40534.fb2 Zapiski Stanu Powa?nego - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Zapiski Stanu Powa?nego - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

GRUDZIEŃ

Piątek, 1 grudnia

Pani profesor odmówiła wypuszczenia mnie już dzisiaj, nawet na przepustkę do domu.

– Pani Wiko! – powiedziała surowo. – Jeżeli wszystko będzie w porządku, wyjdzie pani w przyszłym tygodniu. Tak mówiłam. W przyszłym tygodniu w piątek. I proszę mi się nie podlizywać, bo wcześniej nie pozwolę.

– Ale czy to nie wszystko jedno, gdzie leżę? A jakbym sobie poleżała we własnym łóżeczku?

– Nie wierzę w to własne łóżeczko. Poleciałaby pani gdzieś, a potem wróciłyby wszystkie kłopoty. Chce pani mieć to dziecko, czy może już nie?

– Pani profesor!

– No więc! Proszę tu leżeć i myśleć pozytywnie.

No to leżę i myślę pozytywnie. O Tymonie, rzecz jasna. Doszłam do wniosku, że oczy to on ma raczej siwe niż błękitne. Powiedzmy szare wpadające w błękit.

Kiedy mnie całował, miał zdecydowanie szare.

A nawet ciemnoszare.

Krysia z Maćkiem przyszli i byli zatroskani.

– Wikuś – powiedział Maciek – powinniśmy jak najszybciej jechać do Niechorza i omówić szczegóły Orkiestry. Myślisz, że będziesz mogła? Bo mamy jeszcze miesiąc. To mało.

– Oni tam robią wszystko, cośmy im kazali – wtrąciła Krysia – ale trzeba by już uzgadniać szczegóły scenariuszowe. Już nam się zaczyna palić pod nogami.

– W przyszłym tygodniu wychodzę – zawiadomiłam ich stanowczo. – Powiedzmy, że przetrzymają mnie tu do piątku, od jedenastego możecie się umawiać w Niechorzu.

– Nie umrzesz nam przy pracy? – Maciek nie był przekonany. – Strasznie bym nie chciał uczestniczyć w twoim pogrzebie!

– Mowy nie ma – pokręciła głową Krysia. – Kwiaty za drogie. Poza tym pamiętaj, że zamierzamy być chrzestnymi rodzicami twojego potomka. Jakbyś miała nie móc, to może by to zrobił kto inny?

– Chora jesteś? – zapytałam mało grzecznie. – Cały rok na to czekam, a ty mi mówisz: kto inny. Będę uważać!

Wtorek, 5 grudnia

Nie chciało mi się pisać przez cały weekend, a jeszcze w poniedziałek byłam zła.

Tatunio mnie zaszczycił. Interesował się, jak tam dzidzia.

– Dzidzia ma się nieźle – powiedziałam. – Miała trochę kłopotów, ale już jej przeszło. Jeszcze trochę poleży i całkiem jej przejdzie.

– Nie zmieniłaś przypadkiem zdania w kwestii, o której mówiliśmy ostatnio?

– Żartujesz?

– Mówię najpoważniej.

– No to lepiej nie mów. Po co masz się denerwować.

Od słowa do słowa… poszedł sobie, a ja zostałam wściekła. Tymon się nie pojawił, dzwonił, że leży w łóżku i intensywnie zwalcza grypę.

Czwartek, 7 grudnia

Niespodzianka. Odwiedziła mnie Ewa. Ona jest pośrednim ogniwem między Lalką a mną. Taka rycząca czterdziestka. Pracowała w mojej redakcji, ale jakieś osiem miesięcy temu poszła na zwolnienie lekarskie. Kontaktowałyśmy się dosyć często do czasu, kiedy przed wakacjami wyjechała do krewnych mieszkających w dawnej rodzinnej posiadłości pod Poznaniem. To jakiś bogatszy odłam familii, bo Ewa należy do tego mniej bogatego, choć tytuł arystokratyczny posiada taki sam. Zaprosili ją do siebie, kiedy zapadła na zdrowiu, żeby na łonie rodziny przechodziła wielce męczącą kurację.

– Boże, co to było – opowiadała ekspresyjnie Ewa. – Co drugi dzień zastrzyk i co drugi dzień telepka i rzyganko. Nikomu nie życzę. No, może paru osobom.

– Ale pomogło ci? – zapytałam ostrożnie. Ewa miała wirusa C.

– Pomogło. To znaczy cofnęło się. Zmiany już nie postępują. Nie mogę pić wina! – Przewróciła żałośnie oczami. – Jak tu jeść obiad bez wina?

– A możesz jeść wszystko?

– Gdzie tam. Bardzo uważam. Czasem grzeszę, ale biorę sylimarol i jakoś leci.

– Wracasz do roboty?

– Wracam, od nowego roku. A w Szczecinie jestem już dwa ty godnie. Chciałam się z tobą jakoś skontaktować, ale byłaś cała w rozjazdach, potem padłaś jak kawka, od razu do szpitala. Trochę mi Krysia opowiedziała o twoich sprawach. Jak tam dzidziuś?

– Dochodzi do siebie.

– Czyj jest? – Ewie zaświeciły oczka.

– Takiego jednego. Nie ma znaczenia. Kiedyś ci opowiem.

– I będziesz go sama chowała?

– No właśnie nie jestem pewna…

– Co mówisz? Dałaś to ogłoszenie? – Ewa miała dobre informacje, widać Krysia nieźle ją uświadomiła na temat moich przejść osobistych.

– Zwariowałaś. Mam wyjść za jakiegoś nieznajomego faceta?

– A co, masz jakiegoś znajomego?

– Krysia nie opowiadała ci o szprotkach?

– Ach, więc jednak! Muszę ci się przyznać, że opowiadała i nawet trochę spekulowałyśmy na wasz temat, tylko Kryśka nie była pewna.

– Powiedział, że mnie kocha. I chce, żebym za niego wyszła.

– A ty?

– Ja też. To znaczy, kocham go, a w każdym razie strasznie mi się podoba i strasznie go chcę. Ale z tym małżeństwem… Sama nie wiem. W pierwszej chwili w ogóle o tym nie myślałam, wydawało się oczywiste, ale teraz tak sobie tu leżę i myślę…

– Widziałam go w programie. Też mi się podoba.

– Ewka!

– No coś ty! Ja mam swojego Stefana!

Ewy Stefan to był taki trochę odpowiednik mojego pięknego Stanisława, z tym że permanentny. Kochał ją i co jakiś czas przyjeżdżał do niej, nie interesując się specjalnie, czy Ewa ma jeszcze kogoś czy nie. A miewała. Ściślej mówiąc, miała całą kolekcję narzeczonych, którzy potrzebni jej byli do różnych celów. Obracała się w różnych kręgach towarzyskich i rozrzut środowisk, jakie reprezentowali narzeczeni, był imponujący.

– Stefan cały czas?

– Tak, oczywiście. Dzwoni codziennie. Tylko weekendy ma wolne ode mnie, wiesz: dla rodziny. Czekaj, a co z tobą? Z tą pracą myślową?

– Praca myślowa jest właśnie na temat pracy. Bo widzisz, niby wszystko jest jasne i proste, lecimy na siebie aż ziemia jęczy, jemu nie przeszkadza nawet moja ciąża, mówił, że to praktycznie, od razu z dzieckiem…

– To dobrze o nim świadczy!

– Właśnie. Bardzo jest sensowny. Więc wyobraź sobie, że wychodzę za niego i zamieszkuję w tym jego domu w Świnoujściu… W Świnoujściu!

– Ach, rozumiem! W Świnoujściu, powiadasz?

– W Świnoujściu.

– W Świnoujściu. O cholera.

– Sama widzisz.

– Widzę. Trochę daleko do firmy, co?

– Trochę daleko.

– A on by się nie przeprowadził?

– Wątpię. On ma tę swoją firmę rybacką, te kutry, co nimi łowi różne rybki, musi mieć rękę na pulsie, tak to sobie wyobrażam.

– A dom jaki?

– Fajny. Ale daleko.

Zamilkłyśmy. Ewa, podobnie jak ja i Lalka Manowska, miała fioła na punkcie telewizji. We trzy stanowiłyśmy miejscowy klub hobbystek. Nie miało to nic wspólnego z byciem „panią z telewizji”. My kochałyśmy tę robotę.

– No i co będzie? – zapytała.

– Nie wiem. Chcę jego i chcę pracować.

– Przecież musisz wychowywać dziecko.

– To będę je wychowywać. Ale czy ty sobie wyobrażasz, że oddalam się od zawodu i wracam do niego, jak już kotuś będzie pełnoletni?

– To już pewnie nie będziesz miała do czego wracać.

– Otóż to.

– I co zrobisz?

– Nie wiem!

Znowu pomilczałyśmy trochę na ten sam temat.

– Może my już jesteśmy za stare na małżeństwo? – powiedziałam, mając na myśli jej licznych narzeczonych i moje rozterki.

– Mów za siebie. Ja tam na nic nie jestem za stara. Ale rzeczywiście, to jest problem. Nie wiem, co by ci tu poradzić. Zobacz jak się będzie rozwijało.

Sama jestem ciekawa.

Piątek, 8 grudnia

Pani profesor pozwoliła mi wyjść ze szpitala.

– Tylko niech pani sobie nie wyobraża, że jeśli panią spuściłam z łańcucha – proszę wybaczyć porównanie – to może pani robić wszystko, co się pani podoba! Zwolnienie ma pani na dwa tygodnie i niech pani nie waży się pracować! Nie musi pani leżeć w łóżku bez przerwy, ale proszę się oszczędzać. Zdecydowanie oszczędzać! Nie łazić! Jeździć samochodem! Nie nosić! Nie denerwować się! Za dwa tygodnie do mnie na kontrolę.

– Pani profesor – zaczęłam nieśmiało, bo jednak mnie krępowało pytanie, które chciałam zadać. – A jak z seksem?

– Bardzo delikatnie – powiedziała pani profesor machinalnie i nagle oko jej błysnęło jak normalnej kobiecie. – A co, tatuś się zreformował?

– Tatuś nie. Ale jest ktoś taki…

– Życzę szczęścia. I proszę pamiętać: na oddziale chcę panią widzieć dopiero w kwietniu! W końcu kwietnia! Nie wcześniej! Za dwa tygodnie do mnie na kontrolę.

Nie uważałam za stosowne poinformować jej, że mamy w planie transmisję znad morza w styczniu oraz dokumentację w najbliższy wtorek, bo mogłaby się zdenerwować.

Oczywiście, zatelefonowałam do niezawodnego szwagra i niezawodny szwagier przyjechał samochodem zabrać mnie do domu. Dzwoniłam też do Tymona, ale odpowiedział mi automatycznie, więc nagrałam tylko bieżący komunikat. Ostatnio znowu trudno było go złapać. Zalatany biznesmen w kłopotach.

Po drodze do domu zastanawiałam się, jak też ułoży mi się z rodziną, która wciąż nie wiedziała o moim świeżutkim romansie. Miałam wielką ochotę wtajemniczyć Krzysia, tak po prostu, żeby mieć z kim pogadać, ale jakoś się powstrzymałam. Lepiej, żeby nie miał nic do ukrycia przed swoją żoną a moją siostrą.

– Może byłoby dobrze – zastanawiał się po drodze – gdybyś nie szła do siebie, tylko została z nami wszystkimi na dole…

– Nie, Krzysiu. Nie byłoby najlepiej. Ojciec by mnie obchodził z daleka, jak śmierdzące jajko, mama czułaby się głupio, Mela też… A ja bym miała stale nad głową tę rodzinną dezaprobatę. Nawet uwzględniając ciebie i Bartka, byłoby mi trochę nieswojo. A tak będę sobie odpoczywać, posłucham muzyczki, zjem coś lekkiego. A propos, zatrzymajmy się przy jakimś sklepie, bo muszę sobie kupić żarcie.

– Nie trzeba – powiedział Krzyś. – Bartek miał zrobić dla ciebie podstawowe zakupy. Oraz odkurzyć mieszkanie ukochanej cioci, bo się trochę zapuściło. Może nawet już zdążył.

Jak to dobrze, że Bartek wrodził się w tatusia, a nie w mamusię. Chociaż Mela nie jest jeszcze taka najgorsza. Gdyby chłopię wrodziło się w dziadka, to by było fatalnie!

W domu miałam rzeczywiście porządek, świeżo przewietrzone i tak dalej. Lodówka zawierała tak niezbędne rzeczy do jedzenia, jak duża ilość kabanosów, trzy litry mleka, jajka, lody, nutellę i z pół metra schabu bez kości. Żebym sobie mogła zrobić kotleciki. Jak pokroiłam ten schab w kotleciki, wyszło mi osiemnaście. Na jakiś czas starczy. Chleba tostowego też było na jakieś dwa tygodnie. Dobre dziecko nie pożałowało cioci jedzonka.

Magnesem do drzwi lodówki przyczepiona była kartka z mikroskopijnymi literkami.

Ciotka! – pisało dziecko. – Cieszę się, że znowu żyjesz. Jakbyś chciała zagrać w pokera, to daj znać.

Zadzwoniłam do niego.

– Dziękuję ci, siostrzeńcze – powiedziałam z prawdziwą wdzięcznością. – Jesteś kochany. Pokera odłożymy, bo nie jestem jeszcze w formie, ale na herbatę mógłbyś wpaść.

– Nie, ciociu – odpowiedziało dziecko. – Tym pokerem to ja cię chciałem rozweselić, ale jeśli nie grasz, to raczej pojadę do radia. Zrobię taki jeden dżingiel na jutro, bo obiecałem. Na pewno nic ci już nie trzeba?

– Na pewno.

– Czekaj, ciocia, bo tu babcia mi słuchawkę wyrywa…

– Wika – usłyszałam w słuchawce głos mamy – wszystko w porządku? Czemu nie chciałaś do nas przyjść?

– W porządku, mamo, nic się nie martw. Ale wolę być u siebie. Nie czułabym się dobrze ścigana potępiającym spojrzeniem taty. A ty już się pogodziłaś z rzeczywistością, mamuś?

– Och, wiesz, jak to jest – powiedziała mama wymijająco. – Ojciec ma swoje racje, ale i ty masz swoje. My cię przecież nie wyrzucamy z rodziny. Jesteś cały czas naszą córką…

– To miło, że tak mówisz, naprawdę. Ale myślę, że lepiej będzie, jeżeli na razie zostanę na swoich śmieciach. Będę sobie odpoczywać, a ty nie będziesz musiała wybierać między ojcem a mną. Całuję cię, mamo.

Pozostanie na swoich śmieciach ma jeszcze jedną nieocenioną zaletę: mogę spokojnie czekać na telefon od Tymona, ze świadomością, że kiedy zadzwoni, będziemy mogli rozmawiać całkowicie swobodnie.

Zadzwonił koło jedenastej wieczorem.

Do drzwi.

Nareszcie mogłam mu wpaść w objęcia i nie przejmować się, że zaraz przyjdzie pielęgniarka albo współlokatorka.

Staraliśmy się zachować zalecaną przez panią profesor delikatność.

Te oczy rzeczywiście ma raczej szare…

Sobota, 9 grudnia

– Kocham cię.

To było pierwsze, co usłyszałam rano, obudziwszy się w ramionach wymarzonego mężczyzny (stosunkowo krótko o nim marzyłam, ale jednak).

Wymarzony mężczyzna spoglądał na mnie badawczo, jakby mnie nigdy przedtem nie widział.

– Od razu cię uprzedzam, że będę się powtarzał. Kocham cię. Zabawne uczucie. Myślałem, że już to przerobiłem definitywnie. A teraz mam wrażenie, że wszystko zaczyna się od nowa.

– Wszystko, to znaczy co?

– Życie. Nieźle, prawda?

– Prawda.

Pocałowałam go w uśmiech.

– Jak to dobrze, że przyjechałeś.

Koło dwunastej Tymon opuścił moje łóżko i zajął moją łazienkę. Bardzo dobrze, że mam zawsze w zapasie świeżą szczoteczkę do zębów – dla niespodziewanych gości.

Śniadanie składało się z tostów, jajek i kabanosów.

Zmywał Tymon. Potem oglądaliśmy w telewizji „Pół żartem, pół serio”, popłakując ze śmiechu. Fajnie, że śmieszą nas te same gagi. Koło trzeciej zadzwoniła mama z zaproszeniem na sobotni obiadek. Podziękowałam, mówiąc, że muszę zacząć zjadać osiemnaście kotletów schabowych nabytych przez Bartusia.

Usmażyłam ich rzeczywiście kilka, podczas gdy Tymon wylegiwał się na tapczanie, gadał głupstwa i chichotał. Kotlety mu smakowały, co uznał za dobrą zapowiedź małżeństwa.

Małżeństwa!

Nie musiałam szukać odpowiedzi, bo zadzwonił Krzysio z zapytaniem o zdrowie. Na szczęście to taktowny facet. Wyczuł, że nie spieszy mi się do kontaktów towarzysko-rodzinnych, więc jeszcze tylko zapewnił mnie o swojej gotowości do niesienia pomocy w razie czego i się wyłączył.

Zrobiłam herbatę i na powrót ulokowałam się w ramionach mojego nowego mężczyzny. Tym razem na kanapie. Siedzieliśmy sobie, nic nie robiąc, nic nie mówiąc i wpatrując się w noc za oknem. Taką grudniową, co to zapada o trzeciej po południu. Jak to dobrze, że niedługo dzień zacznie przyrastać. Nie znoszę tych wczesnych zmierzchów!

– Lubię twoje imię – powiedziałam. – Skąd je właściwie masz takie rzadko spotykane?

– Mój ojciec wykłada historię starożytną na uniwersytecie we Wrocławiu. Szczególnie przywiązany jest do Grecji. Przy mniejszym szczęściu miałbym na imię Perykles… Albo jakoś podobnie.

– A mama?

– Mama wykłada teorię literatury. Też we Wrocławiu. Oni oboje są ze Lwowa. A ja już jestem tutejszy. To znaczy z Ziem Zachodnich.

– I tak cię puścili do WSM-ki?

– Mama trochę się bała, bo nie ufała nigdy morzu do końca. Ojciec nie miał oporów. Uważał, że mężczyzna sam sobie musi szukać szczęścia w życiu. Wolałby mnie widzieć w mundurze kapitana prawdziwej żeglugi wielkiej, ale jakoś się pogodził i z rybami.

– A twoja żona?

– Zakochałem się w niej na etapie robienia dyplomu. Ona nie była od tego… dopiero po jakimś czasie okazało się, że ją rozczarowuję.

– W łóżku? – spytałam z niedowierzaniem.

– W łóżku też, tak przynajmniej twierdziła, kiedy już miała mnie dosyć. Ale mam wrażenie, że przede wszystkim rozczarowało ją, że nie chciałem pływać na peweksach, wiesz, na liniach za granicznych.

– Wiem, oczywiście. Robiłam reportaż o ludziach z peweksów.

– No właśnie. Ona by lubiła, żebym pracował na przykład u jakiegoś Greka na takim tankowcu, co to zaraz się rozleci, i przywoził dolary. A ja nawet nie chciałem pływać na rybakach. Wiesz, takie dalekie rejsy, na przykład na Morze Ochockie albo na Falklandy. Parę miesięcy męża w domu nie ma, a pieniążki lecą. To były jeszcze takie czasy, kiedy rybacy dalekomorscy dobrze zarabiali.

– Ty też na biednego nie wyglądasz.

– Ale to nie było tak od razu. Zanim się dorobiłem pierwszego własnego kutra, trochę potrwało. A ona nie lubi czekać.

– Długo byliście razem?

– Dosyć długo. Jedenaście lat. Parę lat nas trzymała miłość… tak, chyba jednak miłość. Z tym że ona od początku wyrażała zniecierpliwienie i niezadowolenie. A ja to wtedy traktowałem z przymrużeniem oka, miałem nadzieję, że jej przejdzie. Ale nie przeszło. Denerwowało ją, że forsy nie ma, a mąż na karku siedzi.

Jej koleżanki marynarzowe miały swobodę, a ona nie. Potem, jak już forsa przyszła, między nami nie było już nic oprócz wzajemne go rozdrażnienia. No więc w końcu kupiłem jej to mieszkanie w Szczecinie i się wyprowadziła. A propos, nie znasz czasem jakiegoś adwokata dobrego w sprawach rozwodowych?

– Ja nie, ale rodzina zna, no i mam przyjaciółkę, która ma cały notes prawników. Wszystkich specjalności. Ona ci coś poradzi. Chyba nie będziesz miał trudności, skoro kilka lat nie jesteście razem.

– Nie wiadomo. Moja żona lubi ten układ, bo ja jej pieniądze daję; mam, to daję, rozumiesz… a swobodę ma pełną. Może nie chcieć zrezygnować z takiego przyjemnego statusu.

– Ona nie pracuje?

– Pracuje. Może nawet miałaś z nią kiedyś do czynienia. Jest rzecznikiem prasowym Urzędu Celnego.

– Och, jasne, że ją znam. Przedtem była w biurze wojewody? Ale ona nie nazywa się Wojtyńska!

– Nigdy się tak nie nazywała. Została przy swoim nazwisku, kiedy się pobieraliśmy. Może myślała, że skoro jej tatuś był swojego czasu szychą, to nazwisko jeszcze się kiedyś przyda.

No tak. Jeżeli jego żoną była ta pani, to nie dziwię się, że się rozeszli. Właściwie dziwię się, że tyle czasu z nią wytrzymał. Upiorna baba. Cyniczna, kłamczucha, fuj, fuj, fuj. Niezależnie od wszystkiego powinien się z nią natychmiast rozwieść!

Niedziela, 10 grudnia

Tymon.

Poniedziałek, 11 grudnia

Wyjechał wczesnym rankiem. Mało brakowało, a powiewałabym za nim białą chusteczką z mojego pięterka.

Wtorek, 12 grudnia

Wracam do rzeczywistości, to znaczy do pracy.

Byliśmy w tym Niechorzu, całym zespołem, na dokumentacji. Redakcja, kierownictwo produkcji, realizacja, technika. Plaży w zasadzie nie musieliśmy oglądać, bo już ją znamy na pamięć i mamy rozrysowaną. Zażyczyliśmy sobie natomiast spotkania z wszystkimi świętymi odpowiedzialnymi za Orkiestrę. Będzie zadyma na dwadzieścia tysięcy osób, więc trzeba wszystko porządnie przygotować.

Pracować umysłowo w zasadzie mogę, ale wciąż czuję dotyk i zapach Tymona. Muszę się bardzo mobilizować.

W końcu mieliśmy wszystko poodhaczane i mogliśmy wrócić do Szczecina.

Teoretycznie w ogóle w tym Niechorzu nie byłam, bo przecież mam zwolnienie lekarskie.

A w domu pusto strasznie! Tęsknię za nim! Może by jednak przemyśleć to małżeństwo… Kotuś miałby tatusia. Tatuś miałby kotusia. Teść miałby zięcia. A ja miałabym Tymona.

Boże, co za głupia baba, ta jego żona. Mieć takiego faceta i go nie chcieć!

Środa, 13 grudnia

Dopadłam Ewę.

– Słuchaj, trzeba rozwieść mojego amanta. Masz jakiegoś stosownego mecenasa? Daj no ten twój notesik!

– Pewnie, że mam – powiedziała Ewa. – Nie potrzebujesz wcale mecenasa, dam ci sędziego.

– Może być sędzia. Kto taki?

– Znasz go. To jest mój narzeczony Ignaś Ignatowicz. To jest taki narzeczony, którego używam do wizyt towarzyskich, kiedy nie mam nikogo innego pod ręką. Bardzo sympatyczny i nie na rzuca mi się. No i jest dostatecznie reprezentacyjny, żebym go mogła wszędzie zabrać. Dobry będzie. Rozwiódł już pół naszej firmy. Masz tu telefon, przepisz sobie i daj temu twojemu. Ten ci dopiero ma dziwne imię. Jak do niego mówisz?

– Ostatnio „kochanie”.

– No, no! Do tego już doszło!

– Do więcej doszło. Mam nadzieję, że nie muszę do ciebie mówić po polsku na ten temat, bo mogę być nieco roztargniona…

– Proszę! I jak?

– Cudownie. Niewyobrażalnie cudownie. I wiesz, co ci powiem? To nie jest tylko seks. To jest dużo, dużo więcej. To jest spełnienie marzeń każdej gęsi. Po raz pierwszy czuję, że facet naprawdę mnie kocha. W każdej sekundzie.

– Ale wpadłaś.

– Jak śliwka w kompot. Sama to widzę. I nie wiem, czy nie powinnam się martwić, bo mi się coś z mózgiem od tego robi, ale na razie jestem szczęśliwa, jak tylko pomyślę o nim.

– A czy ty jesteś pewna, że on cię kocha?

– Tego nigdy nie można być pewnym – odpowiedziałam całkowicie beztrosko. – Ale rozumiesz: mam takie odczucie.

– O kurczę. No to gratuluję.

– Dziękuję uprzejmie. Jest czego. Warto żyć dla takich dwóch dni jak ostatni weekend. Trochę mi teraz nijako wracać do rzeczywistości.

– To może nie wracaj?

– Myślałam o tym. Ale ja tę rzeczywistość też lubię.

– Robicie Orkiestrę?

– Tak. Z plaży w Niechorzu. Jakby moja pani profesor wiedziała, toby mnie zabiła. Ale ja liczę na to, że kotuś trochę się wzmocnił dzięki temu szpitalowi.

– Wiesz już, czy to chłopiec, czy dziewczynka?

– Teoretycznie nie wiem, bo nie chcę wiedzieć; powiedziałam pani profesor, że mnie żadne badania w tym kierunku nie interesują. Ale coś mi mówi, że to facecik.

– Co ci mówi?

– Coś, coś, coś. Siły nadprzyrodzone. W końcu to mój synek. Mam z nim niezły kontakt. Lubimy się, rozumiesz.

– A jak on ma na imię? Tymon? A może tak jak ten jego tatuś?

– Wykluczone. Ma na imię Maciek. Tak jak Maciek.

– Nasz Maciek?

– Tak. Widzisz, ja chcę, żeby on był taki jak Maciek. Żeby miał talent i żeby był przyzwoitym człowiekiem.

– Jeśli będzie dziewczynka, nazwij ją Ewa. Matkę chrzestną już masz zaklepaną?

– Krysia zaklepała kolejkę. Co do imienia, to Ewy są stuknięte. Ale pomyślę. No dobrze, dawaj tego Ignaca. Czy wystarczy, jeśli Tymon do niego zadzwoni i powoła się na ciebie?

– Ignasia, proszę. On jest delikatny. Ten twój niech dzwoni spokojnie, Ignaś jest już przyzwyczajony, stale ktoś z telewizji do niego dzwoni w tej sprawie. Albo w innej. Słuchaj, a co za jedna ta jego żona? Wiesz coś o niej?

– Wiem i ty też wiesz. Niejaka Irena Radwanowicz.

– Ta larwa?! Boże, gdzie on miał rozum, jak się z nią żenił?

– Prawdopodobnie nie w głowie. Niemniej ożenił się, a teraz należy go z nią rozwieść jak najszybciej!

Czwartek, 14 grudnia

Krysia miała atak rozsądku.

– Wika, proponuję, żebyśmy zaangażowali przy Orkiestrze jeszcze jednego dziennikarza. Na wypadek, odpukać, gdyby tobie coś nie wyszło.

– Wszystko mi wyjdzie. Ale może i masz rację. Lalka? Ewka?

– Lalka nie, ona siedzi teraz po uszy w jakichś zwierzakach, bo złapała cykl do Warszawy i produkuje taśmowo. Może być Ewka, jeżeli wam się razem dobrze pracuje. Słuchaj, trzeba jechać do Świnoujścia, załatwiać ten okręt.

Wymyśliliśmy, że w Niechorzu można by postawić okręt wojenny przy najdłuższym pirsie. Teraz należało skłonić pana admirała do podesłania nam jakiegoś. Z żadnym admirałem jeszcze nie miałam do czynienia, ale zawsze musi być ten pierwszy raz.

Telefon do marynarki dostałam od nieocenionego Emanuela. Nusio, jak wiadomo, miał z admirałem dobre układy.

Umówiliśmy się na poniedziałek. Wiem, co zrobię. Pojadę tam już w sobotę albo nawet w piątek. A Kryśka niech przyjedzie z Ewą. Ewy samochodem.

Zadzwoniłam do Tymona. Trafiłam go w jakichś okolicznościach służbowych. Bardzo był oficjalny w tonie. Ja przeciwnie.

– Słyszę, że masz tam jakąś naradę w tle, dobrze mi się wydaje?

– Tak, ma pani rację, oczywiście.

– Zaraz się wyłączę, tylko powiedz mi, czy masz wolny weekend?

– Zdecydowanie tak.

– Ach, to świetnie po prostu. Ja muszę być w poniedziałek w Świnoujściu, może bym przyjechała wcześniej?

– To dobre wyjście z sytuacji. I kiedy oni chcą tam jechać?

– Sobota?

– Wolałbym to załatwić wcześniej.

– Piątek po południu?

– Siedemnaście, osiemnaście.

– Tęsknisz za mną?

– To oczywiste. Proszę kontynuować.

– To znaczy, mam ci powiedzieć, że cię kocham?

– Cieszę się, że się rozumiemy. Na pewno uda nam się to załatwić.

– Liczę na to, jak nie wiem co. No dobrze, nie męcz się, jutro porozmawiamy normalnie. Całuję cię…

– Jeżeli chodzi o mnie, to znacznie więcej. Proszę na mnie liczyć. Do zobaczenia.

Robi mi się słabo w kolanach na myśl o tym „znacznie więcej”. Poważna pani redaktorka zakochała się jak gęś!

Piątek, 15 grudnia

Po raz drugi zajechałam przed ten jego poniemiecki domek pod lasem. Tymon chyba wyglądał przez okno, bo od razu wyleciał na spotkanie.

– Wprowadź samochód do ogrodu. – Otworzył mi szeroko bramkę, jakoś się zmieściłam. – Nie masz pojęcia, jak się cieszę że tu jesteś.

– Ja też. Czekaj, nie będziemy się ściskać na oczach ludzi.

– A co ci szkodzi, że na oczach? Zresztą gdzie ty widzisz ludzi?

– Łażą tu pod tym laskiem.

– To nie ludzie, to turyści.

– W grudniu? Turyści? Boże, Tymon, kocham cię jak wariatka! Chodźmy jak najszybciej do łóżka!

– Ja też cię kocham jak wariat. Słuchaj, nie możemy od razu do łóżka. Mam gościa.

– Jakiego gościa? Mnie masz, a nie żadnego gościa!

– Niestety, jest w domu moja żona.

Dopiero teraz zauważyłam srebrnego mercedesa zaparkowanego niedbale na ulicy.

– To ja nie wchodzę!

– Już przepadło. Zresztą ona wie, że przyjedziesz.

– Nie, co ty masz za pomysły… Zakładasz harem, ona i ja?

– Daj spokój. Wpadła tu niespodziewanie jakąś godzinę temu. Nawiasem mówiąc, ty też miałaś być godzinę temu.

– Mówiłeś „siedemnaście, osiemnaście”! Jest osiemnaście!

– No właśnie. A ona przyjechała siedemnaście. I zastała kolację przy świecach.

– Zeżarła moją kolację?

– Napoczęła. Trudno mi było wyrywać jej z gęby jedzenie.

– O, nie!

– Najgorzej, że nie powiedziała, po co przyjechała. Musiała mieć jakiś cel, ale kiedy zobaczyła, że czekam wyraźnie na kobietę, postanowiła być tajemnicza. Teraz siedzi i popija wino, co komplikuje sprawę o tyle, że nie będzie przecież prowadziła po alkoholu. Czeka na ciebie. To znaczy nie wie, że akurat na ciebie. Na tę kobietę, której istnienia się domyśliła.

– No to się ucieszy, jak mnie zobaczy. Ona mnie nienawidzi żywiołowo z wzajemnością, walczymy z sobą jak lwice od chwili, kiedy się poznałyśmy.

– Tak podejrzewałem, odkąd powiedziałaś, że ją znasz. No trudno, musimy stawić czoła hydrze, nie będziemy tak stali na tym zimnie. Bo ci jeszcze zaszkodzi. Chodź, raz kozie śmierć.

– Boisz się jej?

– Boję się, że wymyśli coś, co mi utrudni życie. No chodź już Wikuś.

Przybrałam postawę światowej damy i weszliśmy do domu. Do tej części, której nie znałam, bo przedtem Tymon przyjmował mnie w biurze.

Larwa siedziała sobie w pozie nader swobodnej na kanapie i żłopała wino, które Tymon przygotował dla mnie. Musiała już sporo wytrąbić, bo była w świetnym humorze.

– Aaaa, to pani! Dobry wieczór, pani Wiktorio! Wreszcie widzimy się na neutralnym terenie!

Jeżeli istniał na świecie teren nieneutralny, to dla mnie był to właśnie ten teren. Przynajmniej jeśli o nią chodzi.

Nie ruszyła tyłka z kanapy, co mnie ucieszyło, bo nie miałam ochoty podawać jej ręki. Larwa kontynuowała:

– Ciekawa byłam, dla kogo też Tymcio przygotował taką elegancką kolacyjkę… Można się było domyślić. Bezstronna dziennikarka, wyłącznie po stronie prawdy w słynnej aferze szprotkowej!

– Może pani trudno to będzie zrozumieć, ale jednak bezstronna – powiedziałam całkiem swobodnie, bo już się we mnie obudziła lwica i gotowa byłam walczyć z babą do upadłego.

Wyglądało na to, że tak właśnie będzie. Larwa oglądała mnie uważnie.

– Trudno mi to będzie zrozumieć – zgodziła się ze mną. – Który to miesiąc? Kiedy to Tymcio zostanie tatusiem? Miło wiedzieć, że ktoś wreszcie zgodził się urodzić mu to dziecko.

Tymon, na którego wolałam nie patrzeć, wziął mnie pod ramię.

– Nie musisz słuchać tego, co mówi ta dama – powiedział uprzejmie. Wyobrażam sobie, ile go kosztował ten obojętny ton. – Może chcesz się odświeżyć po podróży?

– Trafiony, zatopiony – zachichotała larwa. – Ale nie powinieneś zabierać pani stąd, bo będziemy rozmawiali o interesach.

– Wikuniu?

– Jeżeli pani ma do mnie jakieś interesy, to ja się odświeżę potem. Nie przejmuj się mną, Tymonie. Masz jakąś herbatę pod ręką?

– Mam, oczywiście. Rozgość się. Już ci robię.

Zostawił nas i poszedł do kuchni. Spojrzałam na larwę, która gmerała widelcem w resztkach mojej kolacji. Albo była z niej fleja, co się zowie, albo specjalnie rozgrzebała wszystko na stole. Albo jedno i drugie.

– Może się pani poczęstuje łososiem?

Wbiła widelec w plaster wędzonego łososia i wyciągnęła go w moją stronę.

– Dziękuję – powiedziałam. – Poczekam, aż Tymon będzie mógł mi towarzyszyć. Zaplanowaliśmy wspólną kolację.

– Świetnie. To będzie kolacja we troje. Na pewno pani rozumie, że nie mogę prowadzić po alkoholu… Poza tym to wciąż jest mój dom… nawet jeśli Tymon mówił pani co innego. O, jest herbatka. Ależ ten Tymcio szybki.

– Dziękuję. Nie słodzę, nie szukaj cukru.

– Taka zażyłość i jeszcze Tymcio nie wie, czy pani słodzi czy nie?

Rzuciłam Tymonowi ostrzegawcze spojrzenie. Ta baba to była żmija i zamierzała kąsać, gdzie popadnie. Ale ja się uodporniłam. Nic mi nie zrobi. Nie należy dać się sprowokować.

Tymon zrozumiał i uśmiechnął się do mnie.

– A wiesz – powiedział do swojej, niestety, żony – Wika ma fanaberie. Raz słodzi, raz nie, nigdy nie wiem, czy dawać jej ten cukier… Ale wspomniałaś coś o interesach?

– Musimy dzisiaj? Może zaprosimy panią na tę kolację, potem pani się prześpi w salonie, a rano porozmawiamy.

– Posłuchaj, Irena – powiedział Tymon podejrzanie łagodnie. – Chciałbym, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Albo teraz mi powiesz, o co ci chodzi, albo już nie będziesz miała okazji.

– A co, wyniesiesz się?

– Oczywiście. Nie sądzisz chyba, że będziemy tu sobie mieszkali pod jednym dachem we trójkę. Wiktoria wypije herbatę i zabieram ją stąd, bo widzę, że ty zostajesz. No więc powtarzam: albo mówisz teraz, albo już nigdy się nie dowiem, po co przyjechałaś.

Do baby dotarło, że Tymon nie żartuje. Zrozumiała też zapewne, że nie wyprowadzi mnie z równowagi. Wyprostowała się na tej kanapie.

– Dobrze. Powiem wam, co mi szkodzi. Przyjechałam z propozycją, taką mianowicie, że moglibyśmy się w końcu rozwieść. Mam swoje plany na przyszłość i chciałam rzecz całą załatwić uczciwie i po europejsku.

Urwała, ale oboje z Tymonem powstrzymaliśmy się od okrzyku „ach, to się świetnie składa”. Był to dowód inteligencji z naszej strony. Baba, nie doczekawszy się reakcji z naszej strony, kontynuowała:

– Ale teraz mam wrażenie, że zrobiłabym błąd, występując z taką propozycją. Rozumiecie sami, że w dzisiejszych czasach należy umieć dbać o swój interes. Otóż wyobraźcie sobie, że nic takiego nie powiedziałam. Poczekam, aż Tymcio wystąpi. A ja wtedy powiem, że go kocham. Zrozumiałam swój błąd już dawno, próbowałam ratować małżeństwo, proponowałam, że wrócę, ale on nie chciał się zgodzić. A teraz, proszę, co się okazuje? Że już dawno miał kogoś. A ja tam sama w Szczecinie zastanawiałam się, dlaczego on mnie już nie chce… Tak było, wie pani? Ileż to razy dzwoniłam, prosiłam, żeby się ze mną spotkał, nigdy nie chciał. Zawsze mnie zwodził. Pozbył się mnie jak śmiecia, a przecież to jest mój dom, razem go urządzaliśmy.

– Dobrze. Już wiemy, o co chodzi – powiedział Tymon chłodno. – Wystarczy tego cyrku. Jak będziesz wychodziła, zamknij drzwi na zatrzask, to wystarczy, a ja mam klucze. Wika, najmocniej cię przepraszam, nie mogłem przewidzieć tej wizyty. Irena najwyraźniej postanowiła tu zostać, w związku z czym my musimy się oddalić.

– Też mam takie wrażenie – odrzekłam pogodnie. – Do widzenia pani.

Coś tam jeszcze mówiła na temat dziecka, ale już byliśmy w przedpokoju i Tymon ubierał mnie w kurtkę.

– Jedźmy twoim samochodem – powiedział. – Lepiej niech tu nie stoi. Nie wiem wprawdzie dlaczego, ale myślę, że tak będzie lepiej. Chodź, porozmawiamy później.

Podałam mu kluczyki.

– Wolę, żebyś ty prowadził. Myślisz, że ona mi podłoży bombę, uszkodzi hamulce czy co?

– Raczej napisze ci coś paskudnego gwoździem na karoserii.

Wsiedliśmy do mojej astry. Tymon odsunął fotel, poprawił lusterka i ostrożnie wyjechał z cholernie ciasnej bramki. Jego żona stała w oknie i coś wykrzykiwała.

– Dokąd jedziemy?

– Nie wiem, muszę się zastanowić. Na razie do przodu.

Ależ musiał być wściekły! Jakoś się jednak opanowywał.

– Nie jedź do ludzi – poprosiłam. – Chciałam być tylko z tobą.

– No i nie udało nam się. Przynajmniej na razie. Ja też nie chcę do ludzi. Jakiś pensjonat? To prawie jak bez ludzi. Bo mam tu różnych przyjaciół, ty zresztą pewnie też, ale trzeba by było uprawiać życie towarzyskie.

– Może jedź do Kamienia. Tam jest ten hotelik Pod Muzami, ja go bardzo lubię. Ostatecznie zrobimy sobie kolację przy świecach w pokoju hotelowym.

– Może być do Kamienia. Ja też tam lubię… Czekaj… mam pewien pomysł, tylko nie wiem, czy się uda, jakby nie, to Kamień…

Stanął na poboczu i wyciągnął komórkę.

– Dobry wieczór, panie Adamie, Wojtyński. Jak zdrowie? To świetnie. Panie Adamie, nie mam czasu na dłuższe rozmowy, ale jestem w pilnej potrzebie, może mi pan życie uratować… Nie, nie, nie chodzi o pieniądze. Czy ten wasz pokój gościnny jest wolny? Co pan mówi? A czy ja mógłbym tam przyjechać teraz… z kimś? Tak, z panią… Mam nóż na gardle, kiedyś to panu dokładniej wy tłumaczę… Dobrze, świetnie, jadę… Nie wiem, jak się panu od wdzięczę… No, co pan mówi… Na razie!

Wreszcie spojrzał na mnie.

– Spodoba ci się. Ludzie wprawdzie są, ale jakby ich nie było.

Prom nam uciekł, więc stanęliśmy przy wjeździe. Postaliśmy tak parę minut i Tymon nareszcie jakby trochę się rozprężył.

– Nie wiem, jak mam cię przepraszać – powiedział. – Nie spodziewałem się jej nigdy w życiu.

– Trochę pechowo się umówiliśmy – zauważyłam. – Gdybym nie przyjechała właśnie dzisiaj, miałbyś rozwód bez kłopotu.

– Masz dla mnie tego adwokata?

– Mam sędziego. Podobno bardzo skuteczny. Ewa twierdzi, że połowę naszej firmy już rozwiódł bezboleśnie. Ale teraz to chyba nie będzie łatwe. Pani Irena twierdzi, że chce ratować małżeństwo.

– Chyba jej nie wierzysz?

– Chyba nie. Za to nie wiem, czy ona nie uważa, że to moje dziecko jest twoje.

– Bardzo dobrze. Niech sobie uważa. Ja chcę, żeby to było moje dziecko. Natomiast pamiętaj, Wikuś, że ona nie będzie miała prawa wplątywać cię w jakiekolwiek procesy, sądy i tak dalej.

– Wjeżdżaj. Patrz, już facet na nas macha, po lewej stań. Mam propozycję: nie mówmy o niej dzisiaj. Chyba, że bardzo chcesz.

– Nie, nie za bardzo. Patrz, zaczyna śnieg padać.

– To świetnie w takim razie, że ty jedziesz. Ja nie lubię po śniegu. A tak w ogóle, to gdzie jedziemy?

– Do lasu. Jest taki domek myśliwski dla specjalnych gości, za Troszynem. Jeszcze w czasach komuny tam bywały różne VIP-y. Dlatego można do niego spokojnie dojechać, nawet zimą, osobowym samochodem. Teraz też najczęściej tam siedzą jacyś ważniacy. Ale mamy szczęście, bo ważniacy, którzy mieli przyjechać dzisiaj, odwołali wizytę, a wszystkie przygotowania zostały już poczynione. To znaczy jest ciepło i jest kolacja.

– Przy świecach?

– Niewykluczone…

– Bo wiesz, kochany, zaparłam się na te świece.

Przechylił się w moją stronę i pocałował mnie.

– Tylko na świece?

– Nie, nie tylko… No i patrz, znowu zaczyna być dobrze.

– Musi być dobrze. Czemu ten głupek za mną trąbi?

– Bo nie może zjechać z promu…

– A, to my już na drugim brzegu?

Domek myśliwski okazał się bajkowy. Stał sobie w środku lasu jak chatka Baby Jagi, pomału przykrywając się śnieżną kołderką. Gospodarze, państwo Karasiowie, byli już uprzedzeni przez nadleśniczego i przywitali nas jak upragnionych gości. Wyglądało zresztą na to, że Tymon jest tam nieźle zadomowiony.

Czyżbym nie była pierwszą panią, którą tam dowiózł?

Karaś Adam, pan leśniczy zresztą, jakby wyczuł moje podejrzenia.

– Pan Tymon to u nas bywał nie raz, nie dwa – powiedział. – Ale pierwszy raz dopiero w towarzystwie, i to takiej uroczej damy!

– Przyjeżdżałeś na polowania?

Tymon pokręcił tylko głową, a pan Adam kontynuował, prowadząc nas do pokoju na piętrze:

– Pan Tymon poluje wyłącznie na ryby w wodzie. Zwierzyna w lesie go nie interesuje. W każdym razie jako trofeum. Pan Tymon tu sobie urządzał inne polowania.

– Zaciekawia mnie pan. A nic mi nie mówił, w ogóle nie wiedziałam, że zna takie cudne miejsce.

– Podoba się pani? Zobaczy pani rano, jeżeli, oczywiście, wstaniecie dosyć wcześnie. Jutro będzie słońce od rana, warto pójść do lasu.

To mówiąc, leśniczy otworzył przed nami drzwi do sporego pokoju. Bardzo stylowego. Skóry, rogi, kanapy, fotele, cieplutko, pachnie tymi jakimiś futrami, a na ścianach niesamowitej urody fotografie lasu o świcie.

– Boże, jakie piękne!

– Podoba się pani? To pana Tymona zdjęcia. Nie chwalił się pani, że taki zdolny fotograf?

– Nie zgadało się – powiedział Tymon, najwyraźniej zadowolony z mojej reakcji na jego dzieła. – No jak, przyjemne miejsce?

– Nadzwyczajne.

– Proszę pani, panie Tymonie – leśniczy był ździebko zaniepokojony – ja widzę, że państwo najchętniej by już stąd w ogóle nie wychodzili. Ale moja żona by się zapłakała; przygotowała kolację, specjalnie dla państwa, bardzo się ucieszyła, że to pan ma być, a nie ci ważniacy z ministerstwa. Bardzo proszę, zejdźcie jeszcze na parę minut, zresztą przecież musicie coś zjeść!

– Ma pan rację – powiedziałam, bo Tymon wyraźnie czekał na moją decyzję. – Jestem głodna jak wilk. Już jedno przyjęcie mi przepadło, drugiemu nie przepuszczę. A w ogóle Tymon obiecał mi kolację przy świecach!

– Będą świece – obiecał ucieszony Karaś Adam. – Proszę się rozgościć, rozpakować. Za kwadransik czekamy na dole.

I poszedł sobie.

Kwadransik spędziliśmy w ścisłym kontakcie. Rozgościć się zdążymy później.

– Byłem okropnie stęskniony – powiedział Tymon, kiedy już uznaliśmy, że czas minął. – Właściwie to dalej jestem. Ale ładnie z twojej strony, że nie odmówiłaś pani Karasiowej. Tylko uważaj, bo ona potrafi człowieka wykończyć.

– Czym?

– Żarciem. To prawdziwa pani leśniczyna, model przedwojenny. To znaczy, ona sama jest młodsza ode mnie, ale hołduje tradycjom, które wyssała z mlekiem matki, też pani leśniczyny.

– To świetnie. Ja naprawdę jestem głodna. Chodźmy, Karasie czekają.

Pani Karasiowa stała w drzwiach salonu, w pełnej gotowości bojowej. Reprezentowała ten cudowny, zanikający typ gospodyni, która nigdy, przenigdy nie zhańbi się podaniem gościom kiełbasy kupionej w sklepie. Na widok Tymona jej oblicze rozjaśniło się jak słońce.

Czy ona się w nim nie podkochuje?

Może zresztą i nie, bo mnie też przywitała szalenie serdecznie. Zapewne dlatego, że należałam do Tymona, którego najwyraźniej uwielbiała, ale jakoś tak inaczej, nie w sposób męsko-damski.

Pan Karaś zapalił świece. Pani Karasiowa zaczęła wnosić półmiski.

W popłochu spojrzałam na Tymona.

– Pani Czesiu kochana – powiedział, śmiejąc się – czy pani zamierzała nakarmić całe ministerstwo, a teraz my dwoje mamy to wszystko zjeść?

– Panie Tymonie – odrzekła Czesia Karasiowa uroczyście – żadne ministerstwo nigdy w życiu nie będzie tu miało takiego szacunku jak pan i pańska małżonka! Pan wie, dlaczego. A pani wie? Powiedział pani mąż?

Jakoś mi głupio było prostować, że niemąż. Swoją drogą byłam ciekawa, czym też Tymon tak się zasłużył poczciwej pani Karasiowej.

– A skąd, on mi nigdy nic nie mówi! – Zachichotałam, mimo woli wchodząc w rolę żony.

– Pani mąż mojemu mężowi uratował życie. Proszę, siadajcie państwo, jedzcie, a ja pani opowiem, jak było.

Siedliśmy za stołem zastawionym jak dla dwudziestu osób. Jakieś nieprawdopodobne smakołyki tu były, poczynając od bigosu, który pewnie z tydzień się gotował, poprzez różne wędliny, najwyraźniej własnego wyrobu, rosołki, barszczyki, pieczone mięsa, marynowane grzybki, pikle, śmikle – rany boskie, kto to zje!

– Niech się pani nie przeraża – powiedział uspokajająco pan Karaś, który widział, co się święci. – Zje pani tyle, ile będzie chciała. A przynajmniej ma pani wybór.

Wybór! Jak na targach gastronomicznych w Berlinie, na które to targi zabrała mnie kiedyś Ewa.

Spróbowałam bigosu, podczas gdy pani Karasiowa szykowała się do przemowy. Tymon ją uprzedził.

– Pani Czesiu, niech pani nie robi ze mnie bohatera, bardzo proszę. Bo ja się głupio czuję. Wikuś, ja po prostu znalazłem kiedyś pana leśniczego postrzelonego przez kłusowników i udzieliłem pierwszej pomocy, jak każdy porządny harcerz.

– Po prostu – oburzyła się pani Czesia. – Po prostu! Gdyby nie pan, to Adam by się na śmierć wykrwawił! Albo by go wilki dopadły! Tu są wilki, proszę pani, niewiele, ale są. A pan Tymon niósł Adama na rękach przez pięć kilometrów! W ostatniej chwili doniósł, tak mówił lekarz z pogotowia! A wtedy jeszcze nie było telefonów komórkowych, żeby wezwać pomoc. Dopiero stąd wołaliśmy pogotowie.

No, no. Ale mam amanta. Superman to przy nim pikuś.

– A jak to się stało, że pan był postrzelony? – zapytałam.

– Przez własną głupotę – złożył samokrytykę pan Adam. – Wiedziałem, że tu kłusuje taki jeden buc… o, przepraszam panią. Taki łobuz. I zamiast wołać policję, próbowałem go aresztować. A z nim akurat był jeszcze drugi łobuz i kiedy ja aresztowałem te go pierwszego, ten drugi mi posłał kulkę zza krzaka. Rzeczywiście, gdyby nie to, że pan Tymon akurat szukał sobie motywów do fotografii, to już bym tam został. Od tej pory moja Czesia modli się do pana Tymona jak do Najświętszej Panienki. Znaczy jednak mnie kocha, kobieta! Proszę, niech pani spróbuje tego. Pewnie jeszcze pani nie jadła takiej wędzonej dziczyzny.

– A co z tymi łobuzami?

– Poszli siedzieć. Połapali ich, był proces. Pan Tymon był świadkiem.

– Dawno to było?

– Dawno. Z osiem lat temu. Proszę spróbować maślaczków marynowanych, żona sama robiła… Zresztą to wszystko żona robiła, tylko mięsa ja wędzę.

Osiem lat temu. To jeszcze był z tą całą Ireną. I nigdy jej tu nie przywiózł?

– Proszę państwa – powiedział pan leśniczy – proponuję toast: za dobrych ludzi!

Wznieśliśmy kielichy z mrożoną wódeczką. Ja, oczywiście, tylko symbolicznie, bo jednak kotuś nie powinien uchlewać się w tak młodym wieku. Pani leśniczyna umoczyła usta, a jej małżonek i Tymon chlapnęli sobie uczciwie.

Po czym Tymon udowodnił, że mnie rozumie.

– Chyba państwa już przeprosimy. – Tu spojrzał na panią Czesię bardzo przepraszającym wzrokiem. – Jesteśmy zmęczeni a moja… a Wika w tym stanie… powinna jak najwięcej odpoczywać. Jutro też jest dzień, a przecież zostaniemy do niedzieli, jeżeli tylko państwo nie mają żadnych gości w planie.

– Nawet gdybyśmy mieli, państwa zawsze przyjmiemy z otwartymi ramionami – zapewniła pani Czesia. – Oddamy własne mieszkanie!

Wycofaliśmy się na z góry upatrzone pozycje, cały czas w grzecznościach wzajemnych z państwem Karasiami.

Na górze z przyjemnością stwierdziłam, że jedynym pomieszczeniem, w którym zrezygnowano z tradycyjnego wystroju, jest łazienka. Kafelki, duperelki, natrysk z masażem oraz inne podobne przyjemności.

Zażyłam kąpieli, a kiedy wyszłam z tej łazienki, schludna i czyściutka, Tymon już na mnie czekał w łóżku, które miało z hektar powierzchni. Od razu zapomnieliśmy o nieudanym początku dzisiejszej randki… I oczywiście byliśmy delikatni.

Uwielbiam go.

Sobota, 16 grudnia

Nadal go uwielbiam.

Twierdzi, że z wzajemnością.

Niedziela, 17 grudnia

Twierdzi, że on chyba jednak bardziej.

Zastanawialiśmy się, czy nie powinniśmy wracać do Świnoujścia. Upiorna Irena pewnie już opuściła domostwo.

Postanowiliśmy jeszcze do poniedziałkowego rana popławić się w luksusach.

Nawet byliśmy na jakimś spacerze, ale nie bardzo wiem, jak ten las wygląda. Las, jak las. Przeważnie sosnowy. Śnieg na nim był. Pewnie kiedyś tu jeszcze przyjedziemy. Może wtedy będę w stanie zwrócić uwagę na coś, co nie jest Tymonem.

Ależ wpadłam!

Karasie nadal chyba uważają mnie za panią Tymonową. Nie chciało nam się dementować. Dla nich zresztą to nie ma najmniejszego znaczenia. Jestem tylko dodatkiem do ich bożyszcza.

Zaczynam się zastanawiać, co to bożyszcze takie wspaniałe. Leśniczego uratował, fotografie produkuje cudnej urody i wszystkie upycha po kątach leśniczówki, zamiast dać na jaką wystawę, zapisać się do artystów. Skromny taki czy ma kompleksy?

– Karasia znalazłem w lesie całkowicie przypadkowo i nie ma się nad czym rozwodzić – powiedział stanowczo. – Też miałem kiedyś taką sytuacje na kutrze, że gdyby nie Józefek – znasz go, prawda? – toby mnie już dawno ryby zjadły. Wyleciałem za burtę jak z procy, a on mnie wyciągnął, narażając własne życie. To już tak jest – raz ty, drugi raz ciebie. A zdjęcia robię, bo robię… Lubię to i już. I wcale mi nie zależy, żeby to ktoś oglądał, poza może paroma osobami, które i tak prędzej czy później tu trafią. Wystawy mam w nosie. Chcę, że by wszyscy, którym te fotki pokażę, mówili: „Jaki pan zdolny, panie Tymonie”, a nie żeby krytycy sobie ostrzyli na mnie języki.

– Boisz się krytyki? Publiczności?

– Może się i boję, a może nie mam potrzeby. Nie zastanawiałem się.

– Patrz, a ja się lubię nieco uzewnętrznić…

– Nawet mi się podobało kilka przejawów tego twojego uzewnętrzniania. Mówiłem ci już, a ty chyba mi nie uwierzyłaś. Wtedy, kiedy się poznaliśmy.

– Gdzieś czytałam, że mężczyźni są prości – mruknęłam.

– Bo są. W każdym razie ja, jako reprezentant męskiej części ludzkości, jestem prosty jak dzień dobry. Jeżeli mówię, że mi się podobają twoje programy, to znaczy, że one mi się podobają. Jeżeli mówię, że cię kocham, to cię kocham. A jeżeli mówię, że poszedłbym teraz chętnie z tobą do łóżka, to znaczy, że poszedłbym niezwłocznie… Co ty na to?

– I mam nie doszukiwać się podtekstów?

– A jakie tu, na Boga, mogą być podteksty?!

– Wiesz, ja kiedyś powiedziałam facetowi, że go kocham, bo go kochałam, ale nie chciałam, żeby on o tym wiedział; chciałam, żeby on pomyślał, że ja tylko tak mówię, a w rzeczywistości wcale go nie kocham. Bo on mnie wtedy zapytał, czy go kocham i gdybym odpowiedziała, że nie, on by myślał, że to taka kokieteria, a naprawdę wpadłam po uszy. Więc powiedziałam, że tak, że by on pomyślał, że to taka kokieteria, a naprawdę to nie… Nadążasz?

– Dawno się pogubiłem! A on co myślał?

– A cholera wie. Ja myślałam, wtedy przynajmniej, że dla niego to jest tylko taka przygoda i nie chciałam, żeby widział, jak bardzo się zaangażowałam uczuciowo.

– Nie, ja zwariuję! To co ja mam myśleć, kiedy mi mówisz, że mnie kochasz?

– A jak myślisz?

– Ja w tych warunkach nie podejmuję się myśleć. Chodź natychmiast do tego łóżka! Strasznie mało czasu nam zostało dla siebie.

Poniedziałek, 18 grudnia

Wstaliśmy w środku nocy. O siódmej. Na dziesiątą zamówiłyśmy się do pana admirała, a Tymon też ma jakieś spotkanie, na którym powinien być.

Niestety, obecność Tymona źle wpływa na moje władze umysłowe. Przestaję myśleć o czymkolwiek poza nim, jego uśmiechem, jego ramionami, jego pocałunkami i tak dalej, i tak dalej…

Obudź się, Wiktorio!

Chociaż właściwie komu przeszkadza, że trochę zgłupiałam od tej miłości? Mnie jest z tym szaleństwem całkiem dobrze. A i tak niedługo mi się urwie, bo kiedy kotuś się urodzi, trzeba będzie zająć się poważnie kotusiem.

Ostatnie chwile dla mnie.

Pani Karasiowa nakarmiła nas solidną jajecznicą na kiełbasie z dzika i odjechaliśmy, żegnani czule i serdecznie zapraszani na zaś.

Na szczęście w nocy była odwilż i ten cały śnieg zaczął topnieć. Gdyby nie to, bałabym się trochę wracać do Szczecina za kierownicą.

Do Świnoujścia jechał Tymon. Wyglądał, jakby nigdy w życiu nie przeżywał żadnego romansu. Wyświeżony, ogolony i pachnący. Myślami już na tym swoim spotkaniu.

Niewykluczone zresztą, że ja wyglądałam podobnie.

Zastanawialiśmy się też, co zastaniemy w domu. Znaczy: w Tymona domu.

Poza ogólnym bałaganem jednak nie było tam nic strasznego. Przede wszystkim nie było koszmarnej Ireny. Zostawiła tylko kartkę opartą o pustą szklankę, wymazaną ohydną, purpurową szminką: „Do zobaczenia, kochanie”.

Wobec tego kawę wypiliśmy w biurze Tymona, po czym on pojechał swoim autem na to jakieś spotkanie, a ja swoim do sztabu Flotylli Obrony Wybrzeża. Umówiliśmy się, że jak skończę z nimi, to zadzwonię.

Z Ewą i Krysią zjechałyśmy się idealnie za osiem dziesiąta koło gmachu dowództwa. Nie chciało mi się wylatywać z samochodu do budki wartowniczej, tłumaczyć, że ja do szefa, czekać, aż młodzian się upewni, wlatywać z powrotem do samochodu i wjeżdżać na parking. Stanęłam sobie na krawężniku. Ewa natomiast, która lubi być traktowana z należytym szacunkiem, podjechała przed samą bramę i zaparła się prawie reflektorami w sztachetkach. Uzbrojony młodzieniec natychmiast popędził do niej, prawdopodobnie tłumacząc, że parking jest dla dowództwa i dla nikogo więcej. Podeszłam do nich i usłyszałam odpowiedź mojej przyjaciółki:

– Młody człowieku! Przyjechałyśmy z telewizji do waszego dowódcy! Czy nikt pana nie uprzedził? Jak to jest w ogóle możliwe? Proszę otworzyć mi tę bramkę, bo zamierzam wjechać! Tam widzę wolne miejsca!

W tej samej chwili z parkingu za bramą ruszył czarny ford i też podjechał do bramy, tyle że z drugiej strony. Przez moment wyglądało to na pat, bo wartownik nie wiedział, czy ma otwierać oficerowi, który i tak nie mógłby wyjechać, bo drogę tarasowała Ewa, czy dzwonić gdzieś tam w sprawie bab z telewizji i stał jak słup. Nagle Ewcia wysunęła głowę przez okienko i wydała z siebie gromki okrzyk:

– Maksio! A co ty tu robisz?

Z forda wyjrzała najpierw przepiękna głowa o kształcie patrycjuszowskim, a potem wypadł z impetem przecudnej urody oficer, bardzo bogato udekorowany galonami. Pańskim gestem nakazał wartownikowi otwarcie spornej bramy, przy czym Ewa musiała jednak nieco się odsunąć. Uczyniła to i też wypadła z impetem z samochodu. Po czym zrobili z cudnym oficerem niedźwiedzia, chichocząc i pokrzykując. Trochę to trwało, przez ten czas my z Krysią stanęłyśmy obok, a spłoszony wartownik pogadał z kimś tam przez interkom.

– Dziewczyny – powiedziała lekko zasapana Ewa, wydobywając się z uścisków wspaniałego oficera – to mój ukochany przyjaciel i ulubiony narzeczony, którego nie widziałam od czasów maturalnych. On jest książę. Maksiu, czy ty tu może jesteś dowódcą?

– Jeszcze nie – rzekł dyplomatycznie Maksio. – Panie pozwolą że się przedstawię: Maksymilian Pfaffenhoffen, do usług!

– Bardzo nam miło – powiedziałyśmy jednym głosem, po czym z Kryśką wymieniłyśmy nazwiska. Byłyśmy olśnione zarówno aparycją pana Maksia, jak i jego książęctwem, które w oczy biło.

– Maksiu – Ewa błyskawicznie wyciągnęła z torebki wizytówkę – musisz do mnie zadzwonić! Musimy się spotkać! Tylko że my teraz mamy interes do twojego szefa i już pędzimy, bo tempus fugit, a nie wypada się spóźniać. Co ty w ogóle jesteś – tu wskazała na imponujące galony – admirał?

– Tylko komandor porucznik. – Maksio uśmiechnął się mile. – Chyba to po was?

Wartownik najwidoczniej zawiadomił kogo trzeba, bo w naszym kierunku zdążał kolejny przepiękny oficer z mniejszą nieco ilością złota na rękawach. Pożegnałyśmy się spiesznie z olśniewającym, księciem komandorem Maksiem, który wycofał szybko forda, aby Ewka mogła jednak wjechać na parking dowództwa flotylli.

Istotnie, był to wysłannik samego szefa. Wprowadził nas do budynku, po czym przekazał w ręce kolejnego oficera. Ten przeprowadził nas przez kilka korytarzy i otworzył drzwi, za którymi czekał jeszcze nie dowódca, ale następny oficer, który przedstawił się nam jako adiutant dowódcy, kapitan Taki-a-taki. Nie patrzyłyśmy na siebie z obawy, że zaczniemy nieprzyzwoicie chichotać – tylu kapitanów do trzech skromnych telewizorek!

Ostatni kapitan zastukał do drzwi ze złotą tabliczką i oczom naszym ukazał się nadzwyczaj przystojny starszy pan, z którego postaci biło dostojeństwo i powaga. Chichot zamarł nam w krtani.

Pan admirał przedstawił się nam z niebywałym szacunkiem połączonym z galanterią. Niemal usłyszałam szelest własnej krynoliny, wlokącej się za mną po dywanie… Boże, żaden z naszych kolegów tak nie potrafi! No, może jeden Maciek. Ale on nie stwarza takiego dystansu. W ciągu sekundy przeistoczyłyśmy się z lekko zwariowanych kobitek z telewizji w prawdziwe, stuprocentowe damy. Oczywiście, najłatwiej przyszło to Ewie, która w końcu jest hrabiną.

Obie z Krysią starałyśmy się dostosować. Sposób bycia pana admirała sprawiał, że po prostu nie można było z nim tak rozmawiać, jak do tego przywykłyśmy na co dzień. Absolutnie niemożliwe było również używanie technicznego języka telewizyjnego!

Weszliśmy do gabinetu dowódcy i usiedliśmy za stołem. Kapitan adiutant był wciąż obecny. Stał, wyraźnie na coś czekając.

– Czy pozwolą panie, że zaproponuję małą kawę albo może herbatę, jeśli panie sobie życzą? – Pan admirał zawiesił głos.

Panie pozwoliły. Kawę.

Pan kapitan skłonił głowę i wyszedł.

A my, zgodnie z zasadą, że o interesach nie mówi się tak od razu – no i zgodnie z naszym zamierzeniem (powinnyśmy najpierw zaprzyjaźnić się z admirałem, a dopiero potem poprosić go o pożyczenie okrętu) – zaczęłyśmy rozmowę od skomplementowania owej imprezy plastyków, którym pan admirał tak dopomógł. Pan admirał kocha sztukę?

– Nie pretenduję do miana znawcy – odparł skromnie pan admirał. – Uważam jednak, że powinniśmy pomagać artystom, jeżeli tylko mamy takie możliwości. Nie jestem w tym odosobniony. Mamy tu, w dowództwie, małą galerię, wystawiamy prace amatorów, ale i zawodowych malarzy.

– Widzę tu obraz naszego wspólnego znajomego, pana Emanuela Bielskiego – powiedziałam, spoglądając na ścianę nad biurkiem dowódcy. – To świetny marynista, prawda?

– Tak, to prawda. Drugi jego obraz mam w domu. Państwo się znają?

– Oczywiście. We wrześniu byliśmy na tym nadzwyczajnym wernisażu w bunkrach. Emanuel twierdził, że gdyby nie pomoc pana admirała, nie mogliby zrobić tego tak efektownie.

W tym momencie rozległo się lekkie pukanie, drzwi się otworzyły i wszedł pan kapitan z tacą. Na tacy firmowa zastawa marynarki wojennej, kawa pachnąca upojnie. Znowu zaczęły się reweranse z filiżankami, cukrem i śmietanką. Coraz bardziej czułam się prawdziwą damą, prawie zapominając, że jestem tylko wyrobnikiem telewizyjnym.

Przy kawce jeszcze trochę pogaworzyliśmy sobie mile na tematy artystyczne. Swoboda bycia Ewki okazała się nieoceniona. Zresztą wszystkie trzy usiłowałyśmy oczarować admirała – chociaż w części tak, jak on nas oczarował od pierwszego kopa. Przepraszam: od pierwszego wejrzenia… Na ścianach wisiało parę różnych obrazków, wymieniliśmy więc na ich temat uwagi, niektóre były malowane wyraźnie przez dzieci, więc znowu pogadaliśmy o dzieciach, stąd już blisko było do Orkiestry, w końcu odważyłam się wypuścić próbną strzałę:

– Panie admirale… skoro już mówimy o konieczności pomocy dzieciom, ciekawa jestem, jakie jest pańskie zdanie na temat Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Bo wiemy, że wielu ludzi żywi wątpliwości, traktuje to jak żebractwo…

– Och, nie. – Admirał wzdrygnął się ledwie dostrzegalnie. – Na pewno nie żebractwo. Myślę, że to bardzo dobra akcja, cokolwiek by o niej mówiono. Pomagaliśmy już przy niej parokrotnie.

– To cudownie – ucieszyła się otwarcie Ewa – bo my mamy do pana admirała wielką prośbę o pomoc… właśnie w związku z Orkiestrą!

– Dla pań wszystko – powiedział admirał dwornie. – Czy mogę wiedzieć, czegóż to panie sobie życzą?

– Niedużo, panie admirale. – Krysia spuściła skromnie oczęta. – Tylko jeden okręt.

Admirał uniósł jedną brew i się uśmiechnął.

– Jeśli nie chcesz mojej zguby, kanonierkę daj mi luby – zadeklamował. – O różne rzeczy już kobiety mnie prosiły… A na co paniom okręt?

– W zasadzie dla dekoracji – powiedziałam. – Ale nie tylko. Ponieważ robimy transmisję z koncertu na plaży w Niechorzu, pomyśleliśmy sobie w gronie kolegów, że byłoby cudownie, gdyby taki okręt do nas mógł dopłynąć. Oczywiście jeżeli by to było możliwe z technicznego punktu widzenia. I ten okręt by zacumował przy pirsie, i był tam aż do wieczora. My byśmy zapowiadali jego przybycie na antenie, potem pokazalibyśmy, jak do nas płynie, potem można by zrobić wywiad z jego dowódcą, potem stałby przy tym pirsie i ludzie by go podziwiali, a na końcu wziąłby udział w Światełku do Nieba, jeszcze nie wiemy w jaki sposób, ale na pewno można by ustawić na pokładzie załogę z pochodniami.

Dopiero kiedy to wszystko powiedziałam, zrobiło mi się głupio. Boże, czego my wymagamy od normalnych ludzi! Ewa też pewnie pomyślała coś w tym rodzaju, bo zaczęła agitować:

– Zależy nam na tym, żeby pokazać, jak wielu ludzi chce pomóc dzieciom… A i dla marynarki to jest korzystne ze względu na publicity… – Zamilkła.

Admirał zastanawiał się głęboko.

– To by nie musiał być największy okręt na świecie – pospieszyła z informacją Krysia. – Nam wystarczy nawet taki mały kuter. A już będzie wiadomo, że marynarka wojenna jest z nami.

– Hm – powiedział admirał – mały kuter… Nie, nie… Ja sądzę że przyślemy okręt minowo-desantowy, tylko musimy najpierw sprawdzić, czy w ogóle będzie można do was dopłynąć. Proszę pań, umówmy się tak: najpierw zadamy pracę domową naszym specjalistom, zbadamy warunki hydrograficzne, policzymy wszystko, a jeżeli się tylko da, to okręt do was tam przypłynie.

Spojrzałyśmy po sobie z niedowierzaniem. On się po prostu zgodził!

– Panie admirale… – zaczęłam z uczuciem.

– Pan jest po prostu cudowny! – przerwała mi spontaniczna Krysia, zapominając o powściągliwości, która przystoi damie.

– Wspaniale – cieszyła się Ewa – wspaniale! Nikt w Polsce nie będzie miał czegoś takiego! A ten okręt to jest z tych dużych prawda?

– Tak, z tych największych, jakie panie mogły widzieć w naszym porcie. – Admirał uśmiechał się skromnie, ale widać było, że jest zadowolony z wrażenia, jakie udało mu się na nas wywrzeć. – Ale proszę pamiętać: wszystko zależy od warunków hydrograficznych.

– I kiedy się dowiemy o pańskiej ostatecznej decyzji? – Krysia chciała wiedzieć coś konkretnego.

– Powiedzmy… za tydzień. Czy to wystarczy?

– Oczywiście, w zupełności!

– I na jak długo chciałyby panie mieć ten okręt?

– Powiedzmy od dwunastej w południe do wieczora, do dwudziestej trzydzieści. Po Światełku mógłby już odpłynąć.

– Dobrze, to jest możliwe. Proszę zatem o telefon w przyszły poniedziałek. Nie, skąd, przecież to będą święta! W piątek proszę. Myślę, że będę miał już wszystkie dane i będę mógł podjąć decyzję.

To było hasło do odwrotu. Wymieniliśmy jeszcze kilka kurtuazyjnych zdanek i pożegnałyśmy admirała. Jeszcze dostałyśmy na pamiątkę oprawione w ramki godło flotylli i różne inne emblematy marynarki wojennej. Po jednym na twarz.

Znowu trzech kolejnych oficerów odprowadzało nas do wyjścia.

Wsiadłam do samochodu Ewy, czując, że zaraz pęknę.

Zdołałyśmy jeszcze utrzymać godność do rogu ulicy. Zaledwie Ewa skręciła, wszystkie trzy zaczęłyśmy wrzeszczeć jak szalone. Z czystej radości.

Miałyśmy okręt wojenny!

Tego nikt w Polsce mieć nie będzie!

– Żeby go jeszcze można było zlicytować – wzdychała praktyczna Krysia. – We Wrocławiu, zdaje się, licytują czołg…

– Nie bądź przepadzita – pohamowałam ją. – Najważniejsze że przypłyną i będą do wieczora! Zrobimy wywiad z dowódcą, oni są tacy piękni!

– Czekaj, czekaj – przyhamowała mnie z kolei Ewa. – Jeszcze nie wiadomo, czy przypłyną! Może się okazać, że za płytko albo że pogoda nie taka.

– Spluń trzy razy przez lewe ramię! Najważniejsze, że chcą. Nawet jeżeli teraz coś walnie, to już nie nasza wina. Ty, słuchaj co to za jeden, ten twój Maksio? Naprawdę książę?

– Naprawdę. Jego rodzice i moi przyjaźnili się jeszcze przed wojną. Drugą światową. My już jesteśmy powojenni. Chodziliśmy do jednej szkoły. Maksio jest trochę starszy, ale lubił rozrywki i powtarzał różne klasy. W maturalnej nam się udało być razem.

– W Szczecinie?

– Nie, w Poznaniu. Powiem wam, dziewczyny, prawdę: Maksio był mój pierwszy…

– Narzeczony?

– Kochaś! W tej maturalnej klasie. Potem poszliśmy na studia na rolnictwo, razem, tylko że Maksio poleciał z pierwszego roku.

– Za pochodzenie?

– Nie, za nieróbstwo. I wojsko go capnęło, to znaczy marynarka wojenna. Jakoś mu się spodobało, potem kończył te różne uczelnie, ale o tym to ja się już dowiadywałam z trzeciej ręki, bo kochany Maksio przestał do mnie pisać, jak tylko zaczął studiować. A mnie też w międzyczasie przeszło.

– A jak on się w ogóle dostał na wojskową uczelnię z takim po chodzeniem, bezet i książę, i z takim nazwiskiem na dodatek?

– Podejrzewam, że z pochodzenia nie starał się spowiadać, a nazwisko ma dziwne, kto to u nas wiedział, że arystokrata? Jakby się nazywał Radziwiłł albo Tyszkiewicz, albo Potocki, to chłopcy by wyniuchali, bo w końcu wszyscy czytali Trylogię. A taki Pfaffenhoffen się szwarcował. On nigdy nie miał tak naprawdę serca do rolnictwa, ale mamusia z tatusiem chcieli, żeby ziemianin wiedział, co się robi z ziemią.

– Były ziemianin – wtrąciła Krysia.

– Były. Tak czy inaczej, muszę się z nim spotkać, bo widzę, że wciąż mi się podoba i serce mi lata na jego widok! A propos serce lata, Wika, jak tam ten twój?

– Och – jęknęłam, bo dotarło do mnie, że dojeżdżamy już do promu. – Miałam do niego dzwonić! Poza tym mój samochód został przy tej całej marynarce! Czekaj, nie stawaj w tej kolejce! Musisz mnie zawieźć z powrotem!

Ewa powiedziała kilka słów, które z pewnością nie przystoją damie, a zwłaszcza hrabinie, po czym kilkoma nerwowymi ruchami wymiksowała się z kolejki aut czekających na prom. Zawróciła w stronę, skąd przyjechałyśmy.

Zadzwoniłam do Tymona na komórkę. Odebrał.

– Wiko, teraz nie mogę – powiedział oficjalnie. – Będę zajęty do jakiejś trzeciej. Zostaniesz w Świnoujściu do tej pory?

– Nie, będę jechać. Zadzwonię do ciebie wieczorem. Na razie.

– Na razie, pa.

Kochane koleżanki patrzyły na mnie jak dwie hieny. Ewa usiłowała jednocześnie lewym okiem obserwować ulicę, po której jechałyśmy.

– Czego się gapicie? – powiedziałam. – Zajęty jest. Pracuje.

– Teraz jest zajęty – powiedziała powoli Ewa – ale siedzisz tu przecież od soboty.

– Od piątku – sprostowałam.

– No i co? – zapytały obie jednocześnie.

– No i dużo. Stój, Ewa, ja tu wysiadam.

– Nie, nie, poczekaj; Krysia, a może byśmy tak coś zjadły przed podróżą?

– Jak najbardziej – zgodziła się Krysia natychmiast. – Na tej ulicy w poprzek jest fajna pizzeria.

– Od zapachu pizzerii mnie mdli – zaprotestowałam.

– To siądziemy przy drzwiach. – Krysia była bezlitosna. – Zresztą, tam jest dobra wentylacja.

Ewa z piskiem zahamowała przed pizzeria. Wepchnęły mnie do środka i zamówiły trzy średnie pizze „specjalność firmy, czyli wszystkiego po trochu”.

– Dobrze. A teraz gadaj – stanowczo nakazała Ewka. – Jak było?

Przed oczami stanęło mi, jak było. Poczułam, że mięknę w środku.

– Och, dziewczyny… To się po prostu nie da wyrazić słowami…

– Zakochała się beznadziejnie – zawyrokowała Krysia. – Co on takiego ma?

– W jakim sensie? – zapytałam, bo nie wiedziałam, czy jej chodzi o materialne dobra czy o cechy charakteru Tymona.

– Co ma w sobie – sprecyzowała Krysia.

– Mnóstwo zalet. Przecież go znasz, byłaś w Danii!

– Ale ja nie byłam – powiedziała Ewa. – Gadaj. Najlepiej po porządku. Przyjechałaś…

– Przyjechałam i nadziałam się na jego żonę.

– Nie żartuj!

– Nie żartuję. Ona życzyła sobie zostać w domu, więc my z Tymonem pojechaliśmy do leśniczówki i siedzieliśmy tam do dzisiaj rano.

– I coście tam robili? – zapytała Krysia. – W leśniczówce, środku zimy.

– Nie bądź naiwna – skarciła ją Ewa. – Co mogli robić? Ty powiedz lepiej, czy ponawiał oświadczyny.

– Nie ponawiał. Nie mówiliśmy o tym. Myślisz, że już mnie nie chce?

– A ty jego chcesz?

– Oczywiście!

– Na męża? I ojca?

– Chyba chcę…

Krysia obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem.

– To znaczy, że robimy razem ostatnią Orkiestrę? Będziesz się zwalniać?

– Zwariowałaś? Dlaczego ostatnią? Jakie zwalniać?!

– No a jak ty to sobie wyobrażasz? Przecież on ma tu dom, tu pracuje. I co, on będzie tu, a ty w Szczecinie? Jak to będzie wyglądało?

– Może mogłabym dojeżdżać – mruknęłam, nie wierząc w to co mówię.

Obie spojrzały na mnie tym razem z politowaniem.

– A on by się nie przeniósł?

– Nie pytałam. Mówił, że nie lubi Szczecina, a lubi Świnoujście. Może dlatego, że w Szczecinie mieszka ta jego żona straszna. Wiecie, ona doszła do wniosku, że to dziecko jest Tymona…

– A on co na to?

– Nie dementował.

– No to masz problem. – Krysia westchnęła.

Po czym rzuciłyśmy się na pizzę, którą nam właśnie doniesiono.

Wieczorem zadzwonił Tymon.

– Nie gniewasz się, mam nadzieję… Naprawdę nie mogłem rozmawiać.

– Rozumiem. A teraz możesz?

– Teraz mogę. Ale wolałbym nie przez telefon. Przyzwyczaiłem się, że mam cię pod ręką. Podobało mi się. Słuchaj, najważniejsze o co cię chciałem spytać…

„Czy za mnie wyjdziesz” – pomyślałam z nagłym i kompletnie bezsensownym lękiem.

– Idą święta, nie chciałabyś spędzić ich ze mną?

– Pewnie, że bym chciała – powiedziałam z ulgą. – Ale muszę pomyśleć. Zawsze spędzaliśmy te święta rodzinnie, zwłaszcza Wigilię. A ja się ostatnio trochę z nimi pogryzłam, to mnie dręczy Wigilia byłaby dobrym pretekstem do pogodzenia się.

– No tak…

Nie chciało mi przejść przez usta zaproszenie go do nas. Musiałby wystąpić w charakterze oficjalnego fatyganta, a ja przecież jeszcze nie wiem, czy za niego wyjdę!

Ta cholerna telewizja!

Z kolei gdybym go przedstawiła jako przyjaciela, ciekawe, co powiedziałby ojciec.

– A co będziesz robił beze mnie? Pojedziesz do rodziców?

– Nie pojadę. Nie śmiej się. We Wrocławiu byłbym za daleko od ciebie. Bo chyba jednak w święta się zobaczymy? A moją Wigilią się nie przejmuj. Mam wielu przyjaciół, stale mnie ktoś zaprasza. Ale będę tęsknił za tobą. Dobrze było u Karasiów, nie uważasz?

– Uważam, jak nie wiem co.

– Chciałbym cię mieć przy sobie…

– Słuchaj, Wigilia Wigilią, ale w pierwsze święto mogę przyjechać do ciebie. Ja też chcę być z tobą. Chyba że będzie śnieżyca, to się będę bała.

– Wtedy ja przyjadę po ciebie. A słuchaj, może byśmy gdzieś pojechali razem i zostali do sylwestra? To będzie przełom stuleci… Masz jakieś plany?

– Na przełomie stuleci powinno się być z kimś, kogo się kocha – mruknęłam w słuchawkę. – To znaczy z tobą. Ale pomiędzy świętami i sylwestrem będę miała dużo roboty. Siódmego mamy Orkiestrę.

– Orkiestrę? Ach, rozumiem, mówiłaś. Chciałabyś iść na jakiś bal? Bo prawdę mówiąc, nie myślałem o tym.

– Nie, bal wykluczony. Jeżeli chcesz na bal, to nie ze mną w szóstym miesiącu… Muszę poza tym zbierać siły na tę Orkiestrę. To będzie harówka, kilkanaście godzin na plaży, a zwracam ci uwagę, że to będzie styczeń, przedtem też po kilkanaście godzin dziennie będziemy doginać.

– Jesteś pewna, że powinnaś?

– Przeciwnie, jestem pewna, że nie powinnam. Ale nie mogę zrezygnować, zrozum mnie, Tymon! To dla mnie jest wyzwanie straszna robota nie tylko redakcyjna, ale organizacyjna, ja to uwielbiam! Czekam na to cały rok! Wiesz, jak to jest satysfakcja, jeżeli nam wyjdzie?

– Nie wiem, ale wyobrażam sobie, że ogromna, skoro tak ci na tym zależy.

– No, zależy mi.

– Rozumiem. Chociaż nie pochwalam.

– Ja też nie pochwalam. Ale muszę!

– Jesteś kompletną wariatką, kochanie. Uwielbiam cię, razem z tym twoim zapałem do czynu, wiesz?

Dalszą część rozmowy poświęciliśmy nader intymnym wyznaniom. Tymon zapłaci jakieś straszne pieniądze za ten telefon.

Gadaliśmy i gadali. I ani razu nie wspomniał o małżeństwie. O byciu razem owszem, bardzo dużo, właściwie wyłącznie. A o małżeństwie nic.

Może się rozmyślił?

Wtorek, 19 grudnia

Cały dzień pracowaliśmy nad przygotowaniami do Orkiestry. Nawet nie miałam siły pogadać z Tymonem.

Dzwonił wieczorem. I znowu ani słowa o małżeństwie.

Byłam u pani profesor. Jakaś załatana. W zasadzie nie miała do mnie pretensji o nic. Kazała dużo odpoczywać.

Nie mówiłam jej o Orkiestrze.

Środa, 20 grudnia

Orkiestra.

Dobrze, że Rosio od miesiąca praktycznie sam ciągnie gram morski. Tylko mu czasem podpowiadam.

Czwartek, 21 grudnia

Orkiestra.

Trochę się zbuntowaliśmy i ogłosiliśmy piątek dniem bez Orkiestry (wyjąwszy telefon admirała, który już powinien wiedzieć, co i jak). Trzeba chociaż kupić prezenty dla rodziny!

Piątek, 22 grudnia

Hura, hura, hura!

Niech żyje marynarka wojenna!

Hydrografowie się wypowiedzieli na temat dna koło Niechorza. Pan admirał życzył nam wesołych świąt i zapewnił, że okręt dopłynie, jeżeli tylko nie będzie za dużej fali.

Nie będzie. Pogodę, jak zwykle, załatwia Krysia.

I jeszcze jedna znakomita wiadomość: okrętem dowodzić będzie nie kto inny, jak sam Ewczyny Maksio Pfaffenhoffen. Pokażemy go Polsce i Polska padnie na kolana! Urok Maksia albowiem zwala z nóg! Jest jeszcze piękniejszy od Rocha!

Poleciałam po skróconej pracy do sklepów. Zakupiłam mnóstwo prezentów dla kochanej (mimo wszystko) rodzinki.

Zrobiłam w tym celu debet wielki jak krowa. Ale przecież mam dwa konta w dwóch bankach, a Krysia poinstruowała mnie, jak należy przelewać z pustego w próżne.

Strasznie, strasznie tęsknię za Tymonem! Najwyraźniej jest mi potrzebny do życia.

Zadzwoniłam do niego i powiedziałam mu to. Ja też najchętniej jestem prosta jak dzień dobry. Nie wiem tylko, czy on teraz nie uważa, że skoro mu mówię, że go kocham, to może właśnie wcale nieprawda, tylko nie chcę się odsłaniać i tak dalej.

Po jaką cholerę, ciężką i niespodziewaną, opowiadałam mu o tamtych niefortunnych kombinacjach??? Piętnaście lat temu!

Kotuś zachowuje się przyzwoicie – wbrew moim obawom, bo zaczynam się trochę przemęczać. Ale byłam, jeszcze przed zakupami, u pani profesor, która nie miała zastrzeżeń co do naszego stanu.

Nie wtajemniczałam jej na wszelki wypadek w nasze prowadzenie się. Zarówno aktualne, jak i przewidywane na najbliższy okres.

Kiedy kładę się spać, czuję przy sobie obecność Tymona. Ciekawe, czy to autosugestia, czy metafizyka? Ciekawe też, czy on już nie chce się ze mną ożenić, bo przemyślał sprawę ojcostwa na przykład…

Sobota, 23 grudnia

Relaks. Tylko i wyłącznie. Chrzanię sprzątanie świąteczne. Mogę u siebie odkurzyć, i to bez fanatyzmu. To wszystko, na co mnie dzisiaj stać.

Pytałam przez telefon Bartka, który jako najmłodszy ubiera ogólnorodzinną choinkę, czy nie potrzebuje pomocy, ale odpowiedział, że nie.

– Spadniesz, ciocia, z krzesła, i całe życie będę miał wyrzuty sumienia.

To znaczy, że choinka będzie wysoka, jak zawsze.

– A konsultacji artystycznej nie potrzebujesz?

– Dziękuję, ale nie. Matka i tak mi da popalić, i babcia też tysiąc razy mi każe przewieszać jabłuszka. Cioci już bym nie wy trzymał.

– Miło, że jesteś szczery. A jak atmosfera w domu?

– Normalnie. Ciocia przyjdzie?

– Tak, jasne, że przyjdę…

Tymon wybiera się na Wigilię do Józefka i jego rodziny, licznej bardzo i wesołej.

Wigilia

Ponura afera.

To znaczy początkowo było całkiem przyjemnie. Uznałam, że nie będę czekać na jakieś specjalne zaproszenia, tylko po prostu zeszłam na dół o poranku i zapytałam mamę, czy nie przyda się na coś moja pomoc. Mama ucieszyła się i zaproponowała, żebym kleiła uszka. Farsz już miała gotowy od wczoraj.

Uszka mojej mamuni są zawsze upiornie małe. Duża fasola Jaś to przy nich prawdziwa olbrzymka. Na twarz liczy się po dziesięć uszek, twarzy jest sześć. Przy dwudziestym drugim uszku zastał mnie ziewający Krzyś, który miał nocny dyżur i właśnie się nieco przespał.

– No, ja nie wiem… – powiedział, spoglądając z niesmakiem na moje nogi. – Ja nie wiem…

Tu ziewnął rozpaczliwie i reszta tekstu ugrzęzła mu w krtani.

– Czego nie wiesz, Krzysiu? Czemu spoglądasz z niesmakiem na moje łydki?

– Spoglądam z niesmakiem na twoje łydki, ponieważ twoje łydki spuchły. Ja nie jestem tym zachwycony. Nie wiem, jak twoja pani profesor.

– Jak byłam u pani profesor, to one jeszcze nie były spuchnięte.

– A kiedy byłaś u pani profesor?

– We wtorek.

– To one od wtorku ci tak spuchły… Ile godzin dziennie ostatnio pracujesz?

– Odczep się.

– Wicia, ja za tobą do pracy latał nie będę, ale tym pierożkom to ty lepiej daj spokój. Dużo jeszcze masz do zrobienia?

– Dużo. Ze czterdzieści sztuk.

– Wykluczone. Lekarz ci zakazuje. Połóż się na kanapce i oglądaj pogodny program telewizyjny.

– A uszka same się zrobią? Może ja usiądę przy stole i będę je robiła na siedząco?

– Nie denerwuj mnie.

Kucnął koło mnie i pomacał moje łydki.

– Zostaw tę garmażerkę i kładź się.

– Mama mnie zabije. Obiecałam pomóc.

Do kuchni weszła mama z garnkiem bigosu.

– Dlaczego mam cię zabić? – spytała pogodnie.

– Bo ona mamę zaraz zostawi razem z tymi uszkami i sobie pójdzie – wyręczył mnie w odpowiedzi Krzyś, wypychając mnie z kuchni. – Ja jej zabraniam sterczeć za tym stołem, ona ma się położyć w pozycji horyzontalnej.

– Coś się stało? – przestraszyła się mama.

– Jeszcze nic – oznajmił lekarz domowy. – Na razie tylko spuchła. Nic jej nie będzie, ale trzeba jej dać spokój z robótkami świątecznymi.

W efekcie wylegiwałam się cały dzień na rodzinnej kanapie, obsługiwana przez całą prawie (tatunio się wyłamał) rodzinkę, obstawiona próbkami ciast i różnych łakoci typu śledzie w białym winie z cytryną.

Z prawdziwą przyjemnością patrzałam, jak rodzina obywa się beze mnie przy nakrywaniu stołu, dekorowaniu pokoju i układaniu bakalii w salaterkach po prababci. Jedyny czyn, na jaki się zdobyłam, to było przyniesienie mojej porcji paczuszek i wrzucenie ich pod choinkę.

Kiedy zebraliśmy się, żeby zasiąść do Wigilii, nogi miałam już prawie normalne.

Opłatek.

Zawsze strasznie się wzruszam, kiedy dzielimy się opłatkiem. Nie umiem wymyślać piętrowych życzeń, bo i tak chciałabym dla wszystkich tego samego: żeby byli zdrowi, szczęśliwi i wolni od problemów. Żeby im się marzenia spełniały i żeby otaczała ich powszechna życzliwość. W ogóle jestem za tym, żeby życzliwość zapanowała powszechnie. I to w zasadzie załatwia wszystko.

Najchętniej zresztą nic bym w takiej chwili nie mówiła, ograniczając się do wymiany uścisków bratnich, siostrzanych, córczynych i ciotczynych. Oraz szwagierkowskich.

To jest, niestety, niemożliwe, albowiem na Wigilię się życzy. Więc kombinuję, jak potrafię. Męczy mnie to okropnie.

Kochana rodzinka w życzeniach dla mnie była w zasadzie monotematyczna. Żeby się szczęśliwie urodziło i zdrowo chowało. Bartek życzył mi dodatkowo, żeby było inteligentne, bo to, jak twierdził, zawsze przyjemniej. Problem tatusia dyplomatycznie pomijano.

Z wyjątkiem, oczywiście, mojego własnego tatusia. On tam niczego nie zamierzał pomijać.

– Życzę ci, droga Wiko – powiedział uroczyście i bardzo głośno – żeby ten mój wnuk, który ma się narodzić, nie musiał być dzieckiem niepełnej rodziny. Żeby jego własny ojciec okazał się mężczyzną i wrócił do ciebie, a ty żebyś miała dosyć rozsądku aby go przyjąć, co zresztą jest twoim obowiązkiem.

Ciekawe, jak by tatunio zareagował, gdybym ujawniła istnienie Tymona i przyznała się, że on chce się ze mną żenić, a ja kręcę jak pies ogonem.

Powstrzymałam się od ujawnienia Tymona, ale nie wytrzymałam, żeby nie powiedzieć słodko:

– Przykro mi, tato, ale twoje życzenia nie mają szans. Autor mojego dziecka będzie się żenił na dniach z panienką jakieś dziesięć lat młodszą ode mnie, za to dużo lepiej sytuowaną. Musisz wymyślić wariant B.

– Jaki wariant B? – nie zaskoczył tatunio.

– Inny wariant życzeń dla mnie – wyjaśniłam. – Na przykład żebym była szczęśliwa. Ja i moje dziecko, podejrzewam, że płci męskiej.

– Bądź szczęśliwa – powiedział bardzo sucho mój rodziciel i ograniczył się do konwencjonalnego uścisku.

Byłabym się popłakała, gdybym nie wpadła w tym momencie ponownie w otwarte ramiona mojej siostry.

– Olśniło mnie – powiedziała. – Na twoim miejscu też bym się nie dała terroryzować; rób, jak uważasz, sama przecież wiesz najlepiej, co dla was dobre. Życzę ci, żebyście byli szczęśliwi oboje z maluchem. Na naszą pomoc możesz liczyć.

Krzyś i Bartek kiwali głowami jak Chińczycy. Mama udawała Greka, jeśli już używamy porównań narodowościowych.

Kolacja przebiegła właściwie bez zakłóceń. Prezenty wywołały, jak zwykle, masę radości. Od Krzyśków dostałam zbiorowy prezent w postaci mnóstwa maleńkich ubranek.

No tak, sama muszę o tym pomyśleć w najbliższym czasie. Przecież nie będę kupowała wyprawki, jak już młode będzie na świecie!

Bartek szarpnął się na jeden z moich ulubionych zapachów Chanel. Bardzo mnie tym wzruszył. Pozostałym rodzinnym kobietom też ofiarował perfumy, i też markowe. Został zasypany przez nas uściskami i podziękowaniami.

– No dobrze już, bo mnie zacałujecie na śmierć – otrząsnął się z nas. – Zarobiłem w radiu i wcale tak dużo nie zapłaciłem, bo po jechaliśmy z kolegami do Nowego Warpna…

Z Nowego Warpna do Altwarp w Niemczech pływają statki z wolnocłowymi sklepami na pokładzie. Sama też tam jeżdżę zaopatrywać się w perfumy i koniaczki.

Brakowało mi prezentu od rodziców, ale zachowałam milczenie. Ale jednak zrobiło mi się przykro. Niepotrzebnie.

– Wika, od nas też coś dostałaś, tylko że się nie mieściło pod choinką – oświadczyła mama z błyskiem w oku. – Jest na werandzie.

Poleciałam na werandę. Wózek! Bardzo ładny.

Podziękowałam. Przydałoby się jeszcze łóżeczko. Boże jedyny, łóżeczko, stolik do przewijania, jakaś wanienka… Mnóstwa rzeczy potrzebuję! A ja do tej pory w ogóle o tym nie myślałam…

Zrobiło się miło. Obżeraliśmy się plackiem z kruszonką i orzechami, popijając czerwone wino.

Zaczęłam się zastanawiać, czy nie poprosić ojca, żeby został chrzestnym mojego młodego. Chyba nie ma przepisu zabraniającego dziadkom bycia ojcem chrzestnym? Rodzeństwo może, to i dziadek też. A zawsze byłaby to jakaś gałązka oliwna. Maćkowi bym wytłumaczyła, Maciek zrozumie. Zresztą imię będzie miał po nim.

– Słuchajcie – powiedziałam – wy się lepiej znacie na przepisach kościelnych. Czy dziadkowie mogą być rodzicami chrzestnymi?

I to był błąd.

Ojciec wyprostował się w fotelu.

– Chyba wiem, do czego zmierzasz. – Jego ton był gorzej niż lodowaty, był obojętny. – Nie mówmy o tym więcej.

No i popsułam. Było już jakie takie zawieszenie broni, po jaką cholerę pchałam się do tej całej zgody rodzinnej?

Boże, o mało co nie wygadałam się z Tymona… A propos Tymona – powinien zadzwonić. Może dzwonił. A ja komórkę zostawiłam u siebie!

Odsiedziałam jeszcze kwadrans, ale nie było już tak miło, niestety. Pożegnałam się pod pretekstem, że jestem zmęczona i muszę odpocząć. Idąc do siebie na górę, zastanawiałam się, jak by to było, gdybym zdecydowała się wyjść za niego. Czy ojciec mógłby pomyśleć, że to jego łagodna perswazja wpłynęła na mój zdrowy rozsądek?

Nie ma takiej możliwości!

Tymon, oczywiście dzwonił, a nie zastawszy mnie, nagrał wiadomość w poczcie głosowej.

„Wesołych świąt, Wikuś, sama wiesz, czego ja ci życzę, co ci tam będę opowiadał. Józefkowie też ci życzą. Właśnie idę do domu, możesz już do mnie dzwonić spokojnie, to się jakoś umówimy. Całuję cię… i w ogóle też”.

Zadzwoniłam.

Odebrał natychmiast.

– Czekałem na ciebie – powiedział takim głosem, że zrobiło mi się miękko w kolanach. – Jak tam twoja Wigilia?

– Jako tako. A jak twoja?

– Też jako tako. Szkoda, że nie była nasza wspólna. A jak twoje święta dalej?

– Dalej nie wiem. Krzysiek kazał mi odpoczywać.

– To może poodpoczywasz u mnie, a ja będę się o ciebie troszczył? Albo u Karasiów.

– Ja bym wolała u ciebie, żeby nie trzeba było prowadzić żadnych rozmów kurtuazyjnych. A jesteś pewien, że twoja żona nas nie zaszczyci?

– Nie powinna. Jest w Zakopanem i będzie tam aż do następnego tysiąclecia. Trzeciego stycznia wraca.

– Jesteś pewien?

– Jestem. Mam zaprzyjaźnioną kierowniczkę recepcji w hotelu Kasprowy. Tak mi coś mówiło, że Irena może chcieć tam jechać na wszelki wypadek zadzwoniłem i okazało się, że trafiłem, ma rezerwację. Tam jeżdżą różni nasi niegdyś wspólni znajomi, dla tego pomyślałem o tym właśnie.

– Też jeździłeś do Kasprowego na święta?

– Też. Irena nie chciała robić świąt w domu, bo to jest praco chłonne. Kiedyś miałem tam taką małą zapaść psychiczną i ta recepcjonistka, jeszcze wtedy szeregowa, nie kierowniczka, mnie ratowała.

– To znaczy nawaliłeś się jak messerschmitt i ona ci dawała barszczyk! – Ucieszyła mnie ta wizja, nie wiadomo czemu.

– Żurek – sprostował, śmiejąc się. – Ona też akurat miała zapaść psychiczną, bo ją właśnie mąż puszczał kantem. Pół nocy żeśmy przegadali w kantorku za recepcją i od tej pory jesteśmy przyjaciele.

– Tylko przegadali?

– Wtedy tylko – powiedział niewinnie. – Nie miałbym siły do czynu. Potem może i owszem, tylko że ona się szybko pogodziła z tym swoim mężem i do tej pory są razem, szczęśliwi. Ona twierdzi, że jej pomogłem wrócić do równowagi. Ja to samo. Rozumiesz, że przyjaźń istnieje, chociaż na dużą odległość.

– Rozumiem. Czasami trzeba porozmawiać z człowiekiem. Też miałam takie chwile. A teraz powiedz, co robimy z tak pięknie rozpoczętymi świętami?

– Która godzina?

– Dziesiąta. A co, chcesz, żebym już jechała?

– Nie, ja w ogóle nie chcę, żebyś jechała, zwłaszcza w nocy i po tym czymś, co właśnie zamarza. Za dwie godziny mógłbym być u ciebie, za następne dwie bylibyśmy u mnie.

– Nie, to zróbmy inaczej. Przyjedź, a do ciebie pojedziemy rano.

Środa, 27 grudnia

Z powrotem w domu.

Nie opiszę tych dwóch dni i trzech nocy, bo nie jestem cholerna Mniszkówna. Ani inna baba od harlequinów.

A w ogóle to się nie da opisać, bo to jest – poza wszystkim – duża ilość czystej metafizyki.

Rodzinę zawiadomiłam telefonicznie, że jestem u przyjaciół. Na sylwestra, oczywiście, też umówiliśmy się u niego. Okazało się, że żadne z nas nie jest wielbicielem hucznych balów. Zresztą na huczne bale bilety sprzedane od dawna. Po drugie zresztą mam się oszczędzać.

A dzisiaj już trzeba mi do roboty, oszczędzać się będę nieco później.

Piątek, 29 grudnia

Ewa przyszła do mnie do redakcji wzburzona, z plikiem gazet w ręce.

– Czytałaś?

– Co miałam czytać? W ogóle nie mam czasu na czytanie, od wczoraj usiłuję tak policzyć sekundy, żeby mi się wszystko zmieściło. Wychodzi na to, że prezenterzy będą jechać na dopalaczach. A co takiego?

– Wiesz, co głupi Trapiec napisał w swoim poczytnym organie?

– Skąd mam wiedzieć? Pokaż.

Organ Trapca zawierał podsumowanie stulecia i podsumowanie roku, jak większość organów w tym tygodniu. Część podsumowania roku Trapiec wykonał własnoręcznie. Tylko ręcznie, bo mózgu chyba nie angażował. Zresztą może i angażował, ale on ma mózg kiepskiej jakości.

W rubryce „Region” w listopadzie figurowała notka o aferze szprotkowej.

Ostatnie zdania brzmiały tak: Biznesmen Wojtyński wiele zrobił dla udowodnienia swoich racji; wydatnie pomogli mu w tym dziennikarze, których zabrał do Danii na rzekomą kontrolę swojego połowu. Szczególny udział w owej pomocy miała znana dziennikarka W.S., która, jak wieść niesie, niebawem zostanie mamą małego biznesmeniątka.

Rozzłościłam się.

– Ależ on jest głupek! Ciekawe, kto mu przyniósł taką rewelację.

– Irena, z całą pewnością Irena. Mówiłaś, że ona tak uznała, jak się spotkałyście w Świnoujściu, pamiętasz?

– Pamiętam. Ale nawet gdyby to była prawda, jak nie jest, to co to ma za znaczenie? Po co on takie rzeczy wypisuje?

– Ty naiwna jesteś? Szmatławiec walczy o poczytność i w nosie ma jakieś tam prawdy. Leszek jest mały robaczek i rozumu ma tyle co robaczek, a moralności jeszcze mniej. Poza tym cię nie lubi, bo coś słyszałam, że przez ciebie kiedyś oberwał. Będziesz się tym przejmowała?

– Raczej nie. Nie wiem, jak Tymon. A co do głupka Trapca, to mam pomysł.

Wykręciłam numer komórki Leszka. Ewa podniosła drugą słuchawkę mojego służbowego telefonu.

– Cześć, głąbie. Tu mówi twoja była koleżanka, znana dziennikarka W.S.

– Aaa, widzę, że czytasz naszą gazetę! Jak to miło, kiedy media się popierają.

– Dzisiejszą czytałam. Wyjątkowo. Słuchaj, niereformowalny pacanie. Nie wiem, kto ci powiedział, że będę miała z Wojtyńskim dziecko. Pewnie jego żona?

– Wiktorio! Czy ty zdradzasz swoich informatorów? Nie pytaj mnie o moich!

– Ty, oczywiście wiesz, że to nieprawda.

– Ależ skąd mam wiedzieć?

– Bo to twoje!

Ewa prychnęła. Pokazałam jej na rękach, że ma uważać na od ruchy. Trapiec zaniemówił.

– No i czemu milczysz?

– Czyje?

– Twoje, Lesiu, twoje. Ludzie jeszcze nie wiedzą, że mieliśmy ten cichy romans, który chciałeś ukryć przed żoną, ale chyba się dowiedzą w najbliższej przyszłości.

– Ty zwariowałaś! Kto ci uwierzy?

– Wszyscy uwierzą! Wierzą w te pierdoły, które wypisujesz, uwierzą, jeśli ogłoszę, że uwiodłeś mnie i porzuciłeś, kiedy się okazało, że jestem w ciąży! Całe środowisko się dowie, że usiłowałeś mnie namówić do usunięcia tego dziecka! Miałam nerwicę przez ciebie! Z trudem doszłam do siebie pod opieką psychologa! Co ty myślisz, że nie mam psychologa, który chętnie się przyzna, że mnie reanimował psychicznie po tym, co mi zrobiłeś?

– A co ja ci zrobiłem?!

– Dziecko.

– Ty jesteś nienormalna!

– Cały czas tak mówisz, odkąd się dowiedziałeś, że będę miała twoje dziecko! Dlatego miałam depresję! Próbowałam popełnić samobójstwo!

Ewa nie wytrzymała.

– Tak, ty Trapcu niedorobiony, próbowała! Gdybym jej nie znalazła z łbem w piecyku gazowym, to byś już był mordercą, a nie tylko świnią!

– Wariatki – jęknął Trapiec. – Wszystko już macie wymyślone prawda? Żeby się tylko zemścić…

– Wszystko nie. – Byłam prawdomówna. – Ale, jak widzisz mamy zdolności do wesołej improwizacji. Ciekawe na przykład, co powie pani Trapcowa, kiedy jej ktoś na balu sylwestrowym otworzy oczy! Bądź spokojny, część moich przyjaciółek też się bawi w Zamku. Mała damska wódeczka, jak ci się to podoba?

– Albo jeszcze tak – Ewa najwyraźniej chciała wziąć udział w zabawie – moja przyjaciółka adwokatka, która też przypadkiem będzie na balu w Zamku, opowie wszystkim, jak planowaliście z Wicią wyślizganie twojej niczego nieświadomej żoneczki z tego dużego mieszkania, co je macie kupione za jej pieniądze z hurtowni spożywką! Może nawet zrobi jej się głupio, kiedy zauważy, że twoja wszystko słyszy!

– No nie wiem. – Trapiec jakby trochę oprzytomniał po pierwszym ciosie. – Będziesz chciała, Wiktoria, tak się podkładać? Będziesz miała opinię cynicznej i bezwzględnej baby.

– Kochany! Mnie już jest wszystko jedno. Opinię psujesz mi od dwóch miesięcy konsekwentnie. Starasz się odebrać mi wiarygodność, na którą rzetelnie od lat pracuję. Więc jeśli ludzie mają o mnie myśleć, że uprawiam prywatne poletko na służbowym gruncie, to ja wolę, żeby myśleli, że się z tobą puszczałam i że trochę kombinowaliśmy przeciw twojej nudnej żonie. Wszyscy zresztą wiedzą, że jesteś intrygant i będzie na ciebie. A mnie będą żałować, bo taka dzielna jestem i utrzymałam to dziecko, mimo że zachowałeś się wobec nas jak ostatnia świnia!

– A co pomyśli twój fatygant? Bo chyba nie zaprzeczysz, że jesteście razem?

– Jesteśmy razem. Będzie ze trzy tygodnie. Nic nie będzie musiał myśleć, bo mu wszystko opowiem, a on jest inteligentny facet w przeciwieństwie do ciebie. Będzie miał zabawę. Niewykluczone, że umrze ze śmiechu. A niewykluczone też, że się przejmie i przyjedzie dać ci w mordę! A może wejdzie w jakąś koalicję z twoją żoną… Wiesz, wspólnota problemów: żona go zostawiła, kochanka była nieszczera, z kolei ty ze swoją grałeś w podwójne karty…

– I ty to naprawdę zrobisz?

– Całkiem spokojnie.

– A my jej pomożemy – dodała, bardzo zadowolona, Ewa. – Ma przyjaciół. Wiesz: lekarze, adwokaci, sędziowie…

– Dobrze – skapitulował Trapiec. – Czego chcecie? Mam to odwołać?

– Wypchaj się. Masz raz na zawsze zamilknąć na ten temat.

– Zamykasz usta koledze dziennikarzowi?

– Na temat mojego życia osobistego, głąbie. I na temat osobistego życia Wojtyńskiego Tymona! W ogóle uważaj z tym czepianiem się życia osobistego, bo ktoś w końcu nie wytrzyma i oberwiesz porządnie. A jak będziesz pisał na temat życia nieosobistego, to sobie pisz, o czym chcesz, byle uczciwie. Jeśli zaczniesz znowu wypisywać bzdury wyssane z czyjegoś brudnego palca, to uważaj, bo cię podamy do komisji etyki mediów! I zostaniesz ponurym przykładem, jak środowisko traktuje nierzetelnego dziennikarza.

– Dobrze! Zamknę się na twój temat. A teraz mam cię dosyć. Wybacz, ale nie będę ci życzył szczęśliwego nowego roku!

Wyłączył się. Obie z Ewą dostałyśmy ciężkiego ataku śmiechu. Makijaż nam się rozmoczył i spłynął po policzkach. Płakałyśmy rzewnie jakiś czas, po czym Ewa pierwsza się otrząsnęła.

– Nie chciałaś, żeby odszczekał?

– Nie, najlepiej będzie zamilknąć nad tą trumną.

– A co to jest za komisja etyki?

– Kiedyś coś takiego było. Teraz też pewnie jest.

– Dzwoń do tego swojego, ciekawa jestem, czy wie.

– Dobrze, ale tym razem nie podnoś słuchawki! Sama ci po wiem.

Tymon zgłosił się natychmiast.

– Och, dobrze, że jesteś. Czytałeś już prasę?

– Czytałem. Właśnie zastanawiałem się, czy ty również czytałaś i co ty na to. Może się przyznamy?

– Nie, to nie jest dobry pomysł. Gdyby to było naprawdę twoje, nie powinnam tak się wtedy angażować po twojej stronie. Zważywszy, że już we mnie kiełkowało wielkie uczucie, to i tak nie było całkiem w porządku, chociaż byłam uczciwa. Rozumiesz? Uczciwa, ale nieobiektywna. Ja chciałam, żebyś wygrał. Wiesz: sąd sądem…

– …a sprawiedliwość musi być po naszej stronie.

– Otóż to. Najlepiej będzie, jeżeli nie zareagujemy. To znaczy publicznie. Wtedy ludzie przeczytają, westchną nad moją obłudą i zapomną. A jak zaczniemy to rozgrzebywać… Zresztą, co kogo obchodzi, z kim ja mam dziecko?

– Racja. Czekaj – mówiłaś: publicznie. A prywatnie?

– Prywatnie już zareagowałam. Lesio Trapiec zapomni o moim istnieniu.

– Skąd wiesz?

– Bo mu powiedziałam, że jeżeli tego nie zrobi, zawiadomię świat, że to jego dziecko, że mnie rzucił i tak dalej. Już mam świadka na to, jak chciałam popełnić samobójstwo z tego powodu.

– Nie żartuj? To ty jesteś niebezpieczna!

– Tak, kochany! Nie wiedziałeś? Czekaj, ja muszę wracać do roboty, powiedz tylko, kiedy po mnie przyjedziesz?

– Mogę dziś, mogę jutro…

– To wolę jutro rano. Znowu mi nogi spuchły i muszę poleżeć bez emocji… rozumiesz.

– Rozumiem. Przyjadę tak świtem, koło dwunastej. Wystarczy?

– Lepiej koło drugiej. Ty też się wyśpij.

Wróciłam do Orkiestry. Jeśli się uda, to jesteśmy wielcy. Po Nowym Roku trzeba sobie w ogóle będzie odpuścić wielką miłość i spotkania z Tymonem, bo to mnie jednak dekoncentruje.