o tym wszystkim, co ci powiedziałem.
Dobry sobie! Nie będę w stanie myśleć o niczym innym.
– Wikuniu moja, słuchaj: przeprowadzę ten rozwód, którego nie przeprowadziłem z lenistwa. Zrobię to tak czy inaczej. Ale pamiętaj: kocham cię i chcę, żebyś była moją żoną… od razu z dzieckiem, to bardzo praktycznie.
Uśmiechał się, ale widziałam, że mówi poważnie. To wszystko wymaga przemyślenia! Kocham go jak wariatka, ale w ogóle nie brałam pod uwagę małżeństwa.
– Naprawdę musisz iść – powiedziałam. – Pani pielęgniarka zagląda co dwie sekundy. Idź, ale pamiętaj: ja też cię kocham.
Wrócił jeszcze od drzwi.
– Byłbym zapomniał.
Wyjął z kieszeni pudełeczko. Pierścionek? Nie, dużo większe.
– Zobacz, czy to jest to, co tak ładnie na tobie pachniało?
Nie musiałam otwierać. Trafił! Trójka Givenchy.
– Gdzieś ty to dostał? Na promie nie było!
– W sklepie wolnocłowym na lotnisku.
– Proszę pana!
– Tak jest, siostro Ratched!
Psiknęłam na siebie troszeczkę tej trójki.
Nie mogę myśleć o niczym innym.
Tymon dzwoni kilka razy dziennie i gadamy o byle czym.
Zdrowieję lawinowo.
Odwiedziła mnie Amelia. Nic jej nie powiedziałam. Jakoś mnie zniechęciło, że stanęła po stronie ojca, który zalecał mi ogłoszenie matrymonialne. Pewnie by nie wytrzymała i wygadała wszystko rodzinie i ojciec byłby zachwycony, że jednak złapałam tatusia dla dziecka.
Tymon, oczywiście, dzwonił, żeby pogadać o niczym.
I jeszcze dzwoniła jedna moja koleżanka z pracy, niejaka Lalka Manowska, bardzo ją lubię, chociaż jest ode mnie dwa razy starsza. Powiedziała, że nie przyjdzie mnie odwiedzać, bo smrodek szpitala ją uczula i od razu zaczyna się dusić, ale życzy mi wszystkiego najlepszego.
Czuję się coraz lepiej.
Pani profesor zapowiedziała, że jeżeli obiecam przyzwoite prowadzenie się (czytaj: bez pracy), to wypuści mnie w przyszłym tygodniu.
Czytałam w prasie fachowej, to znaczy w pismach dla kobiet nowoczesnych, że uprawianie seksu w ciąży jest najzupełniej normalne i wskazane dla związku. Ale to raczej dotyczyło związku istniejącego już przed ciążą. Ciekawe, jakby to wyglądało w moim wypadku?
A może Tymon będzie wolał poczekać, aż urodzę?
Nie rozmawialiśmy o tym przez telefon.