40534.fb2 Zapiski Stanu Powa?nego - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Zapiski Stanu Powa?nego - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

STYCZEŃ

Poniedziałek, 1 stycznia 2001

No i mamy nowe tysiąclecie. Na razie wygląda zupełnie tak samo jak stare.

Dobra wróżba polega na tym, że zaczęłam je w towarzystwie miłego człowieka. Powinno zatem i dalej być miło.

Człowiek tym razem zahaczył o małżeństwo.

Siedzieliśmy sobie razem na olbrzymiej kanapie (pewno Irenka ją kupowała, do niego nie pasują te wszystkie poduchy oraz falbany). Paliły się tylko dwie świece i światełka na choince. Miał choinkę! Chciało mu się ją ubrać! Co prawda tylko w te światełka i parę bombek, ale zawsze.

Przestał mnie całować i powiedział:

– Słuchaj, Wikuś, kochanie ty moje, a powiedz mi, jak ty sobie wyobrażasz przyszłość. Bo ja się pewnie w miarę szybko rozwiodę, mówiłem ci, że chciałbym, żebyśmy byli razem. Ty mówisz, że mnie kochasz… Ja nie umiem tak lekko tego traktować. No więc chciałbym wiedzieć, wyjdziesz za mnie czy nie?

Zastanawiałam się, co mu odpowiedzieć.

No, co mu odpowiedzieć?

Że sorry, ale sama nie wiem, czego chcę?

To znaczy ja wiem, chcę jego i chcę, żeby nic mi się nie zmieniło w pracy, ale to chyba tak czy siak niemożliwe.

Może spróbować odwrotnie?

Bez niego – mowy nie ma. Bez telewizji – też mowy nie ma. Poza Szczecinem – nie ma zawodowej telewizji. Nie będę dojeżdżać dwie godziny. I nie będę pracować w osiedlowej kablówce.

Ten jego dom w Świnoujściu – śliczny i w takim pięknym miejscu, ale chyba by mnie denerwowała świadomość, że przede mną była tu kilka lat gospodynią pani Irena R.

Zdaje się, że siedziałam tak z głupią miną dosyć długo.

– Nie powiesz mi tego dzisiaj, prawda?

– Bardzo mi to będziesz miał za złe?

– Nie umiem mieć ci za złe czegokolwiek.

Postanowiłam tę noc spędzić już u siebie, bo jutro od rana mam kilka spotkań w sprawie Orkiestry.

Odwiózł mnie i też nie chciał zostać, bo też miał spotkania zaplanowane.

Mam nadzieję, że się nie popsuło… Spotkamy się dopiero po Orkiestrze.

Sobota, 6 stycznia

Wszystko gotowe.

Jesteśmy w Niechorzu od rana. Przyjechałam swoim samochodem, z Bartkiem za kierownicą. Bartek zawsze nam pomaga przy Orkiestrze. Zawsze, to znaczy odkąd ją robimy, czyli od trzech lat.

Część techniczna ekipy jest już od wczoraj, wóz transmisyjny minęliśmy po drodze, wóz dźwiękowy omal się z nami nie zderzył przy wjeździe do miasta, autobus z kolegami z realizacji dojechał w pół godziny po nas.

Na początek z Krysią, Ewą i Maćkiem mieliśmy spotkanie z miejscowymi bossami, po którym okazało się, że scenografia, która miała być ustawiona już wczoraj wieczorem, jest na razie w ciemnym lesie, ponieważ bossowie za późno zawiadomili właściwych ludzi o ich udziale w przedsięwzięciu. Nasza śliczna, subtelna scenografka, która miała tylko nadzorować budowę dekoracji, ganiała z obłędem w oczach i nosiła dechy oraz wiązki słomy.

– Ale zdążycie? – Byłam lekko zaniepokojona.

– Zdążymy. Tylko nie będziesz miała wszystkiego tak jak w scenariuszu.

– Bez żartów! Dużo zmian?

– Trochę, ale myślę, że jakoś sobie poradzicie. Najważniejsze stoi, tylko się jeszcze wykańcza. Masz bank, masz saloon, małą scenę, miejsca do jedzenia dla wolontariuszy. W zasadzie wszystko jest, tylko trochę w innym miejscu.

– Nie w tej knajpie, którą oglądaliśmy na dokumentacji?

– Nie, ale tuż obok. Chyba nawet z korzyścią dla akcji, bo wszystko bliżej.

Obejrzeliśmy sobie ten kompleks budowli z Dzikiego Zachodu. Może być. Jak skończą, będzie zupełnie przyzwoicie.

Krysia, która na chwilę odłączyła się od nas, wróciła wzburzona.

– Wiecie, że nie załatwili nam socjalu?

– Jak nie? – zdziwiła się Ewa. – Miało być tam, gdzie w zeszłym roku.

– Ta buda się rozleciała. Będziemy mieli namiot koło wozów.

– A siusiu?

– Mają być siusialnie przenośne. Albo tu, do saloonu.

– Daleko.

– Inaczej nie będzie.

Maciek powiedział, że on już tu wszystko wie i zarządził odprawę z operatorami.

– A prezenterzy już przyjechali? – spytałam Krysi.

– Nie, będą koło południa.

– Zresztą odprawę z nimi zrobimy dopiero jak Maciek będzie wolny – powiedziałam z namysłem. – To może być wieczór. Chodźmy na plażę, chcę zobaczyć, jak tam wygląda.

Zeszłyśmy we trzy na plażę. Dwa potężne ciągniki jeździły po piachu, przeciągając pod scenę żółte łodzie rybackie. Wyglądało to dosyć surrealistycznie, zwłaszcza że musiały omijać rusztowania ustawione tu i ówdzie. Koledzy instalowali na tych rusztowaniach światła.

– A co ta scena tak dziwnie wygląda? – zauważyła Ewka.

– Rany boskie! – wystraszyłam się. – Scena też w lesie! Nagłośnienie w lesie!

– Spokojnie – powiedziała Krysia. – Będą robić w nocy, aż zrobią. To nie nasza broszka, tylko agencji.

– Nasza, nie nasza, jak nie będzie sceny jutro rano, to będzie źle. Przecież nie pokażemy placu budowy!

– Dlaczego? – cynicznie zapytała Krysia i zatrajkotała jak rasowa prezenterka: – Dziś w Niechorzu od rana szaleje praca, budowana jest ogromna scena, na której wystąpią gwiazdy piosenki tralalala…

– Od rana to tu mają hasać konie, wozy pionierów i śmigłowce, a nie robole ciągnący kable – warknęłam, bo już zaczynałam dostawać przedprogramowej gorączki.

– À propos śmigłowce – powiedziała Ewa, która miała to do siebie, że przystojnego pana zauważała na kilometr. – Patrz, kto to idzie, no kto?

– Rosio, kochanie moje – zaćwierkałam, bo widok Rocha zawsze sprawiał mi przyjemność. Nie tylko estetyczną, choć niewielu znam piękniejszych facetów. Może tylko ten Ewki książę pan.

A Roch do nieziemskiej urody dołączał wdzięk oraz aurę spokojnej kompetencji. W jego obecności wszystko wydawało się proste i łatwe. Takiego powinno się przepisywać na receptę. Oczywiście wyłącznie babom.

– Witajcie, kobietki – zawołał na nasz widok, cały rozpromieniony, po czym wyściskał nas wszystkie. – Jak tam, Wika, dzidzia? Rośnie? Wszystko okay? Ślicznie wyglądacie, jak zwykle panie z telewizji…

– Rosiu, cieszę się, że cię widzę w tak dobrym humorze. Ty już jesteś gotowy do czynu? Gdzie masz śmigłowiec? I gadżecik na licytację?

– Śmigłowiec mam na lotnisku w Goleniowie, jutro od świtu w gotowości bojowej. A na licytację przywiozłem wam latarnię morską, po prostu cuś pięknego, z napisami od mojego pryncypała.

Mimo woli spojrzałyśmy na latarnię morską za naszymi plecami. Czy Roch chce ją zlicytować, na Boga?!

– Spokojnie, kochane. – Roch błysnął olśniewającym uśmiechem. – Ja mam nie taką dużą. Ale też sporą. No, taką, jaką się wiesza w główkach portu, czerwoną.

– Czerwoną to nie w główkach portu – wtrąciła Ewka.

– Nie czepiaj się szczegółów. Bardzo ładna jest i się świeci, jak nie powiem co. Słuchaj, Wiciu, ja mam jedno zasadnicze pytanie: czy my to nasze wejście robimy na żywo? Bo ja bym się tego trochę bał, chociaż, oczywiście, pilot może pokrążyć trochę nad plażą i usiąść precyzyjnie na wasze hasło.

– Nie, nie, coś ty, to by się nigdy nie udało! Za długo by trwało poza tym. Musimy was nagrać i jeszcze podmontować. Jakieś pół godziny przed anteną, a lepiej godzinę, bo potem tu będą konie z wozami, a jak konie usłyszą nad głowami taki łomot, to mogą dać dyla, razem z jeźdźcami. Tu będziecie lądować, na pirsie?

– No tak, tam, gdzie jest wymalowane kółko. Ono dla nas jest wymalowane. Już tu siadaliśmy i dobrze było. Pilot ma to w rączkach. I nóżkach. Pogoda zamówiona?

– Nie mów o pogodzie. Nie wolno poruszać tego tematu przed jutrzejszą północą! A w ogóle to oczywiste, że załatwiona. Kryśka załatwiła.

Z plaży dobiegły nas okrzyki:

– Hej, dziewczyny, chcecie się przejechać łódką?

– Ktoś tu zwariował? – zdziwił się uprzejmie Roch.

– No, chodźcie do nas, nie bójcie się! Wszyscy płyniemy!

Podeszliśmy do wołających, naszych kolegów z techniki. Okazało się, że jeden z rybaków, których łodzie robiły za scenografię, poszedł po rozum do głowy i zamiast ciągnąć łódkę traktorem po plaży, postanowił ją zwodować i opłynąć najbliższy pirs, ten najbardziej zachodni z trzech pirsów.

– Panie, a ona się z nami nie utopi? – Krysia była sceptyczna.

Rybak pokazał w uśmiechu trzy ostatnie reprezentacyjne zęby przednie.

– Spokojnie, pani. To porządna łódź! Tylko się spieszcie, bo nie będę godzinę czekał!

Zaczęliśmy ładować się na łódkę, która już do połowy zanurzona była w wodzie.

– Hej, nie płyńcie bez nas! Nie płyńcie bez nas!

Plażą cwałowali do nas Maciek i operatorzy, widać już po odprawie.

Zmieściło nas się tam chyba z jedenaście osób. Koledzy rybaka popchnęli żółty kadłub do wody. Rybak zapuścił motor, zaśmierdziało i łódka majestatycznie wyruszyła w swoją kilkusetmetrową drogę.

Bardzo chichotaliśmy i pokrzykiwaliśmy. Ale kiedy znaleźliśmy się przy końcu pirsu, w naszą niewymuszoną wesołość wkradła się nuta szacunku dla tych facetów, którzy taką maciupką łupinką udają się w takie duże morze…

Wyraz naszym uczuciom w sposób najstosowniejszy dał kolega Marcin, realizator dźwięku. Wyjął mianowicie z zanadrza dużą butelkę czystej wyborowej, zapewne przeznaczonej na późny wieczór, po czym wręczył ją zachwyconemu rybakowi.

– Zrefundujemy ci to – szepnął Maciek scenicznym szeptem czyli przekrzykując fale i ryczący silniczek. – Dobrze zrobiłeś!

Wysiedliśmy z łódki bogatsi o przyjaciela.

Właściwie nie miałam nic do roboty aż do wieczora, bo ostatecznie umówiliśmy się na naszą odprawę dopiero na ósmą, już po próbie światła i różnych próbach technicznych, przy których Maciek musiał być.

Poszłam do pensjonatu na trochę się położyć. Nie bardzo mi jednak wychodziło spanie, więc w końcu ubrałam się i poszłam do ludzi. Koło naszych wozów, ustawionych tuż przy wejściu na plażę, kręcił się mały tłumek. Centralną postacią był realizator dźwięku. Na mój widok koledzy zaczęli machać rękami.

– Chodź, Wika, posłuchaj, co Marcin opowiada! Gdańszczaki wpadły do morza!

– Nie wpadły, nie wpadły – prostował Marcin. – Same wjechały!

– Chcieli płynąć do Szwecji…

– Ludzie, kto wpadł do morza i w jakiej sprawie?

– Zaraz ci wszystko powiem. Nasi koledzy z gdańskiego wozu dźwiękowego…

– No, przecież ich znam! I co?

– Przyjechali takim zarębistym jeepem, widziałaś go? Stał koło hotelu. No więc spodobały im się nasze tutejsze panienki i postanowili je przewieźć ambitną bryką. Po wodzie. Wjechali do tej wody i coś ich gibnęło… Otwierają drzwiczki, a tam się woda leje do środka!

– Bo u was dno jakieś dziwne – wtrącił kolega z Gdańska. – U nas można jechać i jechać, a u was od razu się zapada! Ledwo wjechałem!

– Niepotrzebnie wziąłeś kurs na północ – domyśliłam się.

– Ty sobie wyobrażasz? – Marcin z trudem opanował śmiech.

– No więc jeden musiał wpaść w tę wodę, żeby sprowadzić pomoc. I sprowadził ten traktor, co na plaży kutry ciągał.

– A jak już nas wydostali, to się pojawił jakiś funkcjonariusz i chciał nas zaaresztować – pożalił się drugi kolega z Gdańska.

– Wiesz, kto to był? Roch! Nasz osobisty Roch! Był w mundurze, więc się go wystraszyli.

– O rany… I co wam zrobił?

– Nic nam nie zrobił, powiedzieliśmy, że jesteśmy z telewizji i on się tylko śmiał jak głupi.

– To nasz przyjaciel. Współpracuje z nami i ma uczuciowy stosunek do telewizorów. Jutro będzie tu lądował śmigłowcem.

– Hej, jakby kto chciał zobaczyć próbę świateł, to zaraz zaczynamy…

Wszyscy chcieli zobaczyć, co nasi artyści od świateł zrobią z plażą, więc poszliśmy gremialnie.

Szeroki pas piachu oświetlony był na razie tylko paroma lampami technologicznymi. Niewiele było widać, zarys wody, kilka konstrukcji, biegających ludzi, ażurową konstrukcję wielkiego serca, które jutro zapłonie. Wszystko takie trochę martwe.

Nagle zapaliły się pierwsze reflektory i oświetliły białym światłem morze. Pojawiły się wyraźne grzywacze, morze ożyło. Koledzy po kolei włączali następne światła. Staliśmy oczarowani, co chwila ktoś wydawał okrzyk zachwytu.

A plaża na naszych oczach nabierała blasku, jarząc się biało i kolorowo. Zrobiło się jasno jak w pogodny dzień, tylko że słońc było kilkadziesiąt i płonęły w różnych miejscach. Morze mieniło się wszystkimi kolorami tęczy.

– Szymon, jesteś największym artystą na świecie! – orzekłam i rzuciłam się na szyję koledze, który to wszystko wyczarował.

Kolega przyjmował karesy z pewnym zblazowaniem. Nie pierwszy raz wzbudzał zachwyty.

– Ty lepiej patrz – powiedział. – Jutro po pierwsze nie będziesz miała czasu, a po drugie będzie zupełnie inaczej.

Oczywiście, miał rację. Jutro tu będzie kilkanaście tysięcy widzów i nasze reflektory oświetlać będą nie błyszczący piach, lecz tłumy ludzi. Przeważnie w ciemnych ubraniach. Też będzie fajnie, ale inaczej. A ten dzisiejszy czar jest tylko dla nas.

Takie chwile sprawiają, że za nic na świecie nie wyrzekłabym się mojej pracy.

Staliśmy tak i gapili się na niesamowite widoki, aż w końcu koledzy odgwizdali próbę światła i zaczęli wygaszać lampy.

W gęstniejącej ciemności brnęliśmy po piachu do wyjścia. Zmęczyło mnie to trochę.

Przy wozach zebraliśmy resztę kolegów i udaliśmy się wspólnie na kolację. Nasi prezenterzy już wywąchali, że jedyny lokal czynny tu dzisiaj to miejscowy klub nocny.

– Ja będę tańczyła na rurze – oświadczyła Marta, nasza najpiękniejsza prezenterka, osoba nieco nieobliczalna. Pracując z Martą, zwłaszcza na żywca, zawsze można było liczyć na dreszczyk emocji. Umiała nas zaskoczyć. Dawała jednak gwarancję, że w razie gdyby coś się na planie zawaliło, ona sobie poradzi. Niewielu prezenterów ma taką zimną krew, jak nasza Martusia, blondynka o nadzwyczaj kruchym wyglądzie. Podobne cechy prezentuje Michał. Nie jest taki ładny jak Marta, za to jest od niej młodszy i jeszcze bardziej zwariowany. Przy takich szalonych imprezach Michałek to skarb.

Zastanawiałam się, jak sobie poradzi Elżbieta, która właściwie jutro debiutuje.

Musi sobie poradzić.

Na razie ona też zgłosiła chęć wykonania erotycznego tańca na rurze. Nocny klub, jak to nocny klub. Dysponował rurą i barem. Z żarciem było gorzej. Prowadziliśmy właśnie długą i wyglądało na to, że bezowocną dyskusję z personelem, kiedy drzwi rozwarły się z trzaskiem i weszła dama ubrana w efektowne futro. Bardzo niezadowolona.

– Benek – zwróciła się do kelnera, który nie chciał dać nam jeść. – Ja z państwem załatwię, a ty zorganizuj jakąś pomoc i ściągnij mój samochód!

– Dobrze, szefowo – powiedział Benek, zadowolony, że się od nas uwolnił. – A gdzie pani szefowej samochód?

– Na słupie, taka jego mać – powiedziała wytwornie szefowa.

Benek otworzył szeroko oczy.

– Gdzie na słupie?

– Przed wjazdem do miasta.

– Od wschodu czy od zachodu? – drążył Benek.

– Benek, co ty masz z głową dzisiaj? Gdzie ja mieszkam, twoim zdaniem? W Trzęsaczu czy w Kaliningradzie?

– W Trzęsaczu – powiedział posłuszny Benek.

Dialogowali tak sobie i nie zwracali uwagi na to, że mają klientów. Ale fascynował nas ten dialog, więc czekaliśmy z awanturą, aż skończą.

– A co się stało – chciał wiedzieć Benek. – Dlaczego pani szefowa wleciała na słup?

– Cholera jasna – powiedziała szefowa, zdjęła futro i cisnęła je na kanapę, ukazując kreację równie efektowną jak okrycie wierzchnie. – Daj mi koniaczku, Beniu. O, państwo czekają? – Zauważyła dwadzieścia osób.

– Poczekamy – powiedziała Krysia. – Też jesteśmy ciekawi, co się pani stało. Na piechotę pani przyszła?

– Nie, nie na piechotę. – Szefowa pokrzepiła się koniaczkiem i usiadła blisko nas. – Jechał wójt, to mnie zabrał.

– Ale dlaczego szefowa wleciała na słup?

– Słuchajcie państwo. Jadę sobie spokojnie, jak zawsze. Ciemno jak u Murzyna wszędzie. Dojeżdżam do Niechorza. I nagle co widzę?

Zaczynaliśmy się domyślać.

– Całe niebo jasne – powiedziała dramatycznie szefowa. – Całe niebo. Nad morzem. Jasno jak w dzień. I to, cholera, z różowym odcieniem! I taka łuna wali… Ja sobie myślę: pali się czy co? Ale co się pali? Morze się pali? Piasek na plaży się pali? Wybuch atomowy? To by przecież było słychać. No i w tym momencie wjechałam prosto w słup, szlag by to trafił. Dobrze, że mi się nic nie stało, tylko samochód mi się trochę sfilcował z boku. Z lewej, więc prawą wysiadłam. I jak tylko wysiadłam, to wszystko zgasło.

I teraz nie wiem, co to było, czy może miałam halucynacje…

Chlapnęła sobie jeszcze koniaczku, najwyraźniej wstrząśnięta do głębi, po czym zamilkła.

Powstrzymywany dotąd ryk uciechy wydobył się ze wszystkich naszych gardeł. Szefowa spojrzała na nas jak na bandę wariatów.

– Pani szefowo – piał Marcin – nie miała pani halucynacji! To wszystko przez niego, przez tego faceta… – Tu zwalił się na wyniosłą pierś kolegi od światła w paroksyzmie radości.

– Nic nie rozumiem. – Pani szefowa patrzała na podstawionego jej Szymona z lekkim zdumieniem. – Co ten pan zrobił?

Wyjaśniliśmy jej. Oczekiwaliśmy, że teraz na mur wywali nas z lokalu i jeszcze oskarży o spowodowanie demolki samochodu. Nie doceniliśmy szefowej. Też była artystką.

– Ho, ho – powiedziała. – To dla mnie zaszczyt, gościć człowieka, który potrafi zrobić coś takiego. Panie… Szymonie, dawno już nic nie zrobiło na mnie takiego wrażenia. Musicie być moimi gośćmi, pan i pańscy koledzy. Nie, proszę nie protestować. Ja zapraszam.

Po czym okazało się, że jednak żarcie w lokalu jest i to w dużych ilościach. Oraz niezłe asortymentowo. „Stoliczku, nakryj się”, które zaprezentowała nam wrażliwa na piękno dama, zawierało kawior, szampan, koniaczki, szyneczki, jajeczka w majonezie, sałatki, galaretki, łakocie najróżniejsze. Dama namawiała nas do spożywania i z wszystkimi przeszła na ty.

Najbardziej, oczywiście, pokochała Szymona. Chyba z wzajemnością. W końcu nikt jeszcze nie dał mu takiego dowodu uznania dla jego trudnej sztuki.

W połowie bankietu zarządziliśmy z Maćkiem odwrót dla realizacji obrazu i dźwięku, prezenterów i ich obstawy. Bardzo nie chcieli iść, ale sami wiedzieli, że obowiązek ich wzywa. Koledzy, którzy pozostawali na placu boju, zgodnie ogłosili, że nie ruszą się, dopóki nie wróci Marta i nie zatańczy na rurze.

Ewa, która była z nami pierwszy raz na takiej dużej transmisji, nie bardzo wiedziała, dlaczego psujemy wszystkim zabawę.

– Nie możecie tego omówić jutro?

– Jutro nie będzie szans – pokręcił głową Maciek. – Sama zobaczysz.

Fakt.

Bite trzy godziny siedzieliśmy w hotelu przy kawie i omawialiśmy drobiazgowo, sekunda po sekundzie, wszystkie osiemnaście wejść. I te warszawskie, i te lokalne. Na początku odbyło się losowanie kto kogo obstawia. Bartek wylosował Martę, Tomek, syn Krysi, Elżbietę, a niejaki Wiesio, na co dzień człowiek z biura, Michała.

– Po co właściwie ta obstawa? – znowu chciała wiedzieć Ewa. – Po co mnożyć byty na planie?

– To jest bardzo potrzebne, Ewuniu – wyjaśnił Maciek, uprzejmy, jak zawsze, do obłędu. – Nasi prezenterzy na planie mają mieć komfort psychiczny. Obstawa dba o nich, doprowadza do nich rozmówców, lata po kawę, pilnuje godzin i tak dalej. Oni ma ją być świetni na antenie.

– Będziemy, Maciusiu, będziemy! – zapewniła gorąco Marta.

– Jak chcesz, to ja się rozbiorę na wejście.

Maciek pokiwał głową.

– A potem odlecisz tym śmigłowcem od razu do szpitala.

– Czekajcie – powiedziałam. – To jest pomysł. A jakby tak na początek, tylko w pierwszym wejściu, które jest króciutkie, Marta była w podkoszulku? Rozumiecie? Styczeń, zima nad morzem, a u nas atmosfera gorąca…

– Bardzo dobrze – zawołała Marta, która z zasady jest nieustraszona. – Tak zrobimy! Będę w podkoszulku i będę wywijać kurtką nad głową!

– Wariat – powiedziała Ewa.

– Nie wariaci. Czekaj – zastanawiałam się dalej. – To trzeba tak zrobić, że Marta będzie czekała na wejście ubrana. Potem, jak wam powiemy z wozu, że wchodzimy na antenę, Bartek ściągnie z niej kurtkę. No i ile czasu będzie goła? Pół minuty? Nie umrze.

– Oczywiście – poparła mnie Krysia. – A jak tylko zejdzie z anteny, Bartek ją ubierze. I natychmiast dostanie łyk koniaczku.

– Ja też tak chcę – zażądał stanowczo Michał. – Też mogę być w podkoszulku. Jak ona, to i ja. Nie będę robił za mięczaka. Jak by to wyglądało: dziewczyna bez ubrania, a ja w futrze!

– To ja też chcę. – Ela była solidarna.

– No, no, kochani – Maciek był wyraźnie stropiony. – To ja za was nie odpowiadam…

– Ty nie masz za nas odpowiadać – zawołała Marta. – Ty masz nas ładnie pokazać!

– Ciebie trudno brzydko pokazać. Ciebie też, Elu. Co innego Michał…

– O ty podlecu – powiedział Michałek z goryczą, bo miał kompleksy na tle własnej urody, niesłuszne zresztą. – Ja ci to kiedyś przypomnę.

Wróciliśmy do scenariusza. W zasadzie nie było niespodzianek, trzeba było tylko przewidzieć bardzo dokładnie wszystko, co się będzie działo.

Dla mnie to już właściwie koniec – no, prawie koniec – pracy. Nawymyślałam, nawymyślałam, zgromadziliśmy ludzi, którzy mają zrobić to, co zostało wymyślone i przygotowane… teraz już będą działać ludzie na planie. Impreza pójdzie tak, jak ją zaplanowali organizatorzy z naszą pomocą. Prezenterzy zaprezentują, obstawa zadba o to, żeby było jak w scenariuszu, operatorzy pokażą, Maciek zmiksuje. A ja będę siedzieć obok niego w wozie transmisyjnym i obgryzać paznokcie.

Bez przesady. Przeważnie nieźle się trzeba nauganiać, nawet jeśli mamy drobiazgowo przemyślane wszystko.

Niedziela, 7 stycznia

Najważniejsza jest pogoda.

No więc wyglądało, że będzie nieźle. Trochę mgiełek snuło się nad morzem, ale słońce też było widać. Wiatru zero. Fala zerowa, to znaczy spokojnie możemy czekać na naszą obiecaną kanonierkę, to jest, przepraszam, okręt minowo-desantowy. Śmigłowiec też nie powinien mieć problemów.

Pierwsze wejście mamy parę minut po wpół do dziesiątej, więc umówiliśmy się z Rochem, że nagramy jego lądowanie o wpół do dziewiątej.

O ósmej byliśmy wszyscy już przy wozach.

O ósmej piętnaście pojawił się Roch, piastując pod pachą sporą latarnię nawigacyjną w kolorze czerwonym.

– Rochu, a co ty tu robisz? – zdziwiłam się. – Właśnie miałam do ciebie dzwonić, Maciek już wysłał operatora na pirs, za kwadrans powinieneś lądować!

– Jest kłopocik – powiedział Roch. – Śmigłowiec nie może wystartować.

– Skąd nie może?

– Z Goleniowa.

– Co się stało, na litość boską? Maciek – wrzasnęłam. – Maciek! Chodź tu do nas!

Maciek wyskoczył z wozu.

– W Goleniowie jest mgła – tłumaczył Roch. – Pilot mówi, że mowy nie ma o starcie.

– Jaka mgła? – Z niedowierzaniem spojrzeliśmy na siebie, a potem na rozsłonecznioną plażę.

– No, jest. Zero widoczności. Zero, to może przesadzam, ale najwyżej kilka metrów. Nie wystartuje, mówię ci.

– Cholera – powiedziałam brzydko. – Zaczyna się.

Maciek zareagował spokojniej.

– Odwołajcie Pawła z pirsu – zawołał w stronę wozu. – Słuchajcie, nie jest jeszcze tak źle. Może przez pół godziny ta mgła zejdzie… Ile czasu on tu będzie leciał?

– Piętnaście minut. Miał mnie zabrać z lądowiska pod latarnią morską, tam jest taka łączka.

– Dobrze – ochłonęłam. – To musimy być na stand by, jak on da znać, że leci, to ty szybko jedziesz na lądowisko, on cię zabiera i robimy. Daj mi numer do niego.

Pojawili się prezenterzy, cała trójka, w obstawie swoich bodyguardów. Humorki mieli rozkoszne po prostu i wszyscy poubierani byli nieco westernowo. Nie tyle, żeby to była przebieranka, ale taki akcencik każde z nich posiadało. Pod akcencikiem cała trójka miała podkoszulki… Marta wywijała ogromnym stetsonem.

– Cześć robaczki! – zawołała na powitanie. – Czemu to pani redaktorka nie przyszła wczoraj obejrzeć, jak ja tańczę na rurze?

– Mieliście jeszcze siły na balangę?!

– My zawsze mamy siły na balangę!

– Marcia, Marcia… dla mojego potomka byłoby to doświadczenie niestosowne, w jego młodym wieku.

– Przecież nic by nie widział! Gdzie ty go trzymasz? Nie w brzuchu?

– Ona ma rację – wtrącił Michał, też w kapeluszu, tylko nieco mniejszym niż młyńskie koło. – Śpiewy były. I okrzyki. Młody mógłby się zgorszyć. A co tu robi mój partner do wywiadu? Już myślałem, że przyjdę na ostatnią chwilę i leciałem na pirs, ale mnie Paweł zawrócił. Coś walnęło?

– Na razie połowicznie – odpowiedziałam i wywołałam numer na komórce. Pilot zgłosił się od razu. – Wiktoria Sokołowska, Telewizja, dzień dobry. Jakieś dziwne rzeczy pan Solski nam tu opowiada. Co z tą pogodą u was? Naprawdę taka mgła?

– Naprawdę. Ja już siedzę w maszynie, mogę startować w każdej chwili, jeżeli tylko mgła się podniesie albo opadnie, choćby na parę sekund. Ale od rana jest kompletne mleko.

– Nie do wiary… u nas jest pełne słońce, milion na milion!

– Wie pani, to lotnisko jest położone tak dziwnie, że czasami wszędzie pogoda, a tutaj nic nie widać. W każdej chwili może być zmiana.

– No trudno. Będziemy w kontakcie. Jeśli tylko poprawią się warunki, proszę, niech pan natychmiast da znać panu Solskiemu. Ma pan jego telefon?

– Tak, oczywiście. Dobrze, to na razie…

– Ty, Wika – zainteresował się Michał. – Co to jest milion na milion?

– To takie lotnicze określenie idealnych warunków. Widoczność milion metrów, podstawa chmur milion metrów. Kiedyś się przyjaźniłam z pilotami, zapamiętałam parę powiedzonek i jak tylko mam okazję, to się nimi popisuję. Rozumiesz, taki pan pilot od razu wie, że jestem swoja.

Maciek oglądał z uwagą swój zegarek i coś obliczał.

– Jest ósma trzydzieści pięć. Wejście mamy o dziewiątej trzydzieści osiem. Jeżeli ten pilot za piętnaście minut nie wystartuje, to może w ogóle nie startować.

Zacisnęłam zęby i poszłam do wozu dźwiękowego na kawę. Gdańszczaki ekspres miały w ciągłym użytku.

Plaża zaludniała się, przeważnie naszymi ludźmi i gośćmi przewidzianymi do wejścia. O tej porze mało kto tu przychodzi z własnej woli.

Po kwadransie zadzwoniłam do pilota.

– To samo, proszę pani.

– Maciek, damy mu jeszcze parę minut? Sam wiesz, to nasze mocne wejście.

– Wikuś, antena jest za czterdzieści minut, on tu musi dolecieć zabrać Rocha, wylądować, my to musimy nagrać i zmontować!

– Kurczę blade. Maciek, a jeżeli zrobimy tak: nagramy samo tylko lądowanie, powiemy, że to Rochu przyleciał, a jego samego zrobimy na żywca! Jedno, dwa ujęcia z puszki! Może nawet bez montażu… A antena jest za… czterdzieści pięć minut.

– Spróbujemy. Ja bym też nie chciał z niego rezygnować. W ostateczności pokażemy tylko Rocha z latarnią i nie będziemy nic mówić o śmigłowcu.

– Kurczę blade.

Zaczęliśmy już poważnie przygotowywać pierwsze wejście. Prezenterzy zostali uzbrojeni w słuchaweczki zleceniowe, bardzo dobry wynalazek, słyszą nas, ale nie mogą odpowiedzieć. Mają przyjąć do wiadomości i wykonać. Operatorzy mają podobne. Mówi do nich realizator, czasami do prezenterów ja. Kiedy pracuję z Maćkiem, to on przeważnie myśli o wszystkim. Ja tylko sprawdzam czas, żebyśmy nie przewalili, a zmieścili się ze wszystkim, co jest zaplanowane.

– Pamiętajcie, kochani – powiedziałam do nich jeszcze – dzisiaj waszym najważniejszym zadaniem nie jest podetkanie mikrofonu rozmówcy, tylko jego zabranie w porę. Wszystkie wejścia są bardzo krótkie, obstawa zawsze wam przypomni, ile macie czasu. Nie wolno przewalić, bo coś się nie zmieści. Warszawa jest bezwzględna! Zejdą z nas, jak tylko wykorzystamy swoje minuty i nie będzie się można wytłumaczyć, że nie zdążyliśmy, bo nas śmiechem zabiją. Aha! Broń Boże nie dawajcie żadnemu rozmówcy mikrofonu do ręki! Moja – twoja. Bo możecie nie zdołać odebrać! No to powodzenia…

Prezenterzy z obstawą i operatorzy poszli na swoje stanowiska. Roch powlókł się za Michałem. Czas już był, bo nasz wóz transmisyjny stał w uliczce na tyłach sceny, a wszystko, co się miało wydarzyć teraz, zaplanowane było o kilkaset metrów od nas, na drugim końcu plaży. A prezenterzy nie mogli przecież zasapani wchodzić na antenę.

Zrobiła się znienacka dziewiąta dziesięć. Popatrzeliśmy na siebie z Maćkiem. Pokręcił głową.

– Wika, tam już trzeba konie podprowadzać pod pirs, ten cały wóz z kupą dzieciaków. A jeśli konie spłoszą się, jak im ten śmigłowiec przeleci nad głowami i dadzą w długą razem z dziećmi?

– Maciuś, jeszcze mamy szansę!

Wydzwoniłam pilota.

– Jak???

– Tak samo…

– Cholera ciężka! To nie do pana, oczywiście.

– Jasne, rozumiem. Przykro mi.

– Trudno, rezygnujemy. Dziękujemy panu serdecznie za życzliwość.

– Zaraz, niech pani poczeka. Wołają mnie radiem. Jakiś pożar… niedaleko was! Jesteście gotowi? Jak jest wezwanie na ratunek, to mnie wolno startować w każdych warunkach, na moją odpowiedzialność! Ale ja mogę najwyżej usiąść na tym pirsie na pięć sekund i zaraz będę leciał!

– Panie kochany, a czy ktoś z panem jest?

– Jest, a po co wam?

– Czy on może na tym pirsie wysiąść na dziesięć sekund? Potrzebujemy faceta, który wysiada!

– Dobrze, powiem mu. Jak tylko wyląduję, on wyjdzie, ale zaraz musi wrócić i lecimy dalej!

W tle słyszałam wizg silników. Już kręcił.

– Dobrze! Wystarczy! Kamera czeka, niech pan leci! Powodzenia!

Odwróciłam się do Maćka. Skinął głową.

– Wszystko wiem. Niech Krysia wydzwoni faceta z końmi i uprzedzi, że zawołamy ich w ostatniej chwili. Chodźmy do wozu.

Wbiliśmy się w ciasną przestrzeń między konsoletą a ścianą wozu. Kamery już pokazywały, że prezenterzy są na stanowiskach.

– Pawełku, uważaj – powiedział Maciek do mikrofonu w konsolecie. – Za chwilę śmigłowiec będzie lądował na pirsie. Wyjdzie z niego facet i będziemy udawali, że to Roch. Pokaż go jakoś inteligentnie, żeby nie można było rozpoznać. Bądź czujny, nie będzie możliwości zrobienia dubla. Siądzie i zaraz się poderwie. Uważajcie wszyscy, czy nie leci. Już wystartował z Goleniowa, zaraz będzie u nas. Jak tylko go zobaczycie, melduj. Michał, słyszysz mnie?

Michał na jednym z ekranów przed naszymi nosami skinął głową energicznie.

– Jak będzie twoje wejście, rób wrażenie, że Roch przyleciał tym śmigłowcem przed sekundą, śmigłowiec będzie z puszki. Pokażę śmigłowiec, pogadaj chwilę i po paru sekundach przedstawiasz Rocha. Rozumiemy się?

Michał ponownie skinął głową z zapałem.

– No, niech on już lepiej będzie – mruknął Maciek. – Mateusz jesteś gotów do nagrania?

– Tak, oczywiście – potwierdził niewzruszony Mateusz, który dzisiaj usiadł przy magnetowidach.

Usłyszeliśmy podniecony głos Michała, wołającego do swojego mikrofonu:

– Leci! Widzę go, tam…

– Start, Beta – powiedział Maciek, a Mateusz uruchomił magnetowid. – Paweł, widzisz go?

– Widzę, ale jest jeszcze bardzo mały. – Paweł, jedyny na planie, miał słuchawki z mikrofonem i mógł rozmawiać z realizatorem. – Uważaj, Maciek, zaraz mi wleci w kadr…

Intensywnie wgapialiśmy się w ekrany. Jest!

– Prowadź go, Pawełku, prowadź! O skubany, rajdowiec, fasoniarz… Bardzo ładnie. Bliżej z tym piachem, bliżej! Ślicznie! Nie chcę widzieć, kto wysiada! Dobrze. Spróbuj pokazać pilota, niech ci pomacha łapką! Dobrze, bardzo dobrze! Prowadź go, jak startuje, prowadź. Jeszcze leci, leci, wypuść go z kadru. Dobrze, dziękuję, mamy! Mateusz, za cztery minuty wchodzimy!

Mateusz już montował to, co nagraliśmy przed chwilą. Minutę przed anteną był gotowy.

Tymczasem Maciek wydawał ostatnie polecenia operatorom i prezenterom, czekającym na planie.

Na antenie już szalała Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy.

Z głośnika rozległ się miły, spokojny baryton kolegi z Warszawy.

– Niechorze, Warszawa woła, słyszycie nas?

– Bardzo dobrze – odpowiedział Maciek.

– Wchodzicie za minutę, wywołamy was. Jesteście gotowi oczywiście?

– Oczywiście.

Warszawiak wyłączył się. Maciek powiedział do mikrofonu:

– Uwaga, za pół minuty antena. Za chwilę, jak powiem, rozbieramy prezenterów!

Śledziliśmy, co się dzieje w warszawskim studiu. Kończyła się jakaś rozmowa. Kiedy już wyraźnie zanosiło się na postawienie kropki, Maciek zawołał:

– Marta, rozbieraj się! Reszta towarzystwa za parę sekund!

Marta błyskawicznie ściągnęła z siebie wierzchnie okrycie.

Maciek pod wydmą i Ela na wozie zrobili to samo.

– Uwaga – powiedziała Warszawa.

– Uwaga, Marta – powtórzył Maciek. – Jesteś!

W tejże chwili nasza Martusia pojawiła się w milionach polskich domów, budząc z pewnością przyspieszone bicie serc wszystkich prawdziwych mężczyzn. Wyglądała jak lala, w żółtym podkoszulku z dużym dekoltem. Kazaliśmy jej też dopiąć bujne loki, co wydatnie podnosiło jej urodę i westernowy wdzięk. Taka Dolly Parton, tylko młodsza i o niebo ładniejsza.

Wymachując kapeluszem, zawołała ekspresyjnie:

– Witamy wszystkich w Polsce! Witamy z plaży w Niechorzu! Jest zima, styczeń, u nas jest minus pięć stopni… – Zawahała się na ułamek sekundy i prawdomównie sprostowała. – A może plus pięć, nieważne, ważne, że atmosfera jest gorąca, myśmy się tu porozbierali, temperatura uczuć rośnie z każdą chwilą! Na tej wielkiej scenie będzie dzisiaj wielki koncert, a ponieważ w stosunku do reszty kraju jesteśmy na zachodzie, niech więc dzisiaj będzie to Dziki Zachód!

Maciek przemiksował się na wóz, wjeżdżający właśnie na plażę. Na wozie siedziało trzydzieścioro wolontariuszy – oczywiście okutanych w kurtki nieprzemakałki – pozawijana w szale kapela irlandzka oraz nasza druga prezenterka, Ela, też w podkoszulku.

Powiedziała, co miała powiedzieć, błysnęła hollywoodzkim uśmiechem i wywołała Michała.

Michał, oczywiście w podkoszulku, gadał coś o śmigłowcu. Śmigłowiec wylądował w chmurze pyłu wodnego i piachu, ktoś tam z niego wyleciał – przysięgłabym, że Roch! – po czym helikopter wystartował z dużym wdziękiem. Jeszcze mignęła nam twarz pilota, który pozdrawiał wszystkich uniesieniem ręki.

Nie wiem, czy Roch sam chciał, czy moi kochani koledzy go zmusili łagodną perswazją, dosyć, że nie miał na sobie ani mundurowego płaszcza, ani nawet mundurowej kurtki, tylko koszulę z podwiniętymi rękawami! Reprezentację munduru stanowiła czapka ze złotym emblematem Urzędu Morskiego. Pod pachą trzymał imponującą lampę nawigacyjną. Michałek zaprezentował Rocha i jego latarnię, zaprosił cały świat do nas na plażę, po czym Warszawa z nas zeszła.

Rzuciliśmy się sobie z Maćkiem w objęcia.

– Pierwsze wejście za nami – powiedział. – Teraz już będzie coraz lepiej.

– Wiesz, Maciusiu, ja tak sobie myślę, że dobrze, że to pierwsze wejście było z kłopotami. Bo jak za dobrze żre od początku, to w końcu kłopoty i tak się pojawią. A my je mamy już z głowy.

– Obyś miała rację!

Wyszliśmy na powietrze.

Nadciągali ku nam bohaterowie pierwszego wejścia. Szalenie zadowoleni z siebie, ubrani już po bożemu, rozkrzyczani i podnieceni.

Wyściskaliśmy się wszyscy.

– A jak cenne zdrowie? – zapytałam. – Bardzo wam było zimno?

– Gdzie tam – zawołała Marta. – Byliśmy zadbani! Dostaliśmy kielicha!

– Rozumiesz, Wicia – wołała nie mniej podniecona Krysia – nie możemy ryzykować, że nam umrą przed końcem transmisji! Jak tylko schodzili z anteny, natychmiast żeśmy ich z chłopakami ubierali, rozcierali, a ja już czekałam z koniaczkiem! Jak to wyglądało?

– Bardzo dobrze wyglądało – powiedział serdecznie Maciek wywołując tym nowy wybuch radości.

– Chodźcie do gdańszczaków na kawę – zarządziła Krysia. – Musicie się porządnie rozgrzać.

– Hej, Krysia, czy my nie mieliśmy mieć jakiegoś namiotu socjalnego? – przypomniało mi się.

– A co, nie widziałaś?

– Nic nie widziałam, byłam zajęta rozmowami z panem pilotem! Mamy czy nie?

– I tak, i nie. Ja już powiedziałam tym tutejszym bossom, żeby sobie zabrali ten namiot, bo teraz już jest w nim ciemniej niż na dworze. I zimniej, bo wilgotno! A jak słońce zajdzie, to tam nic nie będzie widać.

– Nieoświetlony?

– I nieogrzewany. Goły namiot. Bez niczego. Bez pieca, bez stołów, bez siedzeń.

– To trzeba zrobić awanturę!

– Już zrobiłam. Powiedzieli, że możemy chodzić się ogrzać do knajpy, tam, skąd robimy następne wejścia, wiesz: saloon, bar i bank.

– Nie będzie czasu!

– Pewnie, że nie będzie. Też im mówiłam. Mamy wejścia co pół godziny, co godzinę i nigdzie nie będziemy latać. Musimy być przy wozach. Powiedzieli, że dadzą ogrzewanie, ale na razie nic nie ma. Chodź do gdańszczaków!

To była dobra myśl.

Kolejne dwa wejścia poszły gładko.

Koło dwunastej oczekiwaliśmy pojawienia się okrętu. Chcieliśmy go pokazać z daleka na horyzoncie, a dopiero w następnym wejściu jak cumuje przy pirsie.

Znowu okazało się, że współpraca z marynarką wojenną to duża przyjemność. Z komandorem Maksiem kontaktowaliśmy się przez Ewczyną komórkę. Nie widział trudności. Urok emanował z niego nawet za pośrednictwem telefonu.

Rzeczywiście trochę przed dwunastą okręt pojawił się w naszym polu widzenia.

– Rany Julek! – zawołała zachwycona Krysia. – Ależ to jest duże!

Fakt. Było duże.

– A jesteście pewne, dziewczyny, że on się zmieści przy tym naszym pirsie? – powątpiewał Maciek.

– Patrzcie – mówiła Krysia, nie zwracając na niego uwagi. – To jest takie płaskie, z klapą, tamtędy czołgi wyjeżdżają! No, rewelacja!

Zadzwoniła komórka Ewy.

– Tak, Maksiu, to ja – zaszczebiotała, cała roześmiana. – Widzimy was. Słuchaj, to jest duże!… Jak to co? Ten twój krążownik!… Co? Wiem, że minowo-desantowy, ale krążownik lepiej brzmi… Nie, nie będziemy tak mówić na antenie. Maciek, czy oni mają podejść bliżej?

– Tak, bardzo proszę, jeszcze trochę bliżej. Nie za szybko, bo wchodzimy dopiero za dwadzieścia minut. Powiedz panu dowódcy, że jeśli już nie będziemy chcieli ich bliżej, to damy znać.

– Maksiu, słyszałeś? Doskonale! To na razie możemy się rozłączyć. Bye!

Im bliżej, tym bardziej imponująco wyglądali. Kolejne wejście też nam ładnie wyszło. Marta zręcznie wplotła zapowiedź wizyty zaprzyjaźnionej flotylli:

– O już ją widać, oczywiście nie całą flotyllę, tylko okręt, który ją będzie reprezentował. Jak świat światem do pirsów w Niechorzu przybijały, co najwyżej kutry rybackie, a tu taki gość płynie!

Zmarzły mi nogi.

W ogóle zrobiło się jakoś zimniej niż przedtem. Socjalu nadal nie było, ale już podobno ktoś poszedł po dużą grzałę i kable do światła też już ciągną.

Poszłam do gdańszczaków na kawę. Koledzy popatrzyli na mój czerwony nos krytycznie.

– Ja bym ordynował po irlandzku – zaproponował ten najbardziej humanitarnie nastawiony.

– Niech będzie po irlandzku. Inaczej tu zamarznę.

Humanitarna pomoc nadeszła w porę. Chlapnęłam sobie gorącej i słodkiej kawy doprawionej łyskaczykiem i zrobiło mi się nieporównanie lepiej.

W następnym wejściu pokazaliśmy z bliska okręt prawie tak długi, jak pirs, do którego właśnie cumował. Wywiad z Maksem zostawiliśmy sobie na zaś. I tak było mnóstwo materiału, bo już pierwsze pieniądze zaczęły spływać do banku, do saloonu przybywali wolontariusze, miejscowe zespoły hasały na małej scenie w knajpie, debiut naszej Eli zaczynał nabierać rumieńców, Marta łamała wszystkie męskie serca spotkane po drodze.

Odebrałam kolejny telefon.

Dzwonił zaprzyjaźniony właściciel paru statków pasażerskich z Kołobrzegu.

– Pani Wiktorio! Oglądamy was i mamy tu taki pomysł: może byście chcieli, żebyśmy do was przypłynęli „Moniką III”?

– Jasne! Ale tak tylko z wizytą?

– Przywieziemy jakąś forsę, jeśli się uda. Ale to dopiero wieczorkiem, koło dwudziestej.

– Nie, to nie jest dobra godzina! O dwudziestej powinniście tu już być i uczestniczyć w Światełku do Nieba. Macie tam na statku jakąś pirotechnikę, race, śmace…

– Mamy, oczywiście! To o której chcecie nas widzieć?

– Najlepiej koło wpół do siódmej, bo mamy przed siódmą wejście, jeszcze was wciśniemy, pokażemy, że jesteście, ewentualnie dacie nam tę forsę. A możecie podejść do pirsu? Z tym, że tam już stoi okręt wojenny, bardzo duży!

– Możemy zacumować do burty tego waszego okrętu.

– No to cudnie. Jak będziecie startować z Kołobrzegu, poprosimy o telefon.

Poleciałam natychmiast do Maćka i powiedziałam o propozycji naszych kołobrzeskich przyjaciół.

– Poradzimy sobie?

– Spokojnie.

W tym momencie dopadły nas Krysia z Ewą.

– Słuchajcie, dowódca tego okrętu mówi coś głupiego – wysapała Krysia.

– Najlepiej sama z nim pogadaj i zdecyduj, co robimy!

– Ale co mówi?

Ewa już wpychała mi do ręki komórkę.

– Masz, gadaj, Maks jest po drugiej stronie.

– Witam, panie komandorze, Wiktoria Sokołowska. Co się stało?

– Pani Wiktorio, kiedy chcecie zrobić z nami to wejście? Bo jest jeden kłopot…

– Za pół godziny. Musimy mieć rozmowę z panem! Podobno macie dla nas jakieś rzeczy na licytację?

– Mamy. Dobrze, pół godziny jeszcze spróbuję zostać.

– Jakie pół godziny – przerwałam mu. – Mieliście zostać do Światełka! Do dwudziestej trzydzieści!

– Wiem, ale stan wody się zmienia. Najprościej mówiąc, jak dla laika: morze się cofa i jeżeli się nie odsuniemy, zostaniemy na piachu!

– Jak to morze się cofa?

– Po prostu. Na pewno pani widziała, że plaża jest większa albo mniejsza, właśnie w zależności od stanu wody. To jest zmienne zjawisko. No więc teraz właśnie ona się zwiększa. Kosztem dna morskiego. Ale niech pani się nie martwi, przynajmniej o to najbliższe wejście. Zrobimy. Potem już nie będę mógł narażać okrętu. Admirał mnie zabije, jeżeli zaryzykuję tylko dla pięknych oczu uroczych pań z telewizji.

– Jasne, wszystko rozumiem. Najważniejsze, że w ogóle jesteście. Na razie.

Maciek spojrzał na mnie z pytaniem w oczach.

– Mamy okręt jeszcze na jedno wejście. Morze im się cofa, kurczę! Nie chcą zostać na piachu.

– No trudno. – Mój ukochany realizator potrafił się zdobyć na filozoficzne podejście do rzeczywistości. – Nie można mieć wszystkiego. Mam wrażenie, że już powinniśmy przygotować się do anteny.

Na to hasło każdy udał się na wyznaczone pozycje. Oczywiście, na przecudnego Maksia wypuściliśmy naszą przecudną Martusię z lokiem.

Ale nie takie Martusię musiał on mieć w małym palcu, bo w ogóle się nie speszył, a przeciwnie, oboje tryskali urokiem, aż nam w wozie pojaśniało od tych uśmiechów i błysków w oku.

Mieliśmy jednak chwilę napięcia. Marta przedstawiła pana komandora, zmartwiła się, że będą zaraz odpływać, choć mieli być do wieczora, spytała, dlaczego, ach, dlaczego – i pan komandor zaczął jej robić mały wykład z hydrografii.

– Marta, nie gadajcie tyle – wrzasnęłam do mikrofonu. – Do rzeczy! Mów o licytacji i spadaj!

Marta usiłowała przerwać komandorowi, ale on właśnie się rozpędzał i zaczynał roztaczać przed nią wizję okrętu na mieliźnie. Cały czas usiłował przy tym zabrać jej mikrofon, ale mu go na szczęście nie oddała, więc tylko dłonią w rękawiczce przytrzymywał jej rękę z bezcennym sprzętem. Czas uciekał jak szalony.

– Marta, skracaj!

Marta uczyniła kolejny bezowocny wysiłek. Komandor skłonił się lekko w jej stronę i leciał dalej. Rzuciliśmy oboje z Maćkiem grubym słowem.

– Marta, koniec! Już!!!

Na takie hasło nasza prezenterka nie czekała już ani ułamka sekundy, tylko nieco brutalnie wyszarpnęła pięknemu komandorowi rękę i mikrofon.

– Bardzo, bardzo żałujemy – powiedziała w tempie ekspresowym – że nie będziecie z nami do końca, ale jesteśmy szczęśliwi, że w ogóle zdołaliście dopłynąć i że przywieźliście – tu wyrwała mu spod pachy paczkę z prezentami od flotylli – gadżety, które zlicytujemy wieczorem!

Pomachała pakunkiem. Maciek zszedł z nich i pokazał Michała, buszującego pośród kramów z żarciem. Tu już problemów nie było. Podobnie w knajpie, gdzie Ela hasała na scenie wśród wesołych harcerek z okolicznych wsi.

Dziesięć minut później dobrnęła do nas Marta, porządnie zziajana; jednak to chodzenie po piachu dawało w kość…

– Ludzie kochane! Co wyście mi za rozmówcę przysłali! W ogóle nie zamierzał przestać gadać, a tę łapę to miał ciężką jak imadło!

Maciek pocałował ją w przegub.

– Widzieliśmy, jak cię trzymał za rączkę.

– Trzymał za rączkę! Będę miała siniaki! Jemu chodziło o mikrofon, a nie o moją rączkę. Chciał, żeby cała Polska widziała, jaki on jest uczony. Ja was strasznie przepraszam, pewnie przewaliliśmy czas, ale sami widzieliście.

– Widzieliśmy. Byłaś dzielna, Martuś. Jeden zero dla ciebie!

– No to lecę do gdańszczaków!

Gdańszczaków zawsze cechował wysoki współczynnik uroku osobistego, połączony z równie wysokim współczynnikiem profesjonalizmu. To sprawiało, że po pierwsze zawsze, kiedy tylko budżet nam pozwalał, zamawialiśmy ich sobie na duże imprezy ze skomplikowanym dźwiękiem, po drugie zaś ich wóz zawsze był zapchany przyjaciółmi płci jak najbardziej obojga. Cała nasza prezenterska trójka opuszczała gościnne progi tylko po to, żeby zrobić kolejne wejścia.

Misję podziękowania Maksiowi wzięła na siebie Ewka. Oddała mi tylko na chwilę swoją prywatną komórkę, za pomocą której ową misję wypełniała i jak już wypowiedziałam konwencjonalne formułki, zabrała mi słuchawkę i poszła sobie, wciąż prowadząc ożywioną konwersację.

O trzeciej zaliczyłam drugą kawę po irlandzku.

Plaża powoli się zapełniała. O czwartej miała ruszyć duża scena.

Szymon zapalił już swoje wstrząsające światła, ale rzeczywiście dzisiaj wyglądało to zupełnie inaczej niż wczorajszego wieczora, kiedy piasek pustej plaży odbijał światło.

Na brzegu płonęło dziewięć wielkich ognisk. Ludzie piknikowali wokół nich w najlepsze, niektórzy nawet piekli kiełbaski.

W styczniu!

Koncert hulał na całego, a my byliśmy po trzynastu wejściach, kiedy zadzwonił facet od żeglugi z Kołobrzegu.

– Pani Wiktorio! Płyniemy do was. Jest nas full na statku, mamy pieniądze, spróbujemy zacumować przy pirsie, bo widziałem, że okręt sobie poszedł! Ale mogą być kłopoty, bo chyba wiatr się wzmaga. No i nie wiemy, co z tym stanem wody. Jak już będziemy u was, to podejmiemy decyzję na miejscu.

– Okay. Czekamy.

Podeszłam do wydm, żeby widzieć plażę. Szymonowe światła wyraźnie wydobywały z mroku białe grzywki na ciemnej powierzchni morza. Tych grzywek przedtem nie było.

Pomiędzy naszymi wozami plątały się tabuny ludzi. Nasi, nie nasi, wykonawcy, ochroniarze, publiczność, wolontariusze, goście planu, miejscowi, przyjezdni i tak dalej. Odnalazłam grupkę naszych operatorów, wśród których stał Maciek i psuł sobie płuca papierosem. Wszyscy zresztą robili to samo. Powiedziałam o statku z Kołobrzegu.

– Za trzydzieści pięć minut wchodzimy – zauważył Maciek. – Czy oni do tej pory będą?

– Tak mi się wydaje.

– Mam pomysł – zakomunikował Pawełek. – Jakby nie mogli stanąć przy pirsie z powodu wody albo wiatru, to może by tak ich ściągnąć na ląd przy pomocy tych ludków z ratownictwa? Wiecie tych, co się pokazywali w jednym z pierwszych wejść. Oni tu cały czas są. I ten ich ponton też jest.

– No jest, zabezpieczają… – Maciek zastanowił się chwilę. – Szymona mi dajcie!

– Jest Szymon, tam stoi. Szyyyyymooon! – ryknął Paweł, usiłując przekrzyczeć hałas sceny.

Usłyszał i przyszedł leniwym krokiem.

– Czemu się drzecie?

– Powiedz mi, czy jesteś w stanie tym reflektorem, który masz koło najdłuższego pirsu, oświetlić mi statek za pirsem, ponton który do niego podchodzi, zabieranie ludzi i poprowadzić wywożenie ich na brzeg?

Szymon wykonał krótką pracę myślową.

– Jestem – powiedział lakonicznie.

– Dobrze. Poczekaj jeszcze chwilę, powiem ci, czy na pewno będziemy to robili.

Pawełek już zdążył przyprowadzić do nas głównego machera od pontonu ratownictwa brzegowego.

– Czy panowie dacie radę – zapytałam – wziąć ludzi z małego statku pasażerskiego w okolicy końca pirsu i przetransportować ich na brzeg?

– Oczywiście – odrzekł facet, a oczy mu zabłysły jak gwiazdy. – W dowolnych ilościach. Przy czym muszę pani powiedzieć, że my też na sam brzeg nie dopłyniemy, tylko ich wyniesiemy na rękach.

– Proponuję, żeby Michał skomentował z brzegu tę całą akcję ratowniczą, a Marta niech potem porozmawia z gośćmi już na suchym lądzie.

– Bardzo dobrze – powiedział Maciek. – zrobimy jak ze śmigłowcem: akcja z puszki i rozmowa na żywo. Paweł, Szymon idziemy na brzeg. Panów też poprosimy. Bartek, skocz po Martę i Michała. Wika, wydzwoń tych z Kołobrzegu i powiedz im dokładnie, co zamierzamy zrobić. Niech podejdą, jak blisko mogą, i czekają na ponton ratowniczy. Ja zaraz wrócę, tylko się zorientujemy, jak to rozwiązać technicznie.

Wydzwoniłam. Pan z żeglugi był zachwycony. Właśnie są w drodze i doszli do wniosku, że raczej nie dojdą do tego pirsu, bo się będą bali. Fala się robi za duża.

Po paru minutach przygalopował Maciek.

Poszliśmy do wozu.

– Zdążymy to nagrać?

– Spokojnie. Już ich widać, patrz.

Istotnie, z kamery Pawła mieliśmy słaby na razie obraz majaczącego na morzu białego stateczku.

– Zaraz wejdą w światła.

– Już ich mamy. Start, Beta. Pawełku, pokaż mi ten statek a potem prowadź ponton od brzegu do nich, nie powinien zbaczać ze światła.

Ależ to były sceny! Pomarańczowy ponton popruł do statku jak szalony, wzniecając wściekłe bryzgi, doskonale widoczne w światłach Szymona. Podszedł do burty stateczku spacerowego i ratownicy zaczęli przeprowadzać ludzi na swoją jednostkę. Po czym ponton zawinął z nieprawdopodobnym fasonem i rozdzierając czarne fale, runął ku brzegowi. W pewnym miejscu jednak zwolnił, zatrzymał się, a ratownicy w pomarańczowych kombinezonach na własnych plecach, na barana, wynosili pasażerów statku na brzeg.

– Bardzo dobrze – powiedział Maciek, kiedy już mieliśmy wszystko ładnie nagrane. – Montuj to, Mateuszku, jak najszybciej. Masz niewiele czasu…

– Spokojnie – odrzekł Mateusz – za dwie minuty będę gotowy.

Tym wejściem mieliśmy nadzieję rzucić wszystkich na kolana. I tak się, na dobrą sprawę powinno stać, bo wyszło nam koncertowo. Puściliśmy akcję z zapisu, Michał komentował, okropnie zemocjonowany, a ponieważ nic nie widział z tego, co komentuje (zażądał monitora na plaży, gdzie sterczał, ale został przez Maćka dość brutalnie sprowadzony na ziemię), rzucaliśmy mu do ucha krótkie komunikaty typu „są przy burcie”, „ruszyli z powrotem”, „zatrzymali się”, „niosą ich na rękach”, „są na brzegu”. Był niezwykle sugestywny. Nie dziwiło nas to, bo Michał to zawodowiec, a całą akcję widział przedtem naprawdę. Nawet twierdził, że się przejął, ale nie wszyscy mu uwierzyli.

Kiedy już taśma nam się kończyła, pokazaliśmy jeszcze na chwilę Michała, ocierającego autentyczny pot z czoła (kiepsko nas słyszał w hałasie ze sceny i bał się, że coś pokręci…), a potem przeszliśmy spokojnie na Martę, która odpytała przybyszów z Kołobrzegu, zachwyconych do głębi odbytą przed chwilą podróżą w pontonie oraz w ramionach ratowników. Kobietom, jak podejrzewam, najbardziej podobała się ta ostatnia część wojażu.

Jeszcze krótko Elka z bankowcami, jeszcze wolontariusze i cały niechorski sztab, zadowolony i zarzucony forsą – i przed nami stanęło najtrudniejsze dla Maćka wejście: Światełko do Nieba. Mieliśmy jakieś dwadzieścia pięć minut na ostatnie przypomnienia.

Omawialiśmy to wejście około miliona razy. Ale wciąż nam było mało, pamiętaliśmy bowiem straszliwe chwile z zeszłego roku, kiedy to weszliśmy na antenę, pokazaliśmy różne wstępne figle-migle, a pirotechnik spóźnił się z odpaleniem fajerwerków. Zanim ruszyły, Warszawa nas zdjęła z anteny…

Omal nie dostaliśmy wtedy zawału – Maciek i ja.

I postanowiliśmy, że w tym roku zrobimy fajerwery, jakich świat nie widział.

Wszyscy święci od Światełka zebrali się przy wozie. Nikt nie żartował, wszyscy byliśmy śmiertelnie poważni. Mieliśmy przydzielone dwie minuty na antenie i te dwie minuty były w tej chwili dla nas najważniejsze na świecie.

Maciek udzielał ostatnich wskazówek operatorom. Mnie coś tknęło i poleciałam na plażę, sprawdzić, czy na pewno pali się wielkie serce na pirsie. To serce było właściwie rusztowaniem wypełnionym węglem drzewnym – i ten węgiel należało podpalić co najmniej pół godziny temu, żeby w stosownej chwili nie buchały już z niego płomienie, ale by się tylko żarzył.

Żadnego serca na tle morza nie było.

Pobiłam rekord trasy z powrotem.

– Krysia! – wrzasnęłam, łapiąc oddech. – Serce się nie pali!

To, co powiedziała Krysia, nie mieści się w żadnym słowniku. Złapała pierwszego lepszego ochroniarza i kazała mu natychmiast znaleźć miejscowego faceta odpowiedzialnego za serce. Okazało się potem, że był cały czas na miejscu, tylko się zagapił na scenę.

Po chwili z serca buchały płomienie; strażacy lali na nie jakieś paliwo bez opamiętania. Ale żaru już nie będzie, tylko ten żywy ogień. A ognia będziemy mieli i tak dużo. Same ogniska na brzegu sporo dają.

Blada ze zdenerwowania Marta złapała mnie za rękę.

– Jezus Maria, Wika, mam dziurę w głowie, nie pamiętam, co mam powiedzieć…

– Spokojnie, Martuś, jak przyjdzie co do czego, to ci się klapka otworzy – pocieszyłam naszą cudną z lokiem. – Pamiętaj tylko, wszystko jedno, co będziesz mówiła, nie stawiaj żadnych kropek, leć jednym ciągiem, same przecinki, bo jak skończysz zdanie, to Warszawa może natychmiast z nas zejść. Dopóki nam się światełko nie rozhula, ty masz nadawać! My ci powiemy na ucho, kiedy możesz skończyć. Dobrze będzie! Chyba już tam lepiej idź, bo zanim się przedrzesz przez ludzi…

Marta przeżegnała się i ze swoją obstawą poleciała ustawić się na tle płonącego już teraz porządnie serca.

Maciek udzielał ostatnich wskazówek szefowi straży pożarnej, który miał dać sygnał do odpalenia ogni sztucznych.

– Słuchaj, Kris, musisz być koło mnie, najlepiej tuż za mną powiem ci „start, ognie”. Tylko uważaj, ja będę kilka razy mówił „start”, czekaj aż wyraźnie powiem „start, ognie”.

– Nie wiem, jak Jurek wytrzyma – powiedziała Krysia, spoglądając gdzieś w przestrzeń nad sceną.

Spojrzałam i ja. Na tyłach sceny unoszony na podnośniku jechał w górę operator, który miał pokazywać plażę w ogólnym planie oraz ognie na tle nieba. Całą tę kanonadę będzie miał za plecami i nad głową.

– Chodźmy do wozu – zaproponowałam.

Usiadłam na swoim miejscu, przytulona z jednej strony do przezroczystej ściany, z drugiej do Maćka. Strasznie ciasny ten nasz wóz, chociaż niewątpliwie niezły technicznie. Lubię to swoje miejsce podczas transmisji, pomiędzy realizatorem a szybą, za którą widzę roześmianą twarz Marcina. Niestety, dziś Marcin razem ze swoją roześmianą twarzą przebywa w wozie gdańskim.

Nasza mała reżyserka dźwięku nie wystarczyłaby mu na tak skomplikowane przedsięwzięcie.

Mnóstwo ludzi nam radziło, żeby to Światełko nagrać przed anteną i wypuścić z puszki, ale Maciek się nie zgodził.

– W całej Polsce ludzie zapalają od ósmej i my zrobimy to, jak przyjdzie nasza kolej.

– A jeśli coś znowu nie wypali? – Ten zeszłoroczny ból ze spóźnionymi fajerwerkami pamiętali wszyscy tutejsi…

– Musi wypalić. Przygotujemy wszystkich dokładniej niż w zeszłym roku.

– Zgrasz tyle elementów? Zawsze ci się coś obsunie!

– Zgram. To jest kwestia organizacji.

Takich dialogów było sporo i sceptyków przybywało w miarę, jak sami komplikowaliśmy sobie zadanie.

A teraz będziemy robić Światełko na żywo.

Wciśnięta między szybę a Maćka czuję, jak rośnie w nim napięcie. Właściwie już mu nic nie pomogę, a on musi liczyć na to, że wszyscy zrobią to, co do niech należy: operatorzy za kamerami i ludzie, przygotowujący wydarzenie – pirotechnicy, strażacy, różni tam funkcyjni.

Napięcie udziela się nam wszystkim. Nikt nie opowiada wiców, nikt się nie śmieje, operatorzy nie podglądają kamerami ładnych dziewczyn.

Maciek sprawdza łączność z operatorami, wywołuje każdego, a oni odpowiadają mu kiwnięciem kamery: słyszę. Kolejno każdy obraz na siedmiu monitorach odpowiada – tak.

Marta stoi przed pirsem, na tle gorejącego serca. Już nie widać po niej żadnego zdenerwowania. Uśmiechnięta, nieco wzruszona – ale bez przesady, zawodowiec musi pilnować swoich wzruszeń – a w ogóle najpiękniejsza na świecie.

Za plecami Maćka w otwartych drzwiach wozu stoją na stopniu Krysia i szef straży pożarnej z radiem w dłoni. Też sprawdza, czy dobrze słyszy pirotechników.

Na monitorze pojawia się warszawskie studio Orkiestry.

– Uwaga – mówi Maciek do wszystkich. – Warszawa weszła na antenę. My jesteśmy pierwsi po nich, za jakieś pięć minut wchodzimy.

Wszyscy milczą, wpatrujemy się w ekran.

Wszystkie kamery pokazują plany, od których Maciek zamierza zacząć.

Na scenie gwiazda wieczoru, czekająca na sygnał do startu.

– Halo, Szczecin – rozlega się z głośniczka głos kolegi z Warszawy. – Za minutę wchodzicie.

– Okay – odpowiada Maciek. – Jesteśmy gotowi.

Podany nieco do przodu, zaczyna wydawać polecenia:

– Uwaga, za minutę antena. Start, scena.

Perkusista nabija i gwiazda zaczyna śpiewać. Piętnaście tysięcy ludzi na plaży szaleje.

– Szczecin, uwaga – mówi warszawiak. – Jesteście!

– Jesteśmy – powtarza Maciek. – Marta, jesteś. Trzymaj ją, jedynko. Trójeczko, odjeżdżaj od statku. Start, pirsy!

Na trzech wychodzących w morze pirsach zapalają się fajerwerki, które biegną po betonie w głąb morza, gdzie unoszą się na rusztowaniach i opadają szerokim wodospadem ognia.

Marta na tle wielkiego płonącego serca gada jak szalona, wita, pozdrawia, zaprasza, mówi o dzieciach, dla których to wszystko się dzieje – nie stawia ani jednej kropki, ale nie jest to potrzebne, bo Warszawa nie zamierza z nas wcale schodzić.

Maciek miksuje w natchnieniu – widok ogromnej, nabitej ludźmi plaży, rozświetlone morze, płonące pirsy, dziewięć olbrzymich ognisk, gorejące serce trzymetrowej wysokości, statek w gali świetlnej, marynarze z płonącymi chemicznym ogniem flarami w dłoniach. Gwiazda śpiewa, Marta gada… Rozradowane twarze ludzi, machających rękami w geście pozdrowienia.

– Start, ognie! – ryczy Maciek.

W tej samej sekundzie Kris, szef straży powtarza to do nadajnika. Spoza sceny strzelają w niebo tysiące ognistych kwiatów.

Maciek szaleje. Bez ustanku wydaje polecenia operatorom, a jego dłonie na konsolecie są w ciągłym ruchu – obrazy na monitorze zmieniają się jak w kalejdoskopie, nakładają na siebie, wirują w szalonym tańcu.

Wykorzystuję moment, kiedy Maciek nabiera oddechu i wrzeszczę do Marty: – Marta, starczy! Kończ!!!

Ale Marta nie słyszy, najwyraźniej w miejscu, gdzie stoi, hałas ze sceny i łomot wystrzałów zagłuszają dźwięk w słuchawkach.

W końcu Maciek przestaje ją pokazywać, a Marcin zdejmuje jej dźwięk.

Maciek, odchylony od konsolety, przyparty plecami do ściany, realizuje dalej. Nie wiem, czy mam patrzeć na ekran, na którym dzieją się cuda, czy na niego, który z błyskiem w oczach te cuda wyczarowuje. W efekcie dostaję rozbieżnego zeza, bo chcę widzieć jedno i drugie.

Za nami, w otwartych drzwiach wozu, ryk radości i satysfakcji – nie tylko ja patrzę na to, co wyprawia Maciek.

W końcu Warszawa z nas schodzi.

Maciek nie przerywa pracy; jeszcze przez kilka minut wrzeszczy do operatorów i miksuje to, co od nich dostaje. Nagrywamy to sobie na zaś.

Prawie płaczemy z radości. Wyszło nam! Och, jak nam wyszło!

Wreszcie koniec tej zabawy. Wylatujemy z wozu jak z procy i następuje ogólne wpadanie sobie w ramiona. Wszyscy ściskają się ze wszystkimi.

– Maciuś, jesteś genialny – wrzeszczę.

Bijemy mu brawo. Maciek śmieje się jak opętany. Oczy mu błyszczą.

– Wiecie, ile minut byliśmy na antenie?

– Cztery! Cztery minuty! A mieliśmy być dwie!!! – Krysia tańczy dziki taniec.

Wracają operatorzy i Marta ze swoim bodyguardem. Następuje kolejna runda uścisków i okrzyków. Przybiega Wiesio.

– Wiecie, gdzie jest Jurek?

Milkniemy. Istotnie, Jurka, który przeżył to całe bombardowanie na wysokości dwudziestu metrów, w koszu podnośnika, nigdzie nie widać.

Wiesio ma tajemniczą minę.

– Pokażę wam – mówi.

Dwadzieścia osób podąża za Wiesiem. Ten prowadzi nas do namiotu socjalnego, w którym od jakiegoś czasu jest już i światło, i piec.

W kącie pustego namiotu, za długim stołem, siedzi Jurek, oparłszy głowę na dłoniach.

Czyta książkę.

Dookoła wszyscy szaleją, a on czyta książkę!

Spojrzał na nas obojętnie i powrócił do lektury.

– Zostawcie go – szepnęła Krysia. – Szajba mu odbiła na tym podnośniku. Musi odreagować!

Poszliśmy, oczywiście, do gdańszczaków.

Resztę wejść też zrobiliśmy ładnie.

Ale to największe napięcie już z nas właściwie opadło.

Cztery minuty na antenie… a miały być dwie… a miały być dwie…

Skończyliśmy trochę po północy. Zostawiliśmy biednych skazańców z techniki, żeby zwijali kable, i poszliśmy do hotelu. Wykąpać się, przebrać, ochłonąć po piętnastu godzinach harówki. No a potem, co jest zrozumiałe, spotkać się i napić solidnie z okazji sukcesu.

To jest to, czego mój ojciec nigdy nie zrozumie – tyle pracy, tyle przygotowań, takie straszliwe napięcie – po to, żeby kilka minut być na antenie.

Dzisiaj właściwie kilkanaście razy po kilka, ale i tak najważniejsze było Światełko.

Jeszcze nie czuję zmęczenia, to przyjdzie nawet nie jutro, ale pojutrze, może za trzy dni.

Ciekawe, co kotuś na to? Na tę całą zadymę?

Gorzały, ze względu na dziecko, mamusia nie piła. Przyjęła do organizmu jedynie odrobinkę szampana.

Czwartek, 11 stycznia.

No i znowu wylądowałam w szpitalu.

Tym razem pani profesor była bliska furii. Nawet nie mam ochoty przypominać sobie, co powiedziała na temat mojej karygodnej nieodpowiedzialności.

W poniedziałek jeszcze wszyscy żyliśmy niedzielą, we wtorek też. Przyjmowaliśmy z satysfakcją gratulacje życzliwych (Tymon przysłał sms-a: „Widziałem, jesteście genialni”) oraz z uciechą fałszywe gratulacje i zawistne spojrzenia różnych mniej życzliwych.

A w środę napięcie już mi nieco odpuściło i organizm się poddał.

Krzysio, którego zawołałam na pomoc, kazał mi od razu dzwonić do pani profesor i pytać, co dalej. Na szczęście miała wolne łóżko.

– Wie pani, co pani grozi? – zapytała nieprzyjemnym tonem, kiedy już powiedziała, co o mnie myśli. – Przedwczesny poród. I proszę sobie nie wyobrażać, że dziecko miałoby teraz jakiekolwiek szansę.

Do diabła z panią profesor. Damy radę, dzidzia. Ja już się teraz nie będę ruszała z tego cholernego szpitala, chyba że mi dadzą na piśmie gwarancję, że cię wcześniej nie urodzę.

Trochę mi głupio, bo może naprawdę jestem wyrodną matką albo czymś w tym rodzaju. Jak już będziesz duży, synku Maciusiu, to ci wszystko wytłumaczę i myślę, że mnie zrozumiesz.

Albo córeczko.

Synku.

Rodzina stanęła na wysokości zadania i obstawiła mnie w szpitalu wszelkimi luksusami. Najbardziej wzruszył mnie Bartek, który pożyczył mi swój osobisty mały telewizorek, żebym sobie mogła oglądać programy moich kolegów, oraz osobistego discmana, żebym mogła słuchać ulubionej muzyki, o której zresztą nadal wyraża się z lekceważeniem.

– Ale musi mi ciocia obiecać, że raz w tygodniu posłucha ciocia listy przebojów. Nawet nie dlatego, że ja w niej robię, ale dla higieny psychicznej. Bo jak ciocia będzie słuchała tylko o utopionych czeladnikach młynarskich, to dziecko urodzi się bardzo ponure.

– Masz to jak w banku – obiecałam. – Zresztą nie będę słuchać żadnej ponurej muzyki, same pogodne kawałki.

– Rozmawiałem dzisiaj z kolegami – powiedział mój siostrzeniec. – Wszyscy mówili, że nasza Orkiestra była po prostu za…

– Nie kończ! Ale strasznie się cieszę, że tak mówią; pozdrów ich ode mnie.

Siostrzeniec kiwnął niedbale głową i oddalił się z wdziękiem.

Nie mam nic przeciwko temu, żeby moje dziecko miało trochę tych samych genów. Ale niektóre Bartkowe mogą być po Krzysiu, niestety, i tu ich już nie odziedziczymy.

Tymon dzwonił wczoraj rano z wiadomością, że niespodziewanie musi jechać do Danii na jakiś tydzień. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że będę w szpitalu, więc on teraz też o tym nie wie.

Wpadła Mela z zapasem literatury rozrywkowej, dobrej w chorobie. Małgorzata Musierowicz, stary, niezawodny JB Priestley i parę thrillerów medycznych Robina Cooka. Kazałam jej zabrać Cooka i przynieść kilka zwyczajnych kryminałów, gdzie trup pada w wyniku prostego morderstwa, a nie szpitalnych przekrętów! Jakoś nie mam teraz serca do niektórych moich ulubionych autorów.

No to zaczynamy życie szpitalne.

Sobota, 13 stycznia

Nie lubię życia szpitalnego.

Nie znoszę, jak się mnie budzi o świcie.

Nie cierpię tego zapachu.

Brzydzi mnie wspólna łazienka.

Od jedzenia mam odruch wymiotny.

Oraz nie lubię, kiedy nieznajome osoby traktują mnie familiarnie!

– Nie wstawaj, niunia – mówią pielęgniarki. Dlaczego w szpitalu nie ma obowiązku mówienia do pacjentek „proszę pani”?!

Takie tam drobne szczegóły jak badania, kroplówki, zastrzyki – to wszystko jest małe piwko. Najgorsze jest życie towarzyskie. W mojej sali leżą jeszcze trzy kobiety. Mniej więcej w moim wieku, widocznie w tym wieku miewa się problemy z donoszeniem ciąży. A może przez przypadek. A może oddziałowa myślała, że jak położy nas razem, to będziemy miały wspólne tematy i będzie nam milutko.

Staram się, jak umiem. Ale po pierwsze, nie mogę uczestniczyć w wymianie poglądów na małżeństwo i męża, bo takowego nie posiadam i nie posiadałam. O potencjalnym, czyli o Tymonie, jakoś nie mam ochoty rozmawiać z nieznajomymi. Po drugie, nie oglądam seriali brazylijskich ani wenezuelskich, ani boliwijskich, ani argentyńskich. Mało tego – upieram się przy oglądaniu wiadomości i co gorsza programów politycznych, które, jak wiadomo, są strasznie nudne i co komu z tego przyjdzie, że będzie słuchał tych przemądrzałych chłopów. Na szczęście jest na sali drugi telewizor, a Bartuś, kochane dziecko, przyniósł mi drugie słuchawki (jedne mam przy discmanie) i na stałe podłączył do odbiornika, żebym nie musiała tyłka ruszać z łóżka. Ale za to jest, że się separuję od zwyczajnych kobiet!

Po trzecie i najgorsze, zwyczajne kobiety uwielbiają sobie pogadać na temat komplikacji okołoporodowych… brr, sama nazwa mnie brzydzi i straszy. Moimi wnętrznościami niech się lepiej zajmą fachowcy, a ja sobie posłucham „Muzyki na wodzie” Haendla! Bardzo wesoła oraz energetyczna. Daje siłę do walki z przeciwnościami losu. I dobry humor.

No i znowu się separuję.

– Ja pani nie rozumiem – powiedziała raz pani Violetta. – Pani nas nie chce słuchać, jak mówimy o naszych problemach. A to przecież mogą być i pani problemy! Pani też ma kłopoty. A jaką pani ma gwarancję, że pani urodzi zdrowe dziecko? Lepiej być przygotowanym na wszystko!

Niedoczekanie.

– Moje dziecko, pani Violetto, na pewno będzie w porządku – odrzekłam łagodnie i uprzejmie, nade wszystko pragnąc skończyć rozmowę na temat, który mnie też trochę straszył. Pozytywnie myśleć! Tak kazała pani profesor i ja będę pozytywnie myśleć.

Nie przy pani Violetcie.

– Kochana! – zawołała żarliwie. – Tego się nigdy nie wie! W naszym wieku, a jeszcze pani mówi, że to pierwsza ciąża…

– Pani wie, że to może być nawet downiaczek? – dodała smakowicie pani Edzia. Ona ma na imię Edwarda, biedactwo.

Tego już było za wiele.

– Nie ma obawy – powiedziałam tonem lekceważącym. – Mam gwarancję z Państwowego Instytutu Matki i Dziecka.

– Gwarancję?

– Oni to dają po przejściu serii badań i zabiegów. Mają taki specjalny program naukowy, dotowany z PHARE. Tylko wie pani, tam się bardzo trudno dostać.

– Ile kosztuje? – zapytała natychmiast pani Violetta.

– Na pewno strasznie drogo – podchwyciła pani Edzia.

– To w Warszawie? – ożywiła się pani Brygida.

– W Warszawie, oczywiście – zaczęłam improwizować. – Drogo nie jest, przeciwnie, nic nie kosztuje, tylko trzeba mieć skierowanie od swojego lekarza prowadzącego i jeszcze konsultanta. To się nazywa ZBUK: Zespół Badań Udoskonalająco-Kontrolnych. Oni to niechętnie rozgłaszają, bo jest tylko jeden taki instytut w Polsce, więc gdyby wszystkie te kobiety, które późno decydują się na pierwsze dziecko…

– Stare pierwiastki – podsunęła usłużnie pani Violetta, znawczyni problemu.

– A fuj, co za brzydkie określenie – skrzywiłam się – nie lubię tak myśleć o sobie. No więc gdyby te wszystkie… damy chciały robić sobie te badania, to by po prostu było niemożliwe, zabrakłoby miejsc w instytucie, zaczęłyby się tarcia, kłótnie, pomówienia… Same się panie domyślają.

– No, ja się domyślam na pewno – powiedziała pani Brygida, kobieta pozbawiona złudzeń. – Trzeba po prostu dać w łapę.

– Pani pewno nie musiała – stwierdziła potępiająco pani Edzia. – Oni dziennikarzy się boją, żeby ich nie obsmarowali.

– Jak to się nazywa? Pani powtórzy! – Pani Violetta, zdaje się zaczynała myśleć pragmatycznie.

Usiłowałam sobie przypomnieć, co wymyśliłam na poczekaniu.

– ZBUK. Zespołowe Badanie…

– Już wiem – wpadła mi w słowo pani Violetta. – Zespół Badań Udoskonalająco-Kontrolnych. Ja zwróciłam uwagę na te udoskonalające. Już nic pani nie musi mówić, jak nie chce.

Nie chciałam. Telefon podskakiwał wesoło na stoliczku.

– Tymon… Już wróciłeś?

– Udało się. Wiesz, głupio się tam teraz czuję w tej Danii, oni mnie wprawdzie rozumieją, ale nas generalnie nie rozumieją… I chyba za nami nie przepadają. No i chciałem jak najszybciej zobaczyć ciebie.

– To będziesz musiał się pofatygować do szpitala.

– Orkiestra ci zaszkodziła? – W jego głosie z przyjemnością usłyszałam niepokój.

– Zaszkodziła. Ale nie martw się, dziecko będzie jak trzeba i kiedy trzeba, tylko muszę leżeć. Jeszcze nie wiadomo, jak długo. Przyjedź, jak będziesz miał coś do załatwienia w Szczecinie. I przygotuj się na spotkanie z biedną chorą istotą.

– Biedna chora istoto! Przyjadę do ciebie i może przy tej okazji coś załatwię w Szczecinie. Nadal kocham cię jak wariat, wiesz?

– Kochaj mnie jak wariat, kochaj mnie jak świr – zacytowałam z Bartkowej listy przebojów.

– Jutro będę. Chyba, że ci zabronili przyjmować wizyty.

– Nie, nie zabronili. Tylko nie za rano, bo muszę umyć głowę.

– Pamiętam, ty jesteś do ludzi gdzieś tak koło południa… To ja przyjadę jakoś tak po obiedzie. Kiedy u ciebie jest pora karmienia, o pierwszej?

– Jakoś tak będzie. Czekam jutro. Pa.

Moich współlokatorek nie było w sali. Ze spokojnym sumieniem nałożyłam zatem słuchawki i oddałam się rozkosznej kontemplacji VI Symfonii Beethovena, która swoim nastrojem, nie wiedzieć czemu, przypominała mi atmosferę niezapomnianego domku myśliwskiego państwa Karasiów.

Niedziela, 14 stycznia

Dobrze, że umówiłam się z Tymonem na popołudnie, bo przed obiadem nawiedziła mnie Ewa. Przyniosła dwa romansidła.

– Poczytaj sobie, to będziesz wiedziała, jak ma się zachowywać heroina romansu.

– A na co mnie to? Czy ja jestem heroina?

– Nie, ale romansu. Wprawdzie żadna z nich nie była w szóstym miesiącu ciąży, ale nie szkodzi. Ucz się od starszych, koleżanko. Będziesz miała jak znalazł, kiedy już schudniesz.

– Kiedy schudnę, to będę myślała o karmieniu, przewijaniu i kolorze kupki.

– Fuj. Nie martw się, to podobno szybko mija. Wychodzisz za Tymona?

– Jeszcze nie wiem. Dawno się nie oświadczał.

– Jak się oświadczy jeszcze raz, to go łap. Tylko mu powiedz że musi ci wynająć niańcię.

– A jak tam twoje życie uczuciowe?

– Kwitnie. Słuchaj – Ewcia przewróciła oczami – Maksio u mnie był!

– Ohoho!

– Jak najbardziej.

– Włączyłaś go w poczet narzeczonych?

– Przypominam ci, że on był pierwszy! Wszyscy następni byli po nim.

– Wydawało mi się, że ty ich masz nie po kolei, ale, jakby to powiedzieć… symultanicznie.

– Bardzo dobre określenie. Muszę mieć kilku, bo oni reprezentują różne specjalności. Mówiłam ci już kiedyś. Jeden do dużych wyjść, jeden do małych, jeden do niezobowiązujących wycieczek w plener, jeden do brydża i tak dalej.

– A Stefan?

– Stefan jest do miłości.

– Tamci nie?

– Skądże. Tylko jednego czasem przyjmuję w celach erotycznych, ale niezbyt często. Zauważ, że Stefan ma daleko. Przyjeżdża z Warszawy. Nie zawsze może. Czasem jedzie z żoną i dziećmi na wakacje. Rozumiesz, jak to jest.

– Rozumiem. A do czego ci będzie Maksio?

– Maksio… też do miłości. Maksio jest chyba lepszy od Stefanka. Sama widziałaś, jaki piękny. Dobrze wychowany. Sympatyczny. Namiętny. Z gestem. No i rozwiedziony.

– Chcesz się za niego wydać?!

– Coś ty! Żeby mnie odstawił od piersi całej reszcie? Zresztą on się chyba też nie pali, bo po dwóch żonach zażywa wreszcie wolności i bardzo mu się to podoba. Żebyś ty widziała, jakie miał u mnie entrée! Przy domofonie przycisnął oba dzwonki, mój i tej mojej sąsiadki, która mieszka obok mnie, więc obie mu otworzyłyśmy te nasze wspólne drzwi. Maksio wszedł krokiem defiladowym, odsunął pańskim gestem panią Kropowiak, bo wyleciała na korytarz, dobrze, że jej nie dał dwóch złotych! Może dlatego, że nie miał ręki, bo w jednej trzymał bukiet storczyków, wielki jak wieniec dożynkowy w pegeerze, a w drugiej bombonierkę niewiele mniejszą…

– W mundurze był?

– A jak! W pełnej gali! Pani Kropowiak o mało nie zemdlała z zachwytu!

– I co dalej?

– Dalej jak najwspanialej, moja droga, jak powiadał pan Brzechwa. Znasz „Kota w butach”?

– A co ma do tego „Kot w butach”?

– Maksio jest taki trochę kot w butach. I to z ostrogami. I szabelką lubi wywijać.

– To bardzo reprezentacyjny narzeczony…

– Szalenie. Będę mogła go zabierać na największe wyjścia, bale i bankiety, na których nawet Ignaś nie był dostatecznie majestatyczny. Na dniach jest bal stowarzyszeń. Dyrektorzy banków będą na sam jego widok czuli przypływ gotówki. Maksio zrobi furorę, zobaczysz.

– A jak go pogodzisz ze Stefankiem? Czy może era Stefanka się skończyła?

– W żadnym wypadku. Dlaczego miałabym rezygnować ze Stefanka, który mnie kocha prawdziwą miłością?

– Zrobisz im grafik?!

– Niezła myśl. Ale oni obaj pracują nieregularnie. Będę musiała po prostu pilnować ich obu, żeby nie nastąpiło zetknięcie na wrażliwym terenie. Słuchaj, à propos moich narzeczonych, a w szczególności wymienionego wyżej Ignasia Ignatowicza, czy twój Tymon poczynił już kroki, które miał poczynić?

– Nie mam pojęcia. Może i poczynił, ale ja go przecież nie spytam, czy się rozwodzi, skoro nie wiem, czy chcę za niego wyjść czy nie. Ze wskazaniem na nie…

– Jednak nie?

– Wiesz, po tej Orkiestrze uświadomiłam sobie, że nie umiała bym z tego zrezygnować. Oczywiście, teraz przez jakiś czas będę wyłączona, bo się będę zajmowała synkiem albo córeczką… ale potem są żłobki, a może wynajmę niańcię albo będę pracowała z doskoku. Sama rozumiesz. Ze Świnoujścia nie mogłabym trzymać ręki na pulsie, a wtedy bardzo łatwo odpaść. Zwłaszcza w tej nieciekawej sytuacji, jaka się ostatnio wytworzyła.

– Rozumiem. W końcu możesz pójść moim śladem, wykorzystać mój sprawdzony patent i przyznać Tymonowi status narzeczonego.

– Teoretycznie mogę, ale, widzisz, ja jestem, w przeciwieństwie do ciebie, monogamiczna.

– A kto ci każe od razu być poli? Ja mam duże potrzeby w tym zakresie, a ty możesz sobie mieć jednego Tymona. Na zapleczu.

– Nie wiem, czy ja go chcę mieć na zapleczu.

– To miej go od frontu, tylko się, na miłość boską, zdecyduj się na coś!

Tymon przyjechał zaraz po obiedzie.

Najpierw, prawidłowo, pomartwił się trochę o moje zdrowie i o zdrowie potomka. Powiedziałam mu, że w tej sprawie myślę pozytywnie i moi przyjaciele też mają myśleć pozytywnie, bo te wszystkie pozytywne myśli się ładnie skumulują i dadzą pozytywny rezultat. Obiecał, że będzie tak właśnie myślał. A potem zdradził, że przed południem miał niesłychanie ważne spotkanie. Z Ignasiem Ignatowiczem mianowicie. I jeszcze z jednym prawnikiem, adwokatem, niejakim Gawrońskim, zapewne też figurującym w obszernym notesie Ewy. Niestety, panowie byli stroskani. Dane, które otrzymali od Tymona telefonicznie jakiś czas temu, skłaniały ich do przypuszczenia, że proces będzie trudny i długi. Omówili teraz wszystko dokładnie w cztery oczy, to jest w sześcioro oczu i sytuacja im się wykrystalizowała.

Nie będzie łatwo z panią Ireną.

Oczywiście, sprawę założy się natychmiast, jak najbardziej po znajomości, wszystko po to, żeby Ewunia była zadowolona, że się jej przyjaciół dobrze traktuje. Natomiast niedobrze jest, że pan Wojtyński był nieprzewidujący. Nie szukał świadków, sprawy z panią Radwanowicz załatwiał w cztery oczy, nikomu postronnemu się specjalnie nie zwierzając.

Bo jak teraz udowodnimy trwały rozpad pożycia? Przecież pani Radwanowicz może wymyślić – i zapewne to zrobi – dowolną ilość rzewnych historyjek, jak to przyjeżdżała i pożycie ulegało, powiedzmy: wznowieniu. Po czym nawet odjeżdżała, ale wciąż w tym Szczecinie tęskniła do małżonka. A dlaczego tęskniła? Bo kochała.

Kochała! Zapewne dzwoniła codziennie, żeby się dowiedzieć, jak mu się spało i co zjadł na śniadanie.

No tak, to rzeczywiście nie będzie łatwo. Ani, zapewne, szybko.

Przyszło mi do głowy, że może byłoby szybciej, gdybyśmy wykorzystali twórczo koncepcję pani Ireny, że moje dziecko jest dzieckiem Tymona. Ale jednocześnie zaczęłam się zastanawiać, dlaczego on sam na to nie wpadł? A jeżeli wpadł, to dlaczego mi, nie powiedział, że wpadł?

Z drugiej strony, jeżeli tak powiemy, to będzie chyba automatycznie oznaczało moją zgodę na to małżeństwo.

Och, och, znowu nie wiem, co zrobić!

No więc na razie nie zrobiłam nic.

Poniedziałek, 15 stycznia

Leżenie w szpitalu jest nudne.

Wtorek, 16 stycznia

Leżenie w szpitalu jest strasznie nudne.

Środa, 17 stycznia

Leżenie w szpitalu jest strrrrrrasznie nudne!

Czwartek, 18 stycznia

Leżenie w szpitalu jest potwornie nudne…

Piątek, 19 stycznia

Leżenie w szpitalu nie jest nudne.

Na obchodzie po śniadaniu pani profesor powiedziała:

– Pani redaktor, za jakąś godzinę chciałam panią prosić do siebie, do gabinetu.

– Coś gorzej? – wystraszyłam się.

– Nie, nie, proszę się nie martwić. Ale chciałam omówić z panią pewną sprawę.

Jak tylko zamknęły się drzwi za „białym obłokiem kompetencji” (nie pamiętam, kto tak powiedział, ale ładnie), moje trzy współlokatorki zaczęły snuć przypuszczenia.

– Ja bym im nie wierzyła. – Pani Violetta pokręciła głową. – Zawsze tak mówią: nic, nic, a potem się dopiero okazuje!

– Pewnie wyniki złe pani miała – westchnęła pani Edzia.

– Może coś z dzieckiem! – Pani Brygida przewróciła oczami. – Pierwsza ciąża w tym wieku!

– Mówiłam, że downiak – ucieszyła się pani Edzia.

Policzyłam do stu i powiedziałam:

– A tam się już zaczęła „Wielka miłość donny Cataliny”.

– Och – jęknęły jednogłośnie i runęły do telewizora. A ja się całą godzinę denerwowałam okropnie.

W gabinecie pani profesor był istny zjazd lekarzy specjalistów. Cała obsada lekarska oddziału. Siedzieli i gapili się na mnie. Postanowiłam być dzielna.

– Pani profesor – powiedziałam z determinacją. – Ja już jestem duża dziewczynka i proszę mi nie opowiadać bajeczek o żelaznym wilku.

Pani profesor popatrzyła na mnie, jakbym spadła z księżyca.

– Coś ze mną, czy coś z dzieckiem?

– Ach, prawda. Przecież mówiłam pani, że nic takiego. Na prawdę nic takiego!

Trochę mi ulżyło, ale nie do końca, nie do końca!

– A to znakomite zebranie? Państwo chcą mnie o czymś poinformować?

– Pani Wiktorio – zagadnął mnie, cedząc słowa przez zęby, zastępca ordynatora, bardzo uroczy pan doktor Kapuściński, figlarnie przez moje kobietki zwany Bigosikiem. – Co to takiego jest zbuk?

– Zgniłe jajo – odpowiedziałam mechanicznie i nagle zrozumiałam. – O kurczę blade!

– No właśnie – westchnęła pani profesor. – Kurczę jak najbardziej blade.

– Rozumiem, że któraś z moich współlokatorek zażądała udziału w programie naukowym?

– Wszystkie trzy, proszę pani.

– Oj oj oj… a próbowały dać łapówkę?

– Łapówkę na razie tylko jedna. To znaczy mąż jednej. Chyba był w kłopocie, bo nie wiedział, ile zaproponować za taki ekskluzywny program badawczy… jak pani to nazwała?

– Nie pamiętam dokładnie. Coś tam badawczo-udoskonalające. Żeby myślały, że mam gwarancję na zdrowe dziecko. Bo wiecie państwo, one kochały po prostu denerwować mnie i siebie zresztą też takimi przypuszczeniami, że na przykład urodzimy uszkodzone dzieci albo nie urodzimy ich wcale, albo one będą martwe i tak dalej. Jeśli urodzę downa, to się wtedy będę martwiła, ale na razie, mam nadzieję, nic na to nie wskazuje, prawda?

– Prawda. Po co pani się poddaje takim idiotycznym sugestiom?

– Ja się nie poddaję, ale one się sączą jak jad do ucha. Słucham mimo woli i się denerwuję z tego powodu. Więc wymyśliłam taki bajer mały, żeby one zaczęły mówić o czym innym.

– No i zaczęły – westchnął z kolei doktor Kapuściński. – i teraz my nie możemy spokojnie pracować. Niech pani coś wymyśli, żeby dały nam spokój, bo zwariujemy wszyscy i nie będziemy mogli pań skutecznie leczyć.

– A nie prościej byłoby im powiedzieć, że gadałam głupoty i że żaden zbuk nie istnieje?

– A jak pani myśli, co im mówimy od samego początku? Tylko że one nie chcą wierzyć. Uważają, że ukrywamy przed nimi mnóstwo ciekawych rzeczy.

– Może by się pani przyznała, że to wszystko pic? – zaproponowała pani profesor.

– Zabiją mnie.

– Ale od nas się odczepią!

Zapadło milczenie tchnące bezradnością.

– Pani Wiktorio – powiedział rzewnie doktor Kapuściński – pani musi…

Zastanowiłam się. Nagle zarysowała się przede mną możliwość osiągnięcia realnej korzyści.

– No więc – powiedziałam chytrze – ja bym mogła spróbować, ale państwo sobie zdają sprawę, że jeśli się przyznam, że zrobiłam z nich idiotki, to już życia z nimi nie będę miała.

Medyczne gremium spojrzało po sobie.

– Chyba rozumiem – rzekła inteligentna pani profesor. – Doktorze, czy mi się zdaje, czy mamy wolną jedynkę?

– Jedynek to u nas w ogóle nie ma – odrzekł doktor Kapuściński – ale mamy jedną taką strasznie ciasną dwójkę, to po prostu byłby wstyd, gdybyśmy położyli tam dwie osoby… Ściśle mówiąc, one tam właśnie leżą, ale moglibyśmy te dwie panie przenieść do takiej przestronniejszej dwójki, a tę ciasną poświęcić dla sprawy.

– Bardzo dobrze – pochwaliła pani profesor. – Strasznie pan to zachachmęcił, ale już wszystko wiem. Proszę powiedzieć od działowej, żeby zrobiła co trzeba. Co pani na to? – zwróciła się do mnie.

– Jestem gotowa położyć głowę pod topór. – Byłam zachwycona. – Państwo sobie życzą dziś czy jutro?

– Natychmiast – odpowiedzieli jednym głosem pani profesor i jej zastępca. – Już!

Od dwóch godzin mam do dyspozycji pokój. Mały jak dla dwóch osób, dla mnie jednej wymarzony. Urządziłam się wygodnie i mogę leżeć dowolnie długo.

W twoim towarzystwie, dzidzia! Bez żadnych czarnowidzek! Będzie nam razem świetnie po prostu, będziemy słuchać Beethovena (pogodnych kawałków) i oglądać wszystkie polityczne programy, jak również spokojnie pisać, czytać, telefonować. I spać!

Oraz zastanawiać się nad życiem, ma się rozumieć.

Brydzia, Edzia i Violetka przyjęły to, co im powiedziałam, dość spokojnie.

Chyba teraz uważają, że powiedziałam prawdę, ale lekarze mnie namówili za pomocą pojedynczego pokoju, żebym skłamała, że skłamałam…

Sobota, 20 stycznia

Jest cudnie.

Rodzina mnie nawiedziła, przynieśli pełno różnych rzeczy do jedzenia. Rodzina zawsze uważa, że człowiek szczęśliwy to człowiek nażarty.

Lodówkę mam za oknem, jest minus, nie zaśmierdnie się.

Tymon dzwonił, zapowiedział się na jutro.

Dzidzia mnie kopnęła. Był to kop zdecydowanie męski. Mówiłam, że facecik.

Niedziela, 21 stycznia

Własny pokój daje również pewne możliwości w kontaktach z ukochanym mężczyzną. Nie są to możliwości nieograniczone, zważywszy, że to jednak pokój szpitalny, a nie hotelowy, ale lepszy rydz niż nic.

Tymon jakiś zmęczony. Mówi, że musi teraz sporo pracować, żeby chociaż częściowo odkuć się za te stracone na szprotkach pieniądze. Zaplanował sobie jakieś wyjazdy do Danii, do Warszawy, po sądach będzie się włóczył. Przecież pozakładał te sprawy o zniesławienie. I będzie się rozwodził – znowu sąd.

Przyglądałam mu się, kiedy tak stał w oknie i się zamyślał ze wzrokiem wbitym w rachityczną sosenkę na placu.

Może nie wiem, czy chcę za niego wyjść, ale wiem na pewno że go kocham.

Sobota, 27 stycznia

Nie chciało mi się nawet myśleć przez ostatnie kilka dni. Fronty atmosferyczne przelatują w tę i nazad, a ja od tego mam niechęć do życia. Większość czasu przespałam, jak świstak.

Niedziela, 28 stycznia

Nawiedziły mnie Krysia z Ewką i Lalką Manowską. W braku własnych przeżyć (co może przeżywać istota uziemiona w łóżku?), rzuciłam się na przeżycia Ewci.

Nowo nawiązany stary romans Ewy z Maksiem von und zu kwitnie. Moja przyjaciółka zabrała wspaniałego komandora na bal charytatywny i pobiła wszystkie panie na głowę: żadna nie miała takiego partnera.

Olśniewający Maksio uroki ciskał na prawo i lewo, tańczył jak szatan, pił jak gąbka, w ogóle się nie zanietrzeźwiał, humorem tryskał, każda baba w jego towarzystwie natychmiast czuła się jak dama z fraucymeru cesarzowej Sisi!

– Najbardziej wpadł w oko – opowiadała chichocząc Ewcia – pani prezes klubu biznesowego, wiesz, tej, co ma hurtownię glazury i terakoty. Oka od niego nie mogła oderwać, zostawiła swojego męża gdzieś w kącie i tylko leciała na Maksia. A Maksio, dyplomata, rączki całował, walca zatańczył i pogonił do innych. Maksio nie jest detalista, Maksio jest hurtownik… A żebyś wiedziała, jak znakomicie dzięki niemu wypadła licytacja!

– Przebijał?

– Przebijał… tylko niczego w końcu nie kupił. Ale jak zaczynał windować cenę, to natychmiast panowie mężowie tych wszystkich królowych terakoty unosili się honorem i przebijali jeszcze wyżej.

Wtedy Maksio stopował, a oni zostawali z jakąś potworną sumą do zapłacenia. Wiesz, ja mam wrażenie, że mój Maksio tak na prawdę wcale nie ma pieniędzy. Ma za to inne talenta i tak to sobie ładnie rekompensuje.

– Po balu sobie też rekompensował?

– Jasne. Bardzo przyjemny z niego komandor… po balu.

– Ty, Ewa, a może byś się za niego jednak wydała?

– Nie ma takiej możliwości. Ja jestem dla niego za biedna. Za mało zarabiam. Jemu jest potrzebna taka królowa terakoty i glazury. Ona mu da pieniądze, on ją nauczy dobrych manier i tańczyć mazura… Wiesz, znowu się tańczy mazura na niektórych balach… zgroza, jak to wygląda! I będzie glazura tańczyć mazura z cudnym Maksiem w pierwszej czwórce… z jakimiś królami przecierów do kompletu. Po prostu miodzio, jak mówią nasi młodsi koledzy.

– Ja też tak mówię – wtrąciłam.

– No bo ty też jesteś młodsza. Ode mnie. Od Lalki jeszcze bardziej. Nawiasem mówiąc, umówiłam się z Maksiem na najbliższy weekend. Zabieram go na premierę do opery, taką bardzo uroczystą, a potem pójdziemy sobie do mnie.

– A w niedzielę Maksio zaprosi cię na obiadzik do Radissona…

– Zapomnij. W niedzielę zamówimy pizzę do domu.

– Ewa – odezwała się słuchająca dotąd głównie Lalka – a ten twój Maksio nie ma jakiegoś znajomego na wydaniu? Może jakiś kontradmirał albo co. Moje dzieci zdają w tym roku maturę i jak pojadą na studia, bo oboje nie chcą w Szczecinie, to ja zostanę tu za sierotkę.

– Zapytam – obiecała Ewa. – Ale ja bym sobie nie robiła specjalnych nadziei, tacy ładni komandorzy przeważnie mają ładne żony. To tylko Maksio jest egzemplarz nie z tej ziemi.

Środa, 31 stycznia

Życie przez telefon. Ot co.

Oraz uzupełnianie lektur. Mam szansę jeszcze przeczytać mnóstwo rzeczy, których nie miałam czasu przeczytać do tej pory. Już mi się ustabilizowały nastroje i nie muszę czytać po raz ósmy pani Musierowicz, którą mam na stresy. Zaczęłam „Buddenbroków”, a poza tym jestem już w połowie „Pachnidła”.