40534.fb2 Zapiski Stanu Powa?nego - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Zapiski Stanu Powa?nego - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

MARZEC

Czwartek, 1 marca

Jutro wychodzę!

Pani profesor zdecydowała, że na razie nic kotusiowi nie grozi, o ile mama kotusia zachowa minimum rozsądku.

Minimum? Spokojnie!

Piątek, 2 marca

Boże, jak dobrze jest być w domu!

Zawsze nachodzi mnie taka nabożna refleksja, kiedy wracam po dłuższej nieobecności. A teraz nie było mnie prawie dwa miesiące! Przeszło siedem tygodni!

Oczywiście niezawodny Krzysio zajął się transportem szwagierki i jej rozbudowanego majątku, a Bartuś tradycyjnie odkurzył mi chałupę, żebym się dobrze czuła. Dobrze! Jestem szczęśliwa jak mała myszka! Natychmiast wzięłam bardzo solidny prysznic, umyłam głowę, a wszystkie ciuchy, które miałam ze sobą, wrzuciłam do pralki. Precz z zapachem szpitala!

Potem popsikałam się moim nowym Armanim – bardzo, bardzo miły. Tymon, jak zwykle, wykazał się dobrym smakiem! – i usiadłam sobie koło okna, wpatrzona w duże, porządne, stare drzewa, rosnące na naszej ulicy. Żadnych rachitycznych sosenek. Lipy i dęby! I już pomału zaczyna się to wszystko zielenić, jeszcze te pączki malucie, ale są. Widać je.

Dzidzia, tu będziesz dochodzić do newralgicznego momentu. Te duże drzewa za oknem będą nam dostarczały sił do życia.

Sobota, 3 marca

Rodzina wydała obiadek na moją cześć. Wprawdzie tata udawał, że nic podobnego, ale to jego sprawa.

Zaczęłam się zastanawiać, co by powiedział, gdyby wiedział że jego młodszy kolega, pan sędzia Ignatowicz, właśnie rozwodzi bardzo dobrego kandydata na męża nieposłusznej córeczki, jako argumentu w sprawie używając jej własnego dziecięcia i jeszcze na dodatek przypisując je kandydatowi.

To już by mnie musiał wyrzucić z domu. Na bruk.

Niedziela, 4 marca

Przyjechał Tymon i zabrał mnie na wycieczkę do Stepnicy, bo strasznie chciałam zobaczyć dużą wodę, a nad morze jednak trochę daleko i nie wiem, czy pani profesor byłaby zachwycona.

Siedzieliśmy w knajpie z marynarskim wystrojem i było nam dobrze. Napiłam się wina. Niedużo, ale strasznie mi smakowało. W ogóle po dwóch miesiącach życia na szpitalnym wikcie smakuje mi wszystko.

Przysiadł się do nas właściciel i opowiadał o tym, że Stepnica była kiedyś poważnym portem morskim. Mało tego, mieszkał tu facet, który jako kapitan niemieckiej linii żeglugowej najwięcej razy opłynął Horn. Oczywiście, była to jeszcze epoka wielkich żaglowców, windjammerów. Kapitan nazywał się Hilgendorf, a w miejscowym kościele jest dzwon przez niego ufundowany, o czym świadczą stosowne napisy.

No to już wiem, o czym zrobimy z Rochem jeden odcinek cyklu morskiego.

Potem pojechaliśmy do mnie i siedzieliśmy sobie, bardzo porządnie przytuleni, oglądając telewizję i gadając o różnych różnościach. Baaaardzo nam było dobrze.

I na taki właśnie sielski obrazek nadział się tato.

Wszedł, oczywiście, wewnętrznymi schodami, oczywiście zapukał, zanim wlazł do pokoju, ale ja myślałam, że to Bartek albo Krzyś, ostatecznie Mela. Nie on! No i zawołałam „proszę”.

Zresztą, gdybym wiedziała, że to on, też bym zawołała „proszę”.

Trochę mnie zatkało, ale tylko trochę. Tymon jednak ma na mnie wpływ zbawienny. Przy nim staję się spokojna, odprężona i niepodatna na stres.

A tato ostatnio mocno mnie stresował!

Wyglądało jednak na to, że moje stresy to nic w porównaniu ze stresem tatuśka, kiedy stanął oko w oko z obcym i przystojnym facetem, najwyraźniej czującym się u córeczki jak we własnym domu.

Wygrzebaliśmy się z głębin kanapy.

– Pozwól, tato – powiedziałam spokojniutko. – To jest pan Tymon Wojtyński.

Panowie uścisnęli sobie dłonie.

Jak Maksio i Stefanek – przeleciało mi przez myśl. Na szczęście nie zamierzali lać się po pyskach.

– Siądziesz z nami, tato? Mogę zrobić kawy albo herbaty, albo rosołku z papierka…

– Nie chcę ci sprawiać kłopotu – bąknął tatunio.

– Żaden kłopot. Zrobię herbaty, bo i tak mieliśmy się napić, tylko mi się nie chciało ruszyć, Tymonowi też.

Biedny tato. Nie wiedział zupełnie, jak ma się zachować. Ciekawe, po co przyszedł? Może jednak dał to ogłoszenie matrymonialne w moim imieniu i teraz ma dla mnie szereg interesujących propozycji?

Poszłam do kuchenki, nadstawiając bacznie uszu w stronę pokoju.

– Wiktoria robiła program o panu, jeżeli dobrze pamiętam… – zaczął tato niepewnie.

Tymon przytaknął.

– Kilka programów, ściślej mówiąc. Miałem kłopoty z połowami szprota na Bałtyku, Wiktorii to pasowało tematycznie do cyklu morskiego.

– No i jak się skończyło? – zainteresował się niemrawo mój rodziciel. Podejrzewam, że w nosie miał szprotki i cały czas główkował, czy Tymon i moja ciąża mają jakiś wspólny mianownik.

– Nieciekawie. Mam kilka procesów i straciłem dużo pieniędzy, że nie wspomnę o reputacji. Właśnie staram się to wszystko nadrobić… mam na myśli pieniądze i reputację u moich duńskich kontrahentów.

– To chyba będzie niełatwe? – Tato usilnie starał się podtrzymać konwersację. Wybawiłam go na krótką chwilę.

– Tymonie, możesz mi pomóc? Weź tacę z herbatą, a ja doniosę ciasteczka.

Żal mi było ojca. Wyraźnie nie wiedział, o czym ma z nami mówić, a tak po prostu spytać Tymona, co właściwie tu robi, nie pozwalało mu dobre wychowanie. No i nie zadaje się takich pytań gościom trzydziestotrzyletnich córek! Może miał nadzieję, że usłyszy wytęsknione „to twój przyszły zięć, tatusiu”, ale nie usłyszał. Tego mu powiedzieć nie mogłam. Poza tym, uczciwie mówiąc, miałam ochotę nieco się na nim odegrać. Gdyby traktował mnie przyzwoicie, miał do mnie zaufanie, okazał, że jest ze mną i że mi pomoże, jak na ojca przystało, powiedziałabym mu po prostu, że jesteśmy bliskimi przyjaciółmi, co jest czystą i jedyną prawdą. Z całą resztą rodziny też bym rozmawiała normalnie w takiej sytuacji. A tatunio niech się trochę sam podomyśla. Bo nie wątpię, że przyjdzie odpytać mnie solidnie, niech no tylko samochód Tymona zniknie z alejki!

Na razie jednak samochód stał, Tymon siedział i nalewał herbatę, wykazując wiedzę, że pokrywka z dzbanka zlatuje i trzeba ją przytrzymywać. Tatunio łypnął nieprzyjaźnie na tę pokrywkę. Widocznie wysnuł stosowny wniosek, taki mianowicie, że Tymon czuje się tu jak we własnym domu.

Jednak nie doceniłam tatuśka.

Po pierwszym szoku już się otrząsnął, popił herbaty, pochwalił jakość zaparzenia (też mi zaparzenie – herbaty na szelkach…), po czym rzucił w przestrzeń:

– Wybaczcie mi, proszę, państwo, to, co powiem, ale jestem ojcem Wiktorii i leży mi na sercu jej pomyślność… Zastałem was w takiej zażyłości, że trudno mi nie spytać: czy to dziecko, które ma się urodzić, jest waszym wspólnym dzieckiem?

Matko Boska! Spytał! Tak po prostu spytał!

Tymon rzucił mi spłoszone spojrzenie.

– Tato! Jak możesz!

– Zadałem pytanie – powiedział spokojnie mój ojciec – i oczekuję odpowiedzi.

Tymon konsekwentnie milczał, pozostawiając mi inicjatywę.

– Tymon, przepraszam cię. Pewnie się poczułeś jak na sali sądowej, ale się nie dziw, bo mój ojciec jest sędzią. Tato, na takie pytanie odpowiedzi możesz oczekiwać do woli, ale jej nie dostaniesz. To jest nasza sprawa, nie twoja. I nie mów, że ci zależy na mojej pomyślności. Oboje wiemy, na czym ci zależy. Nie wiem w jakiej sprawie tu przyszedłeś, ale gdybyś przyszedł jak przyjaciel, to może byśmy rozmawiali inaczej. Jeżeli będziesz mnie traktował jak jakąś cholerną podsądną, to lepiej o mnie zapomnij. I daruj sobie przesłuchiwanie moich gości!

– Jak sobie życzysz – powiedział lodowato i wyszedł.

Tymon, nadal zakłopotany, siedział przy stole i bawił się łyżeczką. Popatrzył na mnie chytrze spod oka.

– No i widzisz? Nie prościej byłoby powiedzieć tatusiowi, że nasze? I że właśnie pojutrze bierzemy ślub albo coś w tym rodzaju…

– Nie dobijaj mnie! Przepraszam cię za niego. Reszta rodziny jest w porządku, tylko jemu odbiło, kiedy zaszłam w ciążę. Nie mówmy o tym.

– A powiesz mi, na czym mu naprawdę zależy? Dlaczego myślisz, że nie dba o twoje szczęście?

– W nosie ma moje szczęście. Uważa tylko, że dziecko musi mieć ojca. I tropi tego ojca, jak może. Ty wiesz, że on sobie życzył, żebym dała ogłoszenie matrymonialne?

Tymon, zamiast się przejąć, prychnął śmiechem. Ten jego śmiech się udziela. Poturlaliśmy się trochę po kanapie, chichocząc.

Wreszcie spoważniał.

– No to kiepskie moje notowania – westchnął. – Jak cię znam, a już trochę cię poznałem, to nie wyjdziesz za mnie chociażby dla tego, że twój tatuś usiłuje cię zmusić do zamążpójścia. Strasznie jesteś niezależna i samorządna. Nie mogłabyś się trochę zreformować?

– Może bym i mogła – odparowałam – ale nie dziś. Obejrzymy sobie „Zakochanego Szekspira”? Jak pisał „Romea i Julię”?

– To o miłości?

– No a jak myślisz?

– W takim razie trochę się boję, ale możemy zaryzykować.

Rzuciłam w niego wałkiem od kanapy.

Poniedziałek, 5 marca

Tymon wyjechał rano, a ja wsiadłam do samochodu; co za rozkosz! Chociaż pasy mi się teraz ciasno zapinają. I pojechałam do firmy.

Obleciałam wszystkich, wymieniłam pięć milionów uścisków i różnych serdeczności.

– Jesteś już w robocie? – spytała z niedowierzaniem Krysia. – Przecież dopiero co cię wypuścili!

– Coś ty! Nie ma mnie! Mam zwolnienie na miesiąc, a potem mam się zgłosić po następne. Do samego rozwiązania jestem na zwolnieniu. A potem biorę urlop macierzyński i już wtedy na prawdę nie będę mogła pracować… jakiś czas.

– A teraz dobrze się czujesz?

– Doskonale.

– To świetnie, bo trzeba robić ten program na jubileusz. Jesteś pewna, że dasz radę?

– Mam nadzieję.

– Maciek powiedział, że z nikim tego robić nie będzie, tylko z tobą. Mam na myśli ten twój scenariusz. Maciek mówi, że jest potwornie skomplikowany!

– No wiesz, pracowałam nad tym!

– Ale fajny jest, ja go też obejrzałam. Dużo roboty. Szefowie mają się wypowiedzieć lada chwila.

– No to lepiej niech się szybko wypowiedzą, żebyśmy zdążyli go zrealizować. Nie wiesz, gdzie jest Lalka? Bo na drzwiach kłódka wisi.

– Lalka pojechała w Karkonosze, robić fuchę. Jakiś film o górach. Duży, reklamowy. Ewka natomiast o ciebie pytała.

Ewa siedziała przed komputerem i przemawiała do niego obelżywie. Bardzo się ucieszyła na mój widok.

– Dobrze, że jesteś. Dlaczego on mi nie chce drukować?

– Bo głupi. Ja się na tym nie znam. Kazałaś mu?

– No, kazałam.

– Papier w drukarce jest?

– Nie wiem, czekaj…

Poleciała do drukarki, którą zainstalowano nam na korytarzu, jedną na kilka komputerów.

– Jest.

– To zadzwoń do informatyków. Jak Maksio?

– Maksio świetnie – odpowiedziała moja przyjaciółka, jednocześnie wypukując numer na telefonie. – Konsekwentnie chce się żenić. Panie Jacku, drukarka nie chce ze mną gadać! Jest papier… Nacisnęłam… Na górze, na tym pasku, po lewej… I nic… Tym poleceniem „drukuj” też próbowałam… I nic. Panie Jacku, ja pana proszę, niech pan lepiej przyjdzie, bo ja się boję, że go zepsuję bezpowrotnie!… Jak to kogo? Komputer! Czekam!

Odłożyła słuchawkę.

– Jesteśmy na etapie omawiania wesela. Ty wiesz? On naprawdę chce z tymi kordzikami.

– Od razu wiedziałam. On mi na to wygląda. A przyjęcie?

– W jakimś domu wczasowym. Aha, ślub będzie w Świnoujściu, bo tych wszystkich facetów z kordzikami tam trzymają. A może zresztą zdecydujemy się na przyjęcie na statku.

– Wojennym?!

– Coś ty. Na którymś z tych knajpianych, co to wożą ludzi na wycieczki z wyszynkiem. Moglibyśmy też wypłynąć. W morze. Albo na zalew.

– Bałabym się, że mi się goście weselni potopią.

– Ale za to, jakby kiwało, to nie będą tyle jedli.

– Nie będzie kiwało latem. A na wodzie bardzo dobrze się pije. I można dużo!

– W takim razie musimy to przemyśleć. Mam jeszcze trochę czasu.

– A kiedy nastąpi to radosne wydarzenie?

– Może w czerwcu? Dasz radę przyjechać w czerwcu?

– Teoretycznie powinnam. Fajnie tak planować własne przyjęcie weselne?

– Czy ja wiem? Niby tak, ale trochę mi się już nie chce. Próbowałam wyperswadować Maksiowi, przekonać, że może lepiej cichy ślub, ale powiedział, że mi się to spodoba. On wie, bo będzie miał już trzeci.

– Kościelny?

– Skąd, cywilny. Wyobrażasz mnie sobie jako nieskalaną pannę młodą w wianuszku mirtowym na głowie? À propos, a jak ty i Tymon?

– Bez zmian. O, pan Jacek przyszedł…

Ewa natychmiast przestała się interesować mną i zajęła panem Jackiem. Trudno się jej dziwić – nie mogła wydrukować tekstu dla lektora, który prawdopodobnie deptał jej po piętach.

Wtorek, 6 marca

Dyrektor programowy, niejaki Karol Kazubek, ongiś świetny reporter, dla którego na początku mojej kariery dziennikarskiej latałam po piwo, mając to sobie za honor, zaprosił nas na spotkanie w sprawie jubileuszu. Mnie, Krysię i Maćka.

– Ja wiem, że naczelny dał wam wolną rękę – powiedział na wstępie – ale chcę wiedzieć, coście wymyślili.

– Scenariusza nie dostałeś? Krysia mówiła, że posłała wszystkim świętym… Krysia, nie dałaś mu?

– Dałam. Już dawno. Czy dyrektor nie ma jakiejś kawy?

Karol, który nie lubił przesadnej technicyzacji pracy, ryknął przez zamknięte drzwi:

– Pani Jolu! Cztery kawy! Wszyscy chcecie kawę? – zwrócił się do nas. – Ty też, matko karmiąca? A co ty tu właściwie robisz?

– Jak to co? Program ci robię. Wybitny. A w ogóle to nie ja, tylko kto inny. Ja tu jestem towarzysko. Lubię sobie przychodzić do dyrektora na kawę. No i co z tym scenariuszem?

– No więc ja w zasadzie go czytałem… Ale moim zdaniem tego nie da się zrobić…

– Da się.

– Nie da się.

– Da się!

– Wiktoria. Ty się poważnie zastanów. Macie godzinę na antenie…

– Półtorej na żywo i jeszcze jakieś zlepki filmowe!

– No dobrze, ale popatrz tylko na tę pierwszą godzinę. Ile za planowałaś sekwencji?

– Czterdzieści sześć.

– I twoim zdaniem to jest realny scenariusz?

– Pewnie.

– Maciek, czy ona jest zdrowa na umyśle?

Maciek, jak zwykle dżentelmen w każdym calu, uśmiechnął się łagodnie.

– Przemyśleliśmy to. Osobiście wszystko policzyłem. Kilka razy. Mamy czworo prezenterów, wszyscy bardzo sprawni. Osiem kamer, operatorom też wierzę bez zastrzeżeń. Jeżeli dobrze wszystko przygotujemy, to się uda.

– A pomyśleliście, w ilu miejscach musicie być w krótkim czasie?!

– Oczywiście. – Maciek nadal uśmiechał się łagodnie. – Mamy kilka planów na ulicy, tam, gdzie będzie impreza, scena, muzyka i kramy z żarciem. Mamy następnych kilka planów w dużym studiu, gdzie robimy kawiarenkę z licznymi gośćmi – sami nasi zauważ – i gdzie na małej scenie panienki grają jazz. No i jeszcze piętro, gdzie dwie kamery wchodzą do newsroomu, montaży, reżyserki i tak dalej.

– I oni tak ci będą latali po tym piętrze i ciągnęli za sobą kable? Żeby było ładnie i żeby się prezenterzy mieli o co przewracać?

– Nie żartuj, dyrektorze. Cały budynek ładnie okablujemy już dzień wcześniej, a tam, skąd będziemy wchodzić, będą końcówki do kamer. I będzie tak: kończymy wejście, wrzucam inny plan, a tu tymczasem operator się wypina, biegnie do następnego po mieszczenia, wpina końcówkę kabla do kamery i już możemy grać. Góra dwadzieścia sekund to trwa. Sprawdzałem.

– Prezenterzy też będą biegać? I sapać potem do mikrofonu?

– No, nie, spokojnie, tak naprawdę nikt nie będzie biegał, bo mamy tam kilka kamer. Jedna robi, druga przechodzi. Karol, nie kombinuj, ja cię proszę, uwierz nam. Policzone wszystko jest precyzyjnie.

Karol miał minę świadczącą o tym, że jednak będzie kombinował.

– Wiecie, czego tak naprawdę się boję? – zaczął ojcowskim to nem. – Że niech ktoś przewali czas… te wejścia są takie krótkie, nie nadrobicie. Leżymy!

– Spokojnie – powiedziała Krysia. – Dyrektor nie widział, jak nasi prezenterzy mają przećwiczone zabieranie klientom mikrofonu… Zwłaszcza Marta. Mieliśmy taką sytuacje na Orkiestrze, kiedy facet się rozgadał.

– I co Marta? – zaciekawił się dyrektor, który bardzo lubił naszą blondynę z dopinanym lokiem.

– Zabrała. W pół zdania. Nie ma zmiłuj się.

– Ale nie nadużywacie tego? – zaniepokoił się nasz programowy.

– Nie. Ale czasem nie ma wyjścia. My się zawsze precyzyjnie umawiamy z klientem na czas rozmowy, ale bywa, że klient się rozpędza. I jeśli przestaje reagować na nasze subtelne sygnały, stosujemy rękoczyn prosty.

Karol zadumał się nad naszymi metodami. Tak naprawdę jednak nie mógł się do niczego doczepić… nie było szczegółu, który by nie był precyzyjnie przemyślany! W końcu miałam na to sporo czasu w szpitalu. I Maćka na telefonie.

Oczywiście, te szczegóły miały się jeszcze zmieniać do momentu emisji programu, ale wariant A już mieliśmy, można go robić choćby jutro.

– Dyrektor się nie martwi – powiedziała Krysia, która w stosunku do Karola zawsze używała tej dziwnej formy grzecznościowej, ponieważ nie pamiętała, czy na jednym pikniku firmowym przeszła z nim na ty czy nie. – Dyrektor nam zaufa. My jesteśmy starzy fachowcy, jak mówimy, że będzie dobrze, to będzie. Teraz mamy jeszcze jakiś miesiąc na udoskonalanie tego wariantu A, na różne poprawki i dodatki.

– Jakie poprawki?

– Nie wiemy – powiedziałam. – Gdybyśmy wiedzieli, to one już by tu były, w tym kwicie. Jeszcze mamy miesiąc, jak słusznie zauważyła Krysia, a przez miesiąc mogą się pojawić na horyzoncie różne atrakcje, o których dzisiaj nie mamy pojęcia.

Maciek dopił kawę.

– Mnie się wydaje, że ty nie masz wyjścia, dyrektorze. Musisz nam zaufać, że będzie okay.

Dyrektor kręcił głową powątpiewająco.

– Chciałbym… chciałbym…

– Bo teraz – kontynuował Maciek – to możemy jeszcze wiele godzin bić pianę bez specjalnej korzyści. A ja mam za pół godziny emisję.

– No dobrze – Karol przyjął postawę dyrektorską. – To jest na waszej głowie, pamiętajcie!

Wychodząc, nie mogłam sobie odmówić przyjemności.

– Dyrektorze – powiedziałam, wsuwając do gabinetu głowę, podczas gdy resztę miałam już w sekretariacie. – Zapomniałeś jeszcze się zmartwić tym, że w czasie całego programu będą nam setki ludzi z miasta latać po głowie, bo mamy dzień otwarty…

I szybko zamknęłam drzwi.

Na korytarzu Maciek z Krysią zapalili papierosy.

– Jednego nie rozumiem – mruknął Maciek, puszczając kłąb dymu. – Powiedział nam uroczyście, że to jest na naszej głowie. A na czyjej było do tej pory?

Piątek, 9 marca

Jak na facetkę ze zwolnieniem lekarskim w kieszeni jestem przeraźliwie aktywna. To wszystko, co sobie ładnie i wesoło wyssałam z palca, trzeba teraz zmienić w konkrety.

Przez kilka ostatnich dni odwaliłam setki rozmów telefonicznych z tymi wszystkimi ludźmi, którzy mają być u nas gośćmi honorowymi, i z tymi, którzy będą pracować przy imprezie. Drugie tyle rozmów odwaliła Kryśka.

A teraz padam na twarz i cały wieczór poświęcam oddawaniu się marzeniom o Tymonie moim kochanym, do którego bardzo, bardzo tęsknię.

W wolnych chwilach, oczywiście.

Sobota, 10 marca

Tymon pojawił się koło południa.

Coś mi mówiło, że może być zmęczony życiem, więc poczyniłam odpowiednie przygotowania.

Miał podkrążone oczy i wyglądał mizernie, co mnie rozrzewniło.

Jak ostatnia kapciowata żona (w ósmym miesiącu ciąży, szkoda, że jeszcze czwórka drobnych dzieci nie kręciła się nam pod nogami) posadziłam go w moim najwygodniejszym fotelu koło okna z widokiem na lipy i dęby w alejce.

Zrobiłam herbatę i podstawiłam mu pod nos.

– Boże, jak dobrze – westchnął szczerze. – Dlaczego ty nie chcesz za mnie wyjść? Miałbym tak codziennie.

– Nie licz na to – powiadomiłam go uczciwie. – Nawet gdybym za ciebie wyszła jutro, to wcale nie oznacza, że miałbyś tak codziennie. Ja jestem kobietą pracującą. W ostatnim tygodniu nadrobiłam jakiś miesiąc z tego, co przeleżałam w szpitalu.

– A jak tam dzidzia, nie protestuje?

– Dzidzia jest porządny człowiek. Zresztą czuję się świetnie. Ten szpital dobrze mi zrobił.

– To najważniejsze. Uważaj na siebie, Wikuś, ja cię proszę. Wiesz, głupio byłoby teraz coś zawalić, już tyle przeszłaś.

– Uważam. Naprawdę. Jak się tylko zmęczę, to natychmiast odpoczywam z nogami do góry! Ale jakoś się nie męczę. A to, że można zawalić, to lepiej odpukaj, parapet jest drewniany. Powiedz, co chciałbyś dzisiaj robić?

– Szczerze?

– Możesz nie mówić. Widzę po oczach. Odpowiedź brzmi: nic.

– Wika, wyjdź za mnie…

– Trafiłam, prawda? No to możesz nic nie robić. Mnie też dzisiaj rozrywki życiowe nie pociągają. Dam ci jakąś książkę albo się prześpij, a ja ci ugotuję obiad jak prawdziwa żona.

– Nie żartuj…

– Naprawdę. Coś mi mówiło, że będziesz zmęczony. Byłeś znowu w Danii?

– Na Bornholmie. Opowiedzieć ci teraz czy później?

– Później. Naprawdę się prześpij. Chodź na kanapę, przykryję cię kocykiem.

– Wika, wyjdź za mnie. Nie chcę na kanapę, ten fotel jest genialny, będę się gapił na drzewa, bardzo lubię… – ziewnął straszliwie – drzewa…

– Masz tu taborecik, będzie ci wygodniej z wyciągniętymi nogami, strasznie długie masz, ale może się tu zmieszczą bez przestawiania mebli.

– Wyjdź za mnie, Wika – wymamrotał. – Kocham cię, wiesz?

Nie odpowiedziałam, bo nie ma sensu gadanie do śpiącego faceta.

Jednak przykryłam go kocykiem.

A potem poszłam do mojej małej kuchenki, komponować ten małżeński obiad.

Ja tak naprawdę lubię gotować, byle nie za często. I żebym miała na to czas. Nie powinno się jedzenia robić na chybcika, jeżeli ma być dopieszczone. Jeżeli ma nie być, to nie należy go robić, wystarczy zadzwonić po pizzę.

Zrobiłam żurek, bardzo dobry, ponieważ nie miałam byle jakiej kiełbasy i ugotowałam go na bazie kabanosów (Bartek robił mi zakupy). Pamiętałam o majeranku i czosnku pod koniec. Będzie z jajeczkiem.

Na drugie danie postanowiłam dać ukochanemu mężczyźnie naleśniki z serem. Nie na słodko, broń Boże. Na ostro. Cebulka i dużo pieprzu. Myślałam o upieczeniu jakiegoś murzynka, ale to już by zajęło więcej czasu.

Zanosiło się jednak na to, że zdążę upiec tort Sachera i udekorować go misternie różyczkami z marcepanu, bowiem ukochany mężczyzna wciąż spał jak suseł.

No więc ukręciłam murzynka i wstawiłam do piecyka. Ukochany mężczyzna spał nadal.

Wyjęłam murzynka.

Spał i spał. Dochodziła piąta po południu.

Bardzo ładnie sobie spał, estetycznie, nie chrapał, wcale nie wyglądał bezradnie i milusio, tylko wręcz przeciwnie, jak odpoczywający wojownik.

Słońce przewędrowało tymczasem nieco na zachód i poprzez liście drzew świeciło teraz w to okno, przy którym się wylegiwał, dając piękną kontrę na ten jego zdecydowany profil. Boże, dzięki ci za to, że nie ma rozklapanego nosa! I dużo włosów. Wciąż ciemnych, może jakieś pojedyncze srebrne nitki na skroniach… Trochę zmarszczek, nie za wiele, cera wciąż ogorzała… Jak on to robi? Na ręce zwróciłam uwagę od razu, kiedy go zobaczyłam pierwszy raz – zadbane, mocne i kształtne, teraz leżą sobie grzecznie na kocyku w szkocką kratę. Młode ręce. Ciekawe, ile on ma lat? Muszę go zapytać.

Drugie dziecko moglibyśmy mieć razem… Fajne by było, zapewne.

Gdybym za niego wyszła, czego jednak nie zamierzam uczynić z powodu nałogu telewizyjnego.

Słońce poszło jeszcze trochę w prawo i teraz świeciło mu prosto w zamknięte oczy. Otworzył je i spojrzał na mnie od razu całkiem przytomnie.

– Wika, kochanie… Chyba strasznie długo spałem?

– Pięć godzin mniej więcej.

– Przepraszam cię najmocniej, ale stworzyłaś mi takie warunki… – Wygrzebał się z kocyka i rozprostował tę swoją wysoką sylwetkę. Chyba zeszczuplał ostatnio. – Coś tu ładnie pachnie.

– To kombinacja czosnku z ciastem czekoladowym. Czekaj podgrzeję ten żurek, bo już pewnie zimny, a ty możesz się odświeżyć przez ten czas.

Pocałował mnie i poszedł do łazienki.

Zadumałam się nad garnkiem z zupą.

Zupełnie przyjemne te domowe czynności. Zapewne dlatego, że oddaję im się na cześć człowieka, którego kocham. No i jednak nie robię tego stale. Gdybym miała pożegnać studio i wóz transmisyjny, i kamerę z Pawełkiem na dokładkę, i montaż z Mateuszem, i Maćka, i Krysię, i zastąpiła to gotowaniem żurku i smażeniem naleśników… nawet dla ukochanego mężczyzny…

No, nie wiem.

Ukochany opuścił łazienkę, rozsiewając wokół siebie subtelny zapach Armaniego w wersji dla facetów.

– Siadaj – powiedziałam, wskazując mu miejsce przy kuchennym stole. – Poczuj się jak zadbany mąż. Mam nadzieję, że lubisz żurek na kabanosach.

– Na kabanosach… jasne. Na drugie masz ostrygi na świeżym masełku?

– Nie, naleśniki na świeżym masełku. Z serem. Na ostro i na chrupko.

Spróbował żurku.

– Wika, wyjdź za mnie.

– Cieszę się, że ci smakuje. Myślę, że nie jest gorszy od tego, którym cię karmiła recepcjonistka z hotelu Kasprowy.

– Nie żartuj. Zresztą jej się nie oświadczyłem, tylko się z nią przespałem… i to góra dwa razy.

Przy naleśnikach odrzuciłam kolejne oświadczyny.

Kawę i ciasto załatwiliśmy już nie w kuchni, tylko przy stoliczku ustawionym blisko okna z widokiem na drzewa. Tymon dostał ataku nieuzasadnionego chichotu.

– Co ci się stało?

– Och, nic, zupełnie nic… Po takim jedzeniu wszystko mi się podoba. Wiesz co, teraz jak stary, wytresowany mąż pozmywam, a ty sobie popatrz na te lipy… albo na telewizję.

– Dzisiaj wolę na lipy, zdecydowanie!

Wciąż chichocząc, udał się do kuchni, skąd po chwili usłyszałam lanie wody, szczęk talerzy i pogwizdywanie. Najwyraźniej mycie garów sprawiało mu przyjemność.

Po kwadransie wylazł z kuchni.

– I cóż nierobimy dalej?

– Mam wino. Takie białe, francuskie, delikatne, mogę trochę wypić. Ty możesz więcej wypić. Albo coś mocniejszego, jeśli chcesz?

– Nie, dziękuję, ja też będę pił delikatnie. A może przedtem pójdziemy na spacer? Wciąż jak stare małżeństwo?

– Dobrze. Przejdziemy się po dzielnicy… jak para staruszków!

Przeszliśmy się po starych uliczkach, ciesząc się nadchodzącą wiosną. Potem wróciliśmy do domu i zeżarliśmy większą część murzynka, popijając go francuskim sikaczem. Potem Tymon opowiadał mi, co robił na Bornholmie, dokąd pojechał, a właściwie popłynął w interesach. Jakoś musi sobie odbić tę klęskę szprotkową. A jeszcze potem siedzieliśmy przytuleni na mojej wielkiej kanapie i słuchaliśmy muzyki – samych ładnych i pogodnych kawałków i wyłącznie Mozarta…

Niedziela, 11 marca

Kontynuowaliśmy sielankę domową. Naprawdę było miło!

Wtorek, 13 marca

Wpadły Mela z mamą. Ojciec puścił parę w sprawie faceta, z którym się czuliłam na kanapie, one same zresztą też całkiem ślepe nie są, od jakiegoś czasu odróżniają zieloną vectrę, która umiejscawia się pod lipą na dzień lub dwa.

Przyniosły dary na znak, że przychodzą z misją dobrej woli.

Mela wyszukała w jakichś zamierzchłych szafach różne rzeczy po Bartku – coś podobnego, żeby tyle lat trzymać niebieskie kocyki, pościółki jak dla lalek, grzechotki i ulubioną zabawkę mojego siostrzeńca: małą laleczkę z kulistym łebkiem, umieszczoną w plastykowej kuli wielkości pomarańczy tak, że tylko ten łebek jej wystawał. Pamiętam, że Bartek godzinami mógł ponawiać próby wydobycia laleczki z kuli, a już kiedy dostał ją do kąpieli (kula była pusta w środku i utrzymywała się na wodzie), szalał ze szczęścia, usiłując wyciągnąć ją własnym małym dziobkiem.

Mama przyniosła połowę placka z jabłkami i duży kosz na bieliznę.

– Zobaczysz sama, jest o wiele lepszy od wszystkich łóżeczek świata, oczywiście, na samym początku. Zwłaszcza jak będziesz chciała wyjść do ogrodu. Bierzesz kosz z dzieciaczkiem i już jesteście na powietrzu. A potem możesz jakieś łóżeczko kupić albo może my ci kupimy na imieniny. A jak się czujesz w ogóle?

– Bardzo dobrze. Chodźcie, zrobię kawę i zjemy to ciasto; mama, kochana jesteś! Obie jesteście kochane kobiety. Pamiętajcie, że ja liczę na was, kiedy już urodzę, musicie mi we wszystkim pomóc i wszystkiego nauczyć.

– Spokojnie, nic się nie bój, nie zostawimy cię samej. Boże, ja już się doczekać nie mogę tego wnuczka… a może będzie jednak dziewczynka?

– Może będzie, ale nie licz na to specjalnie. Macierzyńskie serce czuje chłopaka.

– Masz już dla niego jakieś imię wybrane?

– Maciej. Ładnie?

– Ładnie. Ładne polskie imię. Zupełnie jak Bartłomiej. A jak będzie dziewczynka?

– To jeszcze nie jestem pewna. Może Ewa?

– Ewy są stuknięte – powiedziała stanowczo moja siostra. – Znam dwie.

– No właśnie. Ja znam jedną i też jest stuknięta – dodała mamunia.

– No i moje trzy stuknięte, to razem sześć – podsumowałam ten rachunek. – Rezygnujemy z Ewy.

– Może Dominika? – podsunęła nieśmiało mama, sama Dominika.

Może być, czemu nie. I tak będzie Maciek.

– Masz to u mnie – powiedziałam. – To jest śliczne imię!

Przyniosłam dzbanek z kawą i filiżanki i ustawiłam na stoliku pod oknem z widokiem na lipy i dęby. Och, Tymon, Tymon…

– Tu posiedzimy – powiedziałam stanowczo. – Stąd widać, jak wiosna idzie.

Amelia przydzieliła nam po solidnym kawałku maminego placka.

– Wiciu – powiedziała mama i wbiła widelczyk w ciasto. – A dlaczego właściwie Maciuś? Śliczne imię… ale w rodzinie nie było jeszcze Macieja.

– No to będzie. Sama mówisz, że imię ci się podoba.

– To na czyjąś cześć postanowiłaś go tak nazwać?

– Mama, nie kręć tak okropnie – zdenerwowała się Mela. – Ją trzeba po prostu spytać. Wicia, ty też nie kręć, tylko mów uczciwie: co to za przystojniak, którym wyprowadziłaś po raz kolejny z równej wagi ojca rodu?

– A co, mówił wam coś?

– Pierwsza spytałam!

– Ale niczego się nie dowiesz, dopóki nie powiesz, co mówił tato!

– A jak ja ci powiem, to powiesz?

– Powiem!

– Tato mówił, bardzo zresztą niechętnie i właściwie niechcący, że zastał cię z obcym i przystojnym facetem na kanapie, i że to jest ten gość od afery szprotkowej. Więcej nie mówił, ale ja go pamiętam z twoich programów. Podobał mi się! To rzeczywiście ten Wojtyński?

– Ten ci sam. A tato nie zwierzał się wam, że nas zapytał prosto w nos, czy to dziecko jest nasze wspólne?

– Ach, ach! Tego nie mówił! Nie wygłupiaj się, tak po prostu spytał? I co mu odpowiedzieliście?

– Tymon nic, bo mu się głupio zrobiło, a mnie omal szlag nie trafił i odmówiłam zeznań. Tak że biedny tato nic nie wie. A wystarczyło przemówić ludzkim głosem…

– Wika! – zawołały jednogłośnie obie. – My do ciebie mówimy ludzkim głosem!

– I za to spotka was nagroda – powiedziałam łaskawie. – Ale nie wiem, czy takiej byście chciały. Bo to nie jego.

– To co on robił na twojej kanapie? – zdziwiła się mama.

– Relaksował się po męczącym tygodniu. Czekaj, ja nie odmawiam odpowiedzi, tylko jestem precyzyjna. On naprawdę odpoczywał. A jeżeli chcecie wiedzieć, czy jesteśmy przyjaciółmi, to owszem, jesteśmy. Te szprotki bardzo nas zbliżyły.

– U niego byłaś na święta – domyśliła się mama.

– I na sylwestra też. I jeszcze parę razy bez żadnych świąt. On tutaj też parę razy nocował. Widzicie, jak to dobrze, że mam swoje niekrępujące wejście od ogródka. A wcale jakoś specjalnie się nie kryliśmy, bo w końcu oboje jesteśmy już duzi.

– Wiciu… – zaczęła mama i przerwała.

– Co, mamuś?

– Och, nie wiem, jak cię zapytać, żebyś się nie obraziła znowu.

– Mamuniu, ja się obrażam wyłącznie na ojca, kiedy mnie traktuje jak idiotkę albo łajdaczkę. Zresztą nie męcz się, wiem o co ci chodzi. Na razie nie planujemy małżeństwa. Tymon mi się wprawdzie oświadcza, ale ja nie chcę.

– Dlaczego? Nie kochasz go!

– Nawet kocham. – Westchnęłam. – Ale tu już mnie naprawdę nie pytajcie o więcej. Teraz w serialach o nowoczesnych kobietach mówi się w podobnych przypadkach: nie jestem gotowa. Idiotyczne powiedzonko, ale coś w tym jest.

– Dobrze, to nie mów, dlaczego nie chcesz za niego wyjść – zniecierpliwiła się Amelia – tylko nam o nim opowiedz. Tak w ogóle, jaki jest, poza tym, że przystojny i tak dalej. Dlaczego go kochasz?

Przez następną godzinę ja mówiłam, a one obie słuchały z wypiekami na policzkach.

– Tylko uważajcie – powiedziałam na koniec – broń was Bóg przed tym, żebyście go miały w jakikolwiek sposób napastować. To mój Tymon, rodzinie na razie nic do niego. Zwłaszcza, że ojciec go trochę przeraził.

– To może my teraz spróbujemy naprawić złe wrażenie – pospieszyła ze skwapliwą propozycją mamunia.

– Mowy nie ma! Wszystko wam uczciwie opowiedziałam, a teraz macie mi tu przyrzec, że zapomnicie o jego istnieniu, dopóki wam go sama nie doprowadzę!

– Ale kiedy to będzie? – chciała koniecznie wiedzieć Mela.

– Nie wiem. Może nigdy. A jak się będziecie wtrącać, to na pewno nigdy.

– No dobrze – zgodziła się Mela. – Rozumiem twoje obiekcje. Sama trzymałam Krzysia pod korcem prawie pół roku. Ale w końcu za niego wyszłam!

– Ach, zapomniałam wam jeszcze o czymś powiedzieć… taki drobiazg… nie mogę za niego wyjść, bo on wciąż ma żonę.

Nie dały się sprowokować.

– A na jakim etapie ją ma? – zapytała spokojnie Amelia.

– Są po drugiej rozprawie rozwodowej.

Mama wyraźnie odetchnęła.

– Matka – powiedziałam ostrzegawczo – to niczego nie zmienia! Nie ciesz się zawczasu!

– Zawsze jakoś przyjemniej – mruknęła z rezygnacją.

Środa, 14 marca

Mamunia zadzwoniła.

– Zapomniałam cię spytać, bo w końcu zagadałyśmy: dlaczego Maciuś? Po kimś, czy tylko imię ci się podoba?

– Po kimś, mamunia, po kimś. Po moim ulubionym koledze z pracy, z którym w życiu nie miałam niczego pozasłużbowego.

– No to dlaczego?

– Bo ja bym chciała, żeby ten mój Maciek był taki jak on. Z charakterem. Prostolinijny, mądry, porządny, rzetelny, sympatyczny i jeszcze utalentowany.

– O, to nieźle…

– To program minimum, kochana mateczko.

Piątek, 16 marca

Bardzo śmiesznie tak pracować na zwolnieniu. Niby pracuję, niby nie pracuję. Oszukuję…

A tak naprawdę pracuję i to dość porządnie.

W ramach ciężkiej pracy latałam pół dnia po firmie i szukałam dwóch takich, co by mi mogli podżyrować pożyczkę w kasie zapomogowo-pożyczkowej. Muszę wziąć trochę forsy i zakupić podstawowe wyposażenie dla Maciusia.

Albo Dominisi oczywiście.

Strasznie trudno znaleźć tych dwóch, bo przeważnie ludzie już komuś podpisali albo sami biorą, a nasze finansowe dziewczyny bardzo teraz pilnują.

Ostatecznie ustrzeliłam Pawła i – znienacka – Karola Kazubka. Dyrektorskie poręczenie, ho, ho, muszą mi dać.

A jak już wezmę te pieniądze, to siądę ze stosownym podręcznikiem w ręce i zrobię wykaz tego, co mi będzie potrzebne. A potem jeszcze skonsultuję to z moimi rodzinnymi kobietami oraz z Krzysiem. Ortopeda, bo ortopeda, ale zawsze doktor. I dopiero potem pojadę na zakupy. Tej forsy nie mogę przetrącić na kosmetyki.

Ach – jeszcze muszę rozpuścić wici w poszukiwaniu sensownego pediatry. Podobno trzeba mieć takiego jednego zaufanego, bo jak się zacznie z dzieckiem latać po przychodniach, to samej można umrzeć, że nie wspomnę o dziecku. Gdybym nie była na zwolnieniu, to po prostu zrobiłabym program na jakiś zbliżony temat i znalazłabym pięciu zaufanych pediatrów. Ale na razie ten sposób odpada.

Pomijając wszystko, strasznie jestem gruba. Dobrze, że zawsze lubiłam chodzić w porozciąganych ciuchach, to się teraz tak bardzo w oczy nie rzuca. Za to cerę mam jak tyłek niemowlaka. Pamiętam, jak wyglądał tyłek Bartka, kiedy był niemowlakiem i wiem, co mówię.

Sobota, 17 marca

Za jakieś dwie godziny przyjedzie Tymon i zabierze mnie na weekend do państwa Karasiów.

Będziemy wąchać wiosnę w lesie.

Wtorek, 20 marca

Zupełnie niespodziewanie zadzwoniła do mnie do redakcji Irena Radwanowicz, czyli wciąż jeszcze żona Tymona. Chce się spotkać. W pierwszej chwili miałam odruch, żeby ją spławić, ale jakoś nie potrafię tak całkiem spławiać ludzi. Zaprosiłam ją do redakcji, ale nie chciała. No więc umówiłyśmy się w moim ulubionym miejscu, w kawiarni na dwudziestym drugim piętrze wieżowca Pazimu. Kiedy już się zgodziłam, powiedziała wyniośle, że ona już dzisiaj nie może. Dla samej zasady oświadczyłam, że jutro ja nie mogę żadną miarą. W czwartek też mi nie pasuje. Trochę to było masochistyczne, bo teraz będę musiała wytrzymać do tego piątku, ale baba była wyraźnie niezadowolona. I bardzo dobrze. Niech pęknie.

Ostatecznie spotykamy się w piątek po południu.

Ciekawe po co?

Środa, 21 marca

Usiłowałam dodzwonić się do Tymona, żeby skonsultować z nim to moje piątkowe spotkanie, ale nie mogłam go złapać. Facet w komórce powiedział mi, że jest poza zasięgiem. Albo jakoś tak. Wysłałam mu sms-a z prośbą, żeby zadzwonił.

Czwartek, 22 marca

Tymona mi wcięło.

Wieczorem zrobiłam sobie specjalną maseczkę kosmetyczną na twarz i okłady ze świetlika na oczy. Jak również kunsztowny manikiur. Zamierzam wyglądać tak dobrze, jak dobrze może wyglądać baba w ósmym miesiącu.

Pod koniec ósmego miesiąca!

Piątek, 23 marca

Nareszcie!

Sam zadzwonił i przepraszał, że był dwa dni w rozjazdach, przy czym udało mu się zapomnieć komórki w domu. Dziś rano wrócił do Świnoujścia, odsłuchał i dzwoni.

– Potrzebuję konsultacji – powiedziałam. – Twoja żona chce się ze mną spotkać; nie wiesz przypadkiem po co?

– Po pierwsze, moja prawie była żona. Po drugie, pojęcia nie mam. Spotkasz się z nią?

– Tak. Jesteśmy umówione dzisiaj o piątej w kawiarni z widokiem. Słuchaj, naprawdę nie masz żadnej koncepcji?

– Naprawdę. Wika, ja bym nie chciał wypaść w twoich oczach na złośliwca, a w ogóle o byłych żonach nie powinno się mówić źle, ale to nie jest dobra dziewczynka. Nie wiem, co wymyśliła, ale mogę się założyć, że będzie ci przykro po tej rozmowie. Ty rzeczywiście chcesz się z nią spotkać?

– A co, myślisz, że można mnie zmusić do tego? Chcę. To znaczy, wolałabym, żeby mnie o to nie prosiła, ale kiedy już poprosiła, chciałam po prostu wiedzieć, o co jej chodzi. Rozumiesz moje mętne wyjaśnienia?

– Mniej więcej. Ale wolałbym przy tym być.

– Nie martw się o mnie, porozmawiamy zapewne jak kobieta z kobietą.

– Raczej jak kobieta ze żmiją. – Westchnął.

– Poza tym – kontynuowałam – przy tobie zapewne nie dowiedziałabym się, co jest na rzeczy.

– Możliwe – przyznał. – A w ogóle dobrze się czujesz?

– Doskonale. Nie martw się o mnie. Na razie.

Jakoś chłodno nam się ta rozmowa zakończyła. Zazwyczaj pod koniec słyszałam, że on mnie kocha albo całuje, albo coś z tych rzeczy, a dzisiaj nic. Ja też jakoś nie miałam ochoty mu się oświadczać. Nie wiem dlaczego. Kocham go, tęsknię za nim i chciałabym z nim być. I ani słowa na ten temat.

Ona źle działa, nawet na odległość.

W Cafe 22 byłam pierwsza. Specjalnie przyszłam wcześniej, żeby sobie popatrzeć na Szczecin z góry, tak dla przyjemności, której w jej obecności już bym nie miała. Poza tym, po co baba ma widzieć z satysfakcją, z jakim wysiłkiem wbijam moją nową figurę w fotelik w kącie?

Przyszła punktualnie. Szczupła, piękna i wydrowata. Jakaś taka złość i nienasycenie z oczek jej wyzierało, to chyba u niej fizjologiczne, innego wyrazu jej twarzy nie widziałam. A znam ją jak zły szeląg, przecież od lat wywiadów mi udziela.

Nigdy jej nie lubiłam.

Nikt znajomy jej nie lubi.

Fotogeniczna jest, to prawda. Kamera ją kocha. Oczywiście mam na myśli figurę, sylwetkę, twarz (z wyjątkiem tej zajadłości w oczkach). No, ale głos ma obrzydliwy. Skrzeczy, nie da się tego ukryć, jak sroka. Ciekawe, czy to od papierosów, czy zawsze tak miała? Zawsze chyba nie, bo czyżby Tymon był głuchy, jak się z nią żenił?!

Miała na sobie przepiękną kreację utrzymaną w kilku odcieniach czerwieni. Wciętą w pasie jak diabli. Nigdy w życiu nie miałam figury, żeby nosić ten fason. I nie jest mi dobrze w czerwonym, zresztą dla mnie to za odważny kolor, nie czułabym się pewnie.

A ona wyraźnie się czuła i pragnęła mi to zademonstrować.

Niech sobie demonstruje.

Nie wstałam i nie podałam jej ręki. Gestem (mam nadzieję, że pańskim) wskazałam jej fotel naprzeciwko. Będzie ją słońce raziło w te ślepka wymalowane. Może się popłacze czarnymi łzami.

– Czyżbym się spóźniła? – zapytała fałszywie. Założę się, że specjalnie postarała się o akuratność. Siadła na wskazanym jej miejscu, a wielką torbę położyła na fotelu między nami. Wyjęła okulary słoneczne i zostawiła torbę otwartą.

– Nie, to ja przyszłam wcześniej – powiedziałam łagodnie. – Lubię tu siedzieć i oglądać miasto z góry.

– Och, czyżby moja obecność miała w tym przeszkodzić?

– Myślę, że spotkałyśmy się w jakiejś konkretnej sprawie, a nie dla oglądania landszaftów?

– Och, można połączyć piękne z pożytecznym.

Nadużywa ochów. Jednak w środku się denerwuje. Bardzo dobrze.

Założyła ciemne okulary – Boże, jakie to słońce intensywne.

– Tak? A już myślałam, że to dla kamuflażu.

Zdjęła. Zmrużyła oczy i pokazały się zmarszczki.

– Ta kelnerka przychodzi, czy trzeba za nią wysyłać patrol policyjny?

Pomachałam ręką. Kelnerka przyszła. Irena zamówiła sobie kawę i drinka. Jeździ po alkoholu, czy weźmie taksówkę? Poprosiłam o lody. Irena spojrzeniem dała do zrozumienia, że na moim miejscu nie jadłaby tak tuczącego smakołyku.

– Wysokogatunkowy produkt, mleczny – wyjaśniłam. – Duża zawartość wapnia. Jest mi teraz potrzebny w zwiększonej ilości. Pani Ireno, czemu zawdzięczam spotkanie z panią? W tak pięknym miejscu, nawiasem mówiąc?

– Pani Wiko… – Spojrzała mi w oczy. Za mocno się maluje, te zmarszczki jej się uwydatniają. – Porozmawiajmy jak kobieta z kobietą, dobrze?

– Trudno by nam było rozmawiać jak mężczyzna z mężczyzną.

– Ja rozumiem, że pani odnosi się do mnie nieufnie. Ale proszę postarać się przezwyciężyć uprzedzenia. Negatywne uczucia rzutują negatywnie na naszą własną osobowość. Czy może pani spróbować potraktować mnie dzisiaj jak przyjaciółkę?

Na to bym nie wpadła.

– A dlaczego miałabym panią traktować jak przyjaciółkę? O idą moje lody. I pani napoje. Dziękuję, proszę tu postawić. No więc, pani Ireno, dlaczego? A czy pani jest moją przyjaciółką?

Zawahała się.

– Pani zdrowie. Szczerze to było, proszę mi wierzyć. I dziecka. No więc, w pewnym sensie jestem pani przyjaciółką.

– Jakże się cieszę. I co dalej?

– Bez ironii, pani Wiko. Niech pani weźmie pod uwagę, że obie jesteśmy kobietami, obie kochamy tego samego mężczyznę. Tak tak. Próbowałam z sobą walczyć, ale nie ma się co oszukiwać. Kocham Tymona. I niestety wiem, że on kocha panią. Czy pani na moim miejscu oddałaby ukochanego mężczyznę innej kobiecie?

– Ja bym raczej nie traktowała ukochanego mężczyzny jak gadżet, który można komuś oddać albo nie.

– Och, niech mnie pani nie łapie za słówka! Przyznaje pani, że również kocha Tymona?

– Nie rozumiem, dlaczego miałabym o tym rozmawiać z panią.

– Zaraz pani zrozumie. Proszę nie myśleć, że ma pani do czynienia z idiotką. Zresztą nieważne, kocha, nie kocha, tak czy inaczej będziecie mieli dziecko!

Ach, dziecko. Tymon nie miał siły przyznać, że nie jego… po co zresztą wprowadzać jakieś dodatkowe wątki, dodatkowe osoby…

– Ja na pewno.

– Trudno byłoby zaprzeczyć! Każdy idiota umie dodać dwa do dwóch! Pani jest w ciąży, a Tymon nagle żąda rozwodu! Wiem o pani wszystko! Potrzebny pani mąż, a dziecku ojciec! I właśnie Tymon ma być mężem i ojcem. Kiedy się poznaliście?

Za bardzo uważałam, żeby chlapnąć prawdę.

– Jakiś czas temu. To ma coś do rzeczy?

– Nieważne. Teraz macie stworzyć podstawową komórkę społeczną. Tylko jest jedna przeszkoda. Ja.

– O?

Starałam się to powiedzieć z intonacją angielskiego kamerdynera z powieści P.G. Woodehouse’a. Miąchałam przy tym łyżeczką w ciapie pozostałej z bardzo dużej porcji lodów.

– Nie dam rozwodu Tymonowi. Mam bardzo dobrego adwokata.

Ale nie wiesz jeszcze, koleżanko, że my mamy bardzo dobrego sędziego.

– Gratuluję.

– Pani Wiko, dogadajmy się. Ta sprawa będzie się ciągnęła latami. A wam powinno zależeć na pośpiechu. Pani jest chyba bliska rozwiązania?

– W istocie.

– No więc. Jak znam Tymona, chciałby sprawę zakończyć i ożenić się z panią. Mogę obiecać, że dam zgodę na rozwód bez orzekania o winie.

– Tak za friko?

– Ależ pani ma słownik… Oczywiście, że nie za darmo. Ale nie jestem pazerna. Wystarczą mi trzy miliony.

– Złotych czy dolarów?

– Złotych. Mówiłam, że nie jestem pazerna. Nie zamierzam urządzać się za te pieniądze, to tylko odszkodowanie za straty moralne.

– A Tymon ma takie pieniądze?

– Nie zorientowała się pani jeszcze w jego majątku? Zapewniam panią, że ma. Może nie trzyma tego w kieszeni, może nawet nie w banku, ale ta cała jego flota… kutry, wyposażenie, dom… Te kontakty, kontrakty, stosunki; może się postarać. Niech pani z nim porozmawia poważnie na ten temat.

– A dlaczego pani sama z nim nie porozmawia?

– Tymon uprzedził się do mnie. Nie rozmawia ze mną inaczej niż przez adwokata.

– A pani nie chce płacić adwokatowi prowizji od tych trzech milionów… A mnie by pani zapłaciła?

Oczka jej błysnęły.

– Właśnie to miałam na myśli, kiedy chciałam, żeby mnie pani traktowała jak przyjaciółkę. Ile by pani żądała?

– Połowę.

– Dużo. Jedną trzecią.

– Połowę. Adwokat weźmie mniej, ale tyle nie załatwi.

– I za to przekona pani mojego męża, żeby zapłacił i nie wierzgał?

– Ależ pani ma słownictwo…

– Dobra, dobra. Zgadzam się. Po połowie. No i proszę, jaka pani w gruncie rzeczy rozsądna… Dobrze jest mieć trochę dla siebie, zawsze to daje pewną niezależność, prawda?

– Prawda. A teraz niech pani posłucha dobrej rady osoby z długoletnim doświadczeniem zawodowym. Jeżeli pani będzie jeszcze kiedyś chciała kogoś po cichu nagrywać – tu sięgnęłam szybko do jej otwartej torby leżącej między nami – to niech pani poprosi o pomoc fachowca, bo na takim sprzęcie wiele pani nie zdziała. Niezły jest to dyktafon, ale pod warunkiem, że się do niego gada bezpośrednio, a tak, z torby, nagranie będzie marne. Powinna pani przypiąć sobie mikrofon do biustu – na wszelki wypadek spojrzałam na jej kostiumik, a nuż ma jeszcze jakiś drugi zestaw, ale żakiet był zbyt opięty, żeby można było cokolwiek pod nim schować – też by nie było rewelacyjnie, ale tu, z tego wbudowanego mikrofoniku, na pewno ma pani same szumy.

Pokazałam jej mikrofon, ale nie wyłączyłam urządzenia. Kaseta ciągle się kręciła.

– Po co to pani było? Nic obciążającego mnie ani Tymona, nic, co by pani mogło pomóc w sądzie…

Patrzyła na mnie oczami pełnymi zajadłej nienawiści.

– Teraz ty mnie posłuchaj – powiedziała. – Po pierwsze, nie łudźcie się, że dam Tymonowi rozwód. Będziemy się sądzili do oporu. Nieprędko będziesz miała tatusia do swojego bękarta. Po drugie, i tak wyduszę z niego te pieniądze. Po trzecie, nie licz na to, że ci z nim będzie dobrze. To jest kawał gnoja, dziwkarz i cyniczny łobuz. Szybko mu się znudzisz i będzie spokojnie chodził na boki, tak jak to było ze mną. Czego ci serdecznie życzę!

Coś tam jeszcze z siebie wyrzucała, ale już w połowie tego przemówienia wstałam, wyjęłam kasetę, rzuciłam dyktafon babie z powrotem do torby i wyszłam, zostawiając po drodze kelnerce pieniądze za moje lody.

Byłam wstrząśnięta. Początkowo nawet trochę się bawiłam, bo od razu, kiedy rzuciła między nas tę otwartą torbę, zauważyłam, że w środku coś małego świeci i domyśliłam się, że to dioda sygnalizująca nagrywanie w magnetofonie. Ale ten gwałtowny atak na do widzenia wyprowadził mnie z równowagi.

Zjechałam z dwudziestego drugiego piętra i na miękkich nogach przeszłam tych parę kroków do Radissona.

Posiedziałam jeszcze prawie godzinę w kawiarni na dole, zanim doszłam do siebie na tyle, żeby siąść za kierownicę.

O kasecie, którą schowałam do kieszeni, zupełnie zapomniałam.

Wieczorem zadzwonił Tymon. Nie bardzo mi się chciało opowiadać do słuchawki o tym, co przeżyłam na dwudziestym drugim piętrze Pazimu. Zapowiedział się na jutro, koło południa, żebym się zdążyła wyspać.

Sobota, 24 marca

– No i jak było? Możesz mi opowiedzieć?

Siedzieliśmy przy kawie naprzeciwko okna z lipą. Zastanawiałam się, jak by tu zacząć, i nagle doznałam olśnienia. Przypomniała mi się kaseta, którą schowałam do kieszeni. Elektroniczne dziecko Bartek ma chyba jakiś dyktafon, jemu się ostatnio nie chce notować na lekcjach; może by się dało odtworzyć.

Musiałam mieć dziwną minę, bo Tymon zapytał niespokojnie:

– Aż tak źle?

– Czekaj, muszę coś sprawdzić… Przepraszam cię na chwilę.

Wydzwoniłam siostrzeńca.

– Dyktafon? Jakiego typu?

– Nie wiem, chłopcze! Mam kasetę, taka mała.

– Kiedy ciocia potrzebuje?

– Już!

– Zaraz będę.

Tymon patrzył na mnie nieco zdumiony.

– Nagrywałaś? To dlaczego teraz nie masz na czym odtworzyć?

– Nie ja, ona nagrywała, ale niefachowo się do tego zabrała, nie wiem, czy da się tego słuchać. Chciała to zrobić po cichu, dyktafon schowała do torby, torbę otworzyła i postawiła koło mnie. Zauważyłam diodę, ona świeci na pomarańczowo, kiedy nagrywa, domyśliłam się… Co ja ci będę mówić, spróbujemy odsłuchać.

Rozległ się tętent na schodach i Bartek stanął w drzwiach. W jednej ręce trzymał zwój kabli z dyndającymi końcówkami, a w drugiej trzy różne dyktafony.

– Tymonie, to mój siostrzeniec, geniusz dźwiękowy.

Panowie skłonili się sobie uprzejmie i przedstawili według ścisłych reguł savoir-vivre’u. Po czym Bartuś zabrał się do rzeczy. Mimochodem napomknął, że te trzy dyktafony właśnie testuje, należą do jego kolegów, bo on swój będzie zmieniał na dniach na jakiś dużo lepszy.

– Kabelki przyniosłem, to podłączę cioci do jakiegoś wzmacniacza.

Mówiłam, że genialne dziecko!

Genialne oraz taktowne. Dopasował dyktafon, podłączył do mojej wieży, przewinął taśmę do początku, sprawdził jakość nagrania – kiepska była, ale z łatwością można było zrozumieć, o co chodzi – ukłonił się i poszedł sobie.

Włączyłam maszynerię.

Tymon słuchał z takim wyrazem twarzy, jaki widywałam u kolegów z ekipy, kiedy graliśmy w pokera na pieniądze i pula robiła się bardzo duża. Dopiero pod koniec zbladł i zacisnął szczęki. Ale nic nie powiedział.

Nagranie skończyło się, dalej była cisza. Irena, widać, kupiła świeżą taśmę na okoliczność audycji dokumentalnej, która miała dowieść, że nie jestem takim kotkiem, na jakiego staram się wyglądać.

Tymon nic nie mówił. Wyglądał, jakby ktoś mu tę pulę sprzątnął sprzed nosa.

– Przejąłeś się? – zapytałam.

– A jak myślisz? Nie wiem, co powiedzieć.

– Nic nie mów. Popatrz na to od innej strony: obydwie zastawiłyśmy na siebie sieci. Ona mnie podpuszczała, bo nagrywała i pewnie chciała ci podstawić pod nos, żebyś wiedział, że lecę na twoje pieniądze, a nie na ciebie. A ja ją podpuszczałam, bo wiedziałam, że nasza rozmowa jest nagrywana i wiedziałam, że ona nie wie, że ja wiem!

Z Tymona zeszło powietrze jak z przekłutego balonika.

– Ależ zamieszałaś! Ale rozumiem, chociaż z trudem. Śmieszne by to było jak nie wiadomo co, gdyby jej się końcówka nie wymknęła spod kontroli.

– Przynajmniej była szczera.

– No to już ci więcej nie muszę tłumaczyć, dlaczego się rozstaliśmy.

– Nie musisz. Chyba jej nie lubię. Jeśli miałoby ci to pomóc, pójdę z tobą do tego sądu i przysięgnę, że dziecko jest twoje. Chcesz?

– Dziękuję ci, nie chcę. Byłbym ostatnią świnią, gdybym cię narażał na stresy związane ze spotykaniem mojej drogiej Irenki. Ale chętnie bym pożyczył od ciebie tę taśmę, co ty na to?

– Masz w prezencie. Tylko niech ci się nie zdaje, że w sądzie taka taśma może być dowodem na cokolwiek. Natychmiast pani Irenka powie, że spreparowana, w końcu ja pracuję w takiej firmie, gdzie różne rzeczy z dźwiękiem można zrobić.

– Nie, nie, miałem na myśli coś innego. Zostawmy na razie ten temat, jest obrzydliwy. Posprzątam te kabelki, dobrze?

Pojechaliśmy potem do leśniczówki na obiad, ale pogodę ducha pani Irena nam zmąciła na cały dzień.

Wyjazd Tymona przyjęłam z ulgą.

Boże święty, a jak mi to zostanie?

Bez żartów, ja go kocham, ja chcę z nim być! A przynajmniej bywać jak najczęściej! On też mnie kocha! Dobrze nam ze sobą!

Czy jest możliwe, żeby taka baba potrafiła to zepsuć?

Poniedziałek, 26 marca

Bierzemy na przetrzymanie. Nastroju, oczywiście.

Tymon zadzwonił, że wyjeżdża na kilka dni. Bardzo dobrze. Ja rzucam się w wir pracy, coraz częściej przerywanej koniecznymi odpoczynkami. Jeszcze miesiąc i zostanę mamą małego Maciusia. Albo Dominisi. Tak czy inaczej, dystans do roboty jakoś samoczynnie mi się zwiększa.

Zrobię tylko ten jubileusz i przerwa na dłużej.

Dzwoniłam do Nusia, bo przez przypadek zobaczyłam w kalendarzu, że dzisiaj Emanuela. Życzenia, jakie mu złożyłam, były naprawdę bardzo serdeczne. W końcu to na jego imprezie poznałam Tymona.

Czwartek, 29 marca

A dzisiaj są moje imieniny.

Bo ja tak naprawdę nie mam na imię Wiktoria.

Mam na imię Wiktoryna.

Upiorne.

To był straszny pomysł mojego tatusia, bo jutro jest Amelii i tato chciał, żeby dziewczynki obchodziły imieniny blisko siebie. Ale z drugiej strony Amelii jest Kordula, więc już nie wiem, co lepsze. Tę Wiktorynę można jednak bezboleśnie przerobić na Wiktorię i nie przyznawać się do kompromitującej prawdy.

Tymonowi jeszcze się nie przyznałam. A rodzinne święto mamy jutro, razem z Melą, tak właśnie, jak chciał tato.

Piątek, 30 marca

Miło było.

Prezenty dostałam, oczywiście, przeważnie praktyczne związane z dzidzią.

A ja to co?

Na szczęście Krzyś z Bartkiem na spółkę wyłamali się z rodzinnego szeregu, szarpnęli się i kupili mi dzieło sztuki. W jednej takiej galerii pani marszandka przekonała ich, że obraz jest świetny i niedrogi, ponieważ artysta stosunkowo mało znany.

Jak komu.

Mnie tam artysta Bielski Emanuel, zwany Nusiem, jest znany stosunkowo doskonale! I zawsze chciałam mieć jakiś jego obraz, tylko że liczył sobie za dużo i nigdy, skubany, nie zaproponował, że mi któryś podaruje. Ja nie wiem, jak to robią niektórzy moi koledzy, że jak tylko wlezą do pracowni, to wychodzą z płótnem pod pachą. Albo rzeźbą. Kamerę włączają na pięć minut. Ale program się nazywa artystyczny. A ja trzaskam półgodzinny reportaż – i nic.

No więc powieszę sobie tego Nusia na honorowym miejscu, bo bardzo jest piękny, przedstawia wyłącznie wodę i chmury, czyli Bałtyk tuż po zachodzie słońca. Niezupełnie realistycznie, ale jak się widziało taki zachód, to się wie, co wisi na ścianie. Będę na niego patrzyła w celach relaksacyjnych. Oraz w celu zapadania w marzenia, albowiem morze kojarzy mi się ostatnio z Tymonem.

A Nusiowi powiem od niechcenia, że mam jego obraz… kupiony w galerii w Szczecinie… niech mu będzie łyso, że mi poskąpił prezentu, podczas kiedy jedna moja całkowicie głupia koleżanka, której olej kojarzy się wyłącznie z sałatką, a nie z malarstwem, wyłudziła od niego już dwie śliczne prace.

Sobota, 31 marca

Trochę spuchłam, ale niedużo. Krzyś mówi, że to małe piwo.

No więc leżę na kanapie, słucham IV Symfonii Brahmsa i patrzę na Nusia.

Tymon pewnie wiele razy widywał takie zachody.