40534.fb2 Zapiski Stanu Powa?nego - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Zapiski Stanu Powa?nego - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

KWIECIEŃ

Poniedziałek, 2 kwietnia

Chyba zaczynam mieć nastroje. Ciążowe. Rychło w czas, za miesiąc urodzę!

Nie poszłam do roboty, bo mi się nie chciało. Jeśli będzie coś pilnego, to zadzwonią. W końcu i tak jestem na zwolnieniu. Łażę po mieszkaniu i łapię się na tym, że brak mi tutaj Tymona. Zrobiłabym mu herbaty na przykład. Albo przykryłabym go kocykiem, gdyby przysnął na kanapie.

Ciekawe, jak to będzie, kiedy Maciuś się pokaże. Albo Dominisia, oczywiście. Czy zajmie mi cały czas bez reszty, czy może przeciwnie, będzie mi brakowało kogoś, z kim mogłabym podzielić się dumą, szczęściem, zmęczeniem albo czymkolwiek.

Będą, oczywiście, mama i Mela, i Krzyś z Bartkiem. I nadęty tato kiedyś pewnie pęknie. Tylko czy to wystarczy?

Wtorek, 3 kwietnia

Precz z głupimi myślami.

Wróciłam do zajęć. Jubileusz nas goni.

Poza tym dostałam pożyczkę. Dzisiaj już nie dam rady jej wydać, umówiłam się z Krysią, matką dzieciom – wprawdzie dorosłym, ale kiedyś przecież były niemowlakami – jutro jedziemy do miasta na zakupy. Wieczorem zrobię spis, zgodnie z instrukcją z książki o niemowlakach.

Środa, 4 kwietnia

Boże, jakie to męczące!

Padłam jak kawka po powrocie do domu. Bartuś, dobre dziecko, przytaszczył mi wszystkie zakupy, łącznie z nowym łóżeczkiem dla kotusia, do mieszkania i zwalił na hałdę w kącie pokoju.

Jutro to rozpracuję, jutro!

Czwartek, 5 kwietnia

Moje dni pracy robią się coraz dłuższe, jak zawsze, kiedy przygotowujemy dużą transmisję. Tym razem robimy nie tylko transmisję, ale jeszcze na dodatek imprezę dla połowy miasta – w każdym razie chcielibyśmy, żeby była dla połowy miasta.

Dzisiaj mieliśmy spotkanie z facetami od żarcia. Krysia swoimi sposobami namówiła całe mnóstwo rozmaitych gastronomików, żeby poustawiali w dniu naszego jubileuszu stoiska na ulicy koło studia. Jak przyjdzie ludność obejrzeć sobie telewizję od środka, to od razu coś zje i popatrzy na występki artystyczne na scenie zamykającej ulicę.

Nigdy nie przypuszczałam, że będę się emocjonowała stoiskami ze smażoną kiełbasą.

Oczywiście na samym wstępie uwiodłyśmy z Krysią Henia z Duetu, żeby nam upiekł specjalny tort. Takie rzeczy Henio robi zawsze bez oporów i jest genialny. Trochę się tylko zastanawiał, jak uzyska niebieski kolor, niezbędny do wykonania naszego logo na wierzchu, ale w końcu oświadczył, że wie, jak sobie z tym poradzi i możemy na niego liczyć.

Henia uwielbiam. A jednocześnie szkoda mi go. Gdyby mieszkał za jakąś zachodnią granicą, miałby już pewnie fabrykę wielkości Wedla. A w naszym, jakże pięknym mieście, jakże pięknym kraju biedny Henio stale walczy o przeżycie, wkładając masę energii w utrzymywanie się na powierzchni, kiedy powinien używać geniuszu, który posiada w dużych ilościach, do wymyślania coraz to nowych rodzajów ciastek i rozwijania interesu w nieskończoność.

Zawsze, kiedy idziemy do Henia coś omawiać, wychodzimy obżarci tymi jego ciastkami do nieprzytomności. Wpycha je nam do gęby i fałszywie twierdzi, że wcale nie tuczą.

Oraz nie uznaje tłumaczeń.

– Jak to nie zjesz? Zjesz, kochana Wiktorio, nawet nie poczujesz! A jeszcze i rodzinę można przecież poczęstować – proszę zapakować dla pań te rogaliki – i patrzcie, drogie panie, taką tartę robimy od niedawna, bardzo dobra, z owocami i galaretką, a ta, dla odróżnienia, z serem i galaretką, obydwu musicie skosztować…

I tak dalej. Więc jemy te ciacha i gadamy z Heniem o wszystkim, co nam przyjdzie do głowy.

Dokumentacje u Henia to jedna z jaśniejszych stron mojej ciężkiej pracy.

Oczywiście wróciłam do domu obładowana paczuszkami Heniowych ciasteczek, torcików, rogalików, tartoletek i diabli wiedzą czego jeszcze.

I bardzo dobrze się stało, bo pod lipą stała zielona vectra.

A pod drugą lipą stał Tymon i gapił się smętnie w siną dal, czyli w wylot mojej uliczki, na końcu której jedna złośliwa staruszka miała nadzwyczajnej piękności ogródek z krzewami, posadzonymi jeszcze w czasach nieboszczyka Hitlera. Nie wiem, czemu się tak na te krzaki gapił, bo jeszcze nie miały okazji błysnąć urodą tej wiosny. W ogóle wyglądał jak czterdziestoletnia wersja jednego z tych bajronicznych bohaterów żegnających świat dziecinnych urojeń.

Postawiłam samochód naprzeciwko vectry i wysiadłam. Tymon stracił swą bajroniczną postawę i twarz mu się wypogodziła.

– Co widzę – zagadnął. – Zakupy na najbliższe dwa tygodnie?

– Nie, to tylko ciasteczka od Henia. Patrz, jak dobrze, że mi je wmusił, będę cię karmiła słodyczą. Długo czekasz? Dlaczego nie dzwoniłeś?

– A wiesz, jakoś ostatnio mam komórkowstręt – powiedział beztroskim tonem, przeczącym poprzedniemu marsowi na obliczu. – Tu się sympatycznie czeka, w tej twojej uliczce.

– Bo to sympatyczna uliczka. I w ogóle dzielniczka. Zostajemy tu na piknik, czy idziemy do domu?

– Piknik?

– Możemy usiąść na murku i zjeść po ciastku, chcesz?

– Nie zmarzniesz?

– Coś ty, jest ciepło. Wolisz rogalik czy tartoletkę?

– Rogalik poproszę.

Siedzieliśmy więc na murku i obżeraliśmy się ciastkami, dopóki nie poczuliśmy, że natychmiast musimy zjeść kawałek kiełbasy albo marynowane grzybki.

Wpuściłam go do kuchni z poleceniem odnalezienia grzybków w occie i zrobienia dzbanka mocnej herbaty, a sama podzieliłam resztę ciastek na dwie nierówne połowy (niech mi nikt nie mówi, że połowy zawsze są równe: moja była wyraźnie mniejsza) i poszłam obdarować rodzinę.

Mamunia z Melą rzuciły się na mnie jak sępy na padlinę.

– Jest ten twój!

– No jest, widziałyście go?

– Czekał na ciebie z półtorej godziny. Już mu chciałam zaproponować, żeby posiedział w domu, ale wyglądał jakoś tak nieprzystępnie.

– Dobrze, mama, że się powstrzymałaś, bo mógłby się wystraszyć. Albo odnieść wrażenie, że rodzina jest wścibska i specjalnie za nim wygląda. W końcu wasze wejście jest od drugiej ulicy!

– Zaraz od drugiej ulicy! Dom stoi na rogu i tyle. Przystojny jest!

– Też tak uważam.

– Nie myślałaś, że mógłby być świetnym ojcem dla twojego dzidziusia?

– Tato byłby zachwycony, prawda?

– Nie bądź głupia. To nie chodzi o twojego ojca, tylko o ojca dla tego maleństwa! A może ty uważasz…

– Mama, nie próbuj zgadywać, co ja uważam! Macie tu ciacha i przestańcie zajmować się mną! Zresztą ja muszę wracać do Tymona.

Tymon siedział nad grzybkami i herbatą i już zupełnie nie wyglądał bajronicznie. Przeciwnie, zbliżał się do czterdziestoletniej wersji pana Pickwicka przy kominku, z mnogością poduszek na kanapie zamiast kominka. Usiadłam sobie koło niego, wypiłam duszkiem filiżankę świetnej herbaty, bardzo gorzkiej, i zjadłam cztery grzybki z octu.

– No, już mi lepiej. Słuchaj Tymon, dlaczego czekałeś na mnie półtorej godziny na dworze?

– Rodzinka ci doniosła? Widziałem miłą panią w wieku jesiennym w okienku za firanką…

– Mamcia podglądała cię z łazienki! Coś takiego! Ale nie zmieniaj tematu. Kiedy tu zajechałam, miałeś minę, jakbyś się rozliczał z całym życiem. A teraz uśmiechasz się milusio, obłożyłeś się tymi poduszkami jak jaki sybaryta i masz minę kota, który zeżarł mielone na kotlety dla całej rodziny.

– Dla całej rodziny, to by się zgadzało. Ciastek było nieco za dużo. Ale pyszne, niewątpliwie.

– Tymon!

– No dobrze. Ja naprawdę rozliczałem się z życiem. Bardzo dobrze to się robi pod twoją lipą. Stałem sobie albo się przechadzałem, albo siedziałem na murku i myślałem. I cały czas podsumowywałem plusy oraz minusy. A kiedy przyjechałaś, właśnie kończyłem bilans. A teraz mam taką minę, jaką mam, bo jest mi dobrze na tej kanapie.

– Boże jedyny, ty bredzisz! Co cię naszło, żeby rozliczać się z życiem na naszym murku? Zamierzasz popełnić samobójstwo, czy co?

– W żadnym wypadku. Przeciwnie. Zamierzam żyć długo i szczęśliwie. Wiesz, właśnie wróciłem z sądu.

– Ach?

– Ach.

– Co ach?

– Dostałem rozwód.

– Przecież Irena zapowiadała trudności!

– A nawet starała się je czynić. Tylko, widzisz, dałaś mi pewną taśmę…

– Widziałeś się z Ireną!

– Nie, kochanie. Widziałem się z sędzią Ignatowiczem. Ignasiem, jak go nazywacie ty i twoja przyjaciółka. Już kiedyś jedliśmy razem obiad i stąd wiem, gdzie pan sędzia zwykł chadzać na posiłki. Poszedłem tam i przypadkiem spotkałem pana sędziego. Po obiadku poszliśmy sobie razem do baru i porozmawialiśmy jak mężczyzna z mężczyzną. Dałem mu tę taśmę. Posłuchał jej sobie w domu i na drugi dzień zadzwonił do mnie. Powiedział, że jako dowód taśma by raczej nie mogła wystąpić, ale prywatnie on mnie całkowicie rozumie. I dzisiaj w sądzie, kiedy Irena zaczynała sztuczki pod tytułem „kochająca żona niesłusznie porzucona”, pan sędzia po prostu oznajmił, że musi wziąć pod uwagę dobro dziecka, które ma się urodzić. Nasz związek z Ireną nie rokuje dobrze – powiedział – zwłaszcza jeżeli się weźmie pod uwagę długie lata, kiedy nie mieszkaliśmy razem. A zwłaszcza to, że Irena wymeldowała się z domu w Świnoujściu, a ja nigdy nie wmeldowałem się do domu w Szczecinie. To pozwoliło panu sędziemu dać wiarę mnie, a nie jej; mam na myśli sprawę tych głębokich małżeńskich uczuć. W ogóle kręcił jeszcze trochę w sposób niesłychanie uczony i prawniczy, ale ostatecznie wydał jedynie słuszny wyrok i od czterech godzin jestem człowiekiem wolnym.

– I to cię tak przygnębiło? Stąd ta mina pod lipą?

– Mina pod lipą wynikała z tego, że rozmyślanie nad całym życiem jest sprawą poważną.

– A do jakich wniosków doszedłeś?

– Że znowu jestem na rozdrożu. W połowie drogi mojego żywota pośród ciemnego znalazłem się lasu. No nie, tak źle nie jest, ale stanąłem trochę w martwym punkcie. Interesy nieco się za chwiały, dom będę musiał Irenie częściowo spłacić, w ogóle teraz zacznie się zabawa z podziałem majątku, a ona nie popuści. Wszystkie te ostatnie lata były takie trochę dziwne. Nie zauważyłem tego, bo zajmowałem się głównie pracą.

– Z wyjątkiem wakacji.

– Nie miewałem wakacji. Ale ponieważ ja tę swoją pracę lubię, to różne wyjazdy do Danii, nie do Danii, na Bornholm i w inne ładne miejsca traktowałem jak wakacje. W rezultacie zarobiłem się jak osioł, a życie sobie płynęło. I teraz sam nie wiem, czy coś mam, czy tak naprawdę nie mam niczego. Może właśnie ze strachu przed tym stanem podświadomie nie chciałem się rozwodzić.

– Żałujesz?

– Skądże. I nie sądź, że próbuję cię rozczulić. Jestem ci bardzo wdzięczny za to, że nie sprzeciwiałaś się, kiedy Irena uznała twoje dzieciątko za moje. Gdyby nie to, nie byłoby tak łatwo w sądzie ani tak szybko. Ale teraz, pamiętaj, nie jesteś do niczego zobowiązana. Będzie tak, jak sobie tego życzysz. Możemy na razie wcale o tym nie mówić.

Powiedział „dzieciątko”. Ładnie. Tak czule. Szkoda, że to naprawdę nie jego, miałabym zastanawianie się z głowy.

Ale powiedział też, żebym nie czuła się zobowiązana. Dawno mi nie proponował małżeństwa. Prawdopodobnie teraz będzie wolał zażyć wolności. Bez koszmarnej Irenki na garbie. I bez świeżej żony z niemowlakiem, pieluchami, chorobami dziecięcymi oraz ambicjami dziennikarskimi.

No i dobrze. Ja też nie chcę wolności tracić. Dosyć mi jej zabierze niejaki Maciuś Sokołowski.

Piątek, 6 kwietnia

Zauważyłam w kalendarzu, że wczoraj było Ireny. Dostała rozwód na imieniny. Chyba jednak tak naprawdę chciała się rozwieść. Ciekawe, z kim sobie zamierza ułożyć życie, bo przecież mówiła o jakichś planach. A zresztą, pies z nią tańcował.

Powiadomiłam Ewę, że Tymon się zrobił do wzięcia. Ucieszyła się, ale zaraz przyznała, że dla niej już za późno. Właśnie ustalają z Maksiem szczegóły swojego dalszego życia.

Niedziela, 8 kwietnia

Gruba się zrobiłam jak beczka. Ale nie mogę być nieruchawa, bo mam dużo roboty. Pani profesor mówi, że to bardzo dobrze, pod warunkiem, żebym nie przedawkowała. Ale tak w ogóle to ona preferuje ruchliwy tryb życia dla swoich pacjentek.

Jeszcze trzy tygodnie.

Z książką specjalistyczną w ręce sprawdziłam stan posiadania kotusia. Ma wszystko. Łóżeczko, ten maminy kosz na bieliznę do spania w ogródku, mnóstwo bielizny pościelowej, beciki, kocyki, ubranka w ilościach przemysłowych dla malucha tuż po urodzeniu i na zapas, sterty pampersów w szafie, zastawę stołową (ściągacz pokarmu trochę mnie brzydzi, mam nadzieję, że dzidzia będzie jednak żarła mamusię bez protestu), kosmetyki, waciki, fiki-miki. Wszystko i jeszcze trochę.

Pediatra też jest. Bardzo przyjemnego doktora spotkałam w sobotę w programie Lalki, która incydentalnie robiła studyjną dyskusję o służbie zdrowia. Zadzwoniła do mnie z wiadomością, że ma dla mnie lekarza, tylko muszę przyjść do studia i się z nim dogadać. Wykorzystałam moment, kiedy przed rozpoczęciem nagrania poddawał się fachowym zabiegom naszej pudernicy Tereni. Siedział w fotelu, a ona matowiła mu zakola, nie mógł więc uciekać. Okazał się miłym i przytomnym człowiekiem, prezentującym rozsądne podejście do życia. Lalka przedstawiła mu mnie jako przyszłą mamuśkę i facet zgodził się objąć opieką to, co mi się urodzi.

– Mówi pani, że syn? Robiła pani badania?

– Robiłam, ale nie w tym kierunku. To, że będzie syn, to jest wiedza tajemna. Wiem i już. Nie wiem skąd, ale wiem.

– Rozumiem. W takim razie na pewno będzie syn. Lubi go pani?

W tym momencie polubiłam jego. Facet wie, co jest ważne w życiu. Pani profesor też o to pytała, tylko wtedy nie miałam pewności, co do odpowiedzi. Teraz już mi się pogląd skrystalizował.

– Lubię, panie doktorze. Mam nadzieję, że z wzajemnością.

– O to może się pani nie martwić. No to dobrze, z przyjemnością będę się opiekował młodym człowiekiem. To pierwsze?

– Pierwsze…

– W takim razie przestrzegam panią przed słuchaniem tego, co mówią różne kumy w szpitalu i wszędzie dookoła. I proszę brać poprawkę na to, co jest napisane w tak zwanych mądrych książkach, poradnikach młodej matki i tak dalej. Proszę niczego się nie bać i wszystko brać na rozum. Jak pani już wyjdzie ze szpitala, proszę do mnie zadzwonić, przyjadę do pani na kontrolę techniczną dzidziusia. Tu ma pani moją wizytówkę, będę do pani dyspozycji w dzień i w nocy.

– I pan tak zawsze? A sypia pan czasami?

– Czasami. – Zaśmiał się. – Ja nie potrzebuję dużo snu.

I poszedł do studia, bo już go wołali.

Obejrzałam ten program, siedząc w holu na kanapie dla gości.

Naprawdę sensowny gość. Podobało mi się wszystko, co powiedział.

Schowałam jego wizytówkę i na wszelki wypadek od razu zapisałam kontakt w notesie. Oraz wbiłam sobie w komórkę. Wizytówkę się zgubi i co?

Środa, 11 kwietnia

Ewa i Maksio wyznaczyli datę ślubu na dwudziestego dziewiątego maja. Wtorek, głupi dzień. Ale cudny Maksio obchodzi właśnie imieniny, a w jego rodzinie przyjęło się, że ślub zawiera się w dniu własnych imienin. Taka fanaberia.

No dobrze, do dwudziestego dziewiątego maja dojdę już do ludzkiego wyglądu, a mam nadzieję, że i do kondycji. Oczywiście różowa sukienka druhny to był żart, ale będę musiała sobie coś ładnego sprawić. Na razie nie dopina się na mnie bluza, którą sobie kupiłam dwa tygodnie temu za ciężkie pieniądze. Będę ją nosiła rozpiętą.

I co tu się dziwić, że Tymon przestał mi się oświadczać.

Głupia babo! Przestań myśleć o Tymonie, myśl raczej o małym Maciusiu! I o programie, który masz zrobić za jedenaście dni, a który jeszcze kupy się nie trzyma. A po drodze mamy Wielkanoc, czyli znów kilka dni, kiedy nic nie będzie można zdziałać.

Na razie najpilniejsze jest zawiadomienie własnych licznych kolegów, jaki patent na nich znalazłam w tym programie. Wszystkich bowiem przedstawiamy, o każdym mówimy coś ciepłego, tylko niektórzy mają siedzieć przy stolikach, a inni udawać, że pracują w różnych montażach i takich tam… No i teraz już mam na to rozkład jazdy.

Chciałam namówić Maćka, żeby dał głos, kiedy będziemy pokazywać reżyserkę, ale odmówił stanowczo.

– Nie widzę możliwości, Wikuś. Weź pod uwagę, że będą nam nad głowami przelatywały tabuny tych wszystkich zwiedzających, a ja będę musiał cały czas realizować program. Nie wyobrażam sobie, jak mógłbym jednocześnie odpowiadać inteligentnie na pytania, rozmawiać z operatorami i miksować. To za dużo jak na mnie. Sama coś powiesz.

– Ja w ciebie wierzę, Maciek!

– Dziękuję ci bardzo, ale to mnie jednak przerasta. Weź sobie do towarzystwa inżyniera studia i razem o nas opowiecie. Słuchaj, à propos zwiedzających: zamierzamy ich wpuszczać na żywioł?

– Coś ty! Roznieśliby nam telewizję. Będą regularne wycieczki po dwadzieścia osób.

– Ktoś będzie je oprowadzał, te wycieczki?

– Cała załoga. Krysia ma regularny grafik. Ci wszyscy, którzy aktualnie nie będą zajęci przy samym programie, zgodzili się oprowadzać gości. Jednocześnie w firmie ma prawo znaleźć się jakaś tam określona liczba tych wycieczek. Wchodzą jedną stroną, wychodzą drugą, a przewodnik przechodzi do wejścia i zabiera następnych. Mistrzostwo świata, jeżeli chodzi o organizację.

– Bardzo dobrze. To znaczy, że my możemy się skupić na swojej robocie.

– Tak jest, szefie. Będziemy się skupiać.

– A jak dzidziuś? Wytrzymasz do programu?

– Oczywiście. Termin mam dziesięć dni później. Wszystko jest w tej chwili w porządku.

– Kopie cię?

– Troszeczkę. To spokojny facecik, ten mój dzidziuś.

Czwartek, 12 kwietnia

Zaczęło się.

Wiedziałam, że jak tylko zacznę zawiadamiać kolegów, jak ich rozplanowałam w programie, zrobi się bója. No i się zrobiła. Mniejsza już o pretensje, że dałam za mało czasu, aby można było opowiedzieć o swoich wybitnych osiągnięciach. Z tymi załatwiałam się krótko.

– To nie ma być akademia ku czci, tylko show – powiadamia łam sucho. – Jak zaczniemy opowiadać wszyscy życiorysy, to widzowie się przełączą na kreskówki. Zresztą głupio jest samemu się chwalić. W tym programie gadają głównie prezenterzy, ale o was. Wy macie się tylko ładnie uśmiechać, ewentualnie coś miło, krótko i dowcipnie odpowiedzieć. Żadnych historii twórczości! Mnie tu na osobę wypada niecała minuta i powinniście to zrozumieć.

Przeważnie rozumieli. W końcu też w tym robią.

Jedno małżeństwo natomiast oświadczyło, że nie życzy sobie występować razem.

– Dlaczego, na litość boską?

– A dlaczego nas zaplanowałaś przy montażu „Perwersji i kontrowersji” razem? Borys tego nie robi! To mój program!

– Przecież ci robi felietony do tych „Perwersji”.

– Ale program jest mój! On robi co innego! Ja nie chcę z nim razem!

– Klaudia, zlituj się! W każdym montażu planowałam dwójkę dziennikarzy, jedno małżeństwo już jest obok was na montażu cyfrowym zaplanowane i nie ma pretensji, a wy coś wymyślacie! Poza tym wszystkie nasze pary są razem! Zrozum, taka koncepcja daje mi oszczędność czasu, bardzo poważną! A mnie jest potrzeb na każda sekunda.

– Posadź Borysa w studiu!

– W studiu już mam tłok. Przy każdym stoliku mogą siedzieć trzy osoby, bo prezenter musi mieć szansę, żeby się do nich do siąść i coś tam o nich powiedzieć. Wszystko jest przemyślane.

– Borys nie robi „Perwersji”! Dlaczego ma być przy montażu?

– To nie ma znaczenia, Klaudia… Powiemy o tobie, że robisz „Perwersje”, a o nim, że robi ten swój magazyn graniczny. Powiemy ludziom, że jesteście małżeństwem i współpracujecie. Przecież naprawdę sporo robicie razem. A ludzie nie zawsze wiedzą, że jesteście mężem i żoną, bo macie różne nazwiska. To będzie miła ciekawostka. Możecie wziąć córeczkę, pokażecie dziecko telewizyjne.

– Ja nie chcę z Borysem! Nie wystąpię z Borysem! I bez żadnych dzieci! Tylko z montażystą. Aha, dlaczego z Mateuszem? Przecież Mateusz nie robi „Perwersji”, Konrad robi wszystko z nami!

– Ale Konrad robi też od dziesięciu lat cykle wiejskie z Ewą! I chcemy, żeby oni byli razem, ci wszyscy specjaliści od wsi. Konrada ci nie rozdwoję! A Mateusza też czasem używasz, nie gadaj!

Wiedziałam, że Mateusz z Klaudią czasem montuje, bo opowiadał mi różne pocieszne historyjki z tych montaży.

– Ale z Borysem nie wystąpię!

Zaparłam się, ale Borysek poleciał do Kazubka, po czym zostałam wezwana na dyrektorski dywanik i otrzymałam polecenie służbowe. Zastanawiałam się, czy warto się upierać i doszłam do wniosku, że nie.

Scenografka załamała ręce.

– Gdzie ja ci wstawię dodatkowe krzesło, Wikuś? Tam i tak nie ma się gdzie ruszyć, operatorzy się pozabijają, jak będą przechodzić od stolika do stolika…

– Nie wiem, gdzie. Wykombinuj coś, bo mnie Borysy zagryzą. Z Karolem na spółkę.

– Karolem Ka?

– Niestety. Klaudyna nie chce się pokazywać publicznie z własnym mężem i ja to muszę uwzględnić, bo on ma chody u dyrektora programowego. Koniec, kropka.

– No to zrobię to dla ciebie.

– Kochana jesteś.

Ostatecznie jutro wywiesimy na tablicach ogłoszeń plan sytuacyjny studia i piętra produkcyjnego, z dokładnie rozmieszczonymi stanowiskami dla wszystkich świętych. I dopisze się, że po piętnastym kwietnia reklamacje nie będą uwzględniane.

Piątek, 13 kwietnia

Wielki Piątek. Chodzi za mną kaczka z jabłkami, ale w największy post nie wypada. Upiekę kaczusię w poniedziałek. Miałam zgryz, jak się umówić z Tymonem, ale sprawa sama się rozwiązała. Przyszła Mela. Po wstępnych troskach o to, jak ja się czuję i czy dzidzia aby kopie (ostatnio kopie; zapewne czeka go świetlana przyszłość w osiedlowej drużynie piłkarskiej), moja ukochana siostrzyczka powiedziała po prostu:

– Wicia, ty posłuchaj, może byś zaprosiła na święta do nas tego twojego? Ty już raczej nie powinnaś się ruszać ze Szczecina zawsze lepiej rodzić w klinice u znajomej doktórki.

– Profesórki.

– Profesórki. No więc wracając do tematu, święta poza rodziną nie są prawdziwe. Zaproś go. Gdyby rodzice byli, nigdy bym ci tego nie zaproponowała, ale ich nie ma. Zaproś go.

Faktem jest, że święta powinno się spędzać w rodzinie. Od małego tak się przyzwyczaiłam. I tak zawsze było, zbieraliśmy się wszyscy przy największym stole w jadalni, czasem jeszcze przyjeżdżały różne pociotki, im więcej, tym weselej. Kiedyś było nas na Wigilii dwadzieścia jeden osób. Samo rozdawanie prezentów trwało godzinę, a że czasy były niekapitalistyczne, wymyślność podarków przechodziła ludzkie pojęcie. Dostałam wtedy potwornej wielkości i dużej brzydoty zieloną pluszową żabę na szczęście od kuzyna z Wrocławia, a od jego małej córeczki korale z makaronu. Tenże kuzyn, człowiek mikrej postury, spał wtedy w wannie, bo już nic innego dla niego nie zostało. Bardzo to sobie zresztą chwalił, bo kiedy go zaczynało suszyć, po prostu podstawiał głowę pod kran i zaspokajał ataki pragnienia.

– Coś w tym jest – odpowiedziałam Amelii. – Można by zaryzykować.

Kiedy wyszła, zadzwoniłam do Tymona.

– Słuchaj, nie pomyśleliśmy o świętach!

– Wiem. Dotarło to do mnie dzisiaj rano, kiedy spotkałem sąsiadkę z koszem jajek. Zaraz coś wymyślimy.

– Masz zaproszenie do mojej rodziny.

– Od mamusi czy od tatusia?

– Mamusia i tatuś pojechali w Alpy szusować na lodowcu. Będzie tylko rodzina mojej siostry, to znaczy jej mąż, którego bardzo lubię, bo ma dobrze w głowie, jej syn, którego też bardzo lubię z tej samej przyczyny. Poznałeś go. Przynosił nam dyktafon. I kable. Moja rodzina jest zdania, że nie powinnam wyjeżdżać już ze Szczecina. Wiesz, niedługo rodzę, nie wszystko przecież było w porządku, a Krzysiek jest lekarzem, jakby co, pomoże, chociaż ortopeda. Poza tym klinika blisko, pogotowie, te rzeczy. Też bym chyba wolała nie ryzykować. Możemy, oczywiście, pobyć u mnie we dwoje, ale oni naprawdę są mili.

– A twoja rodzina każe chodzić na rezurekcje o szóstej rano?

– Chyba oszalałeś. U nas śniadanko wielkanocne jest nie wcześniej niż o pierwszej, przedtem wszyscy są kompletnie nie do życia.

– No wiesz, ja tam umiem wcześnie wstawać…

– Każdy głupi umie. Ja też. Pytanie, czy lubisz?

– Tylko kiedy wychodzę w morze!

– No to przyjedź. Tutaj nikt ci krzywdy nie zrobi. Zagrasz w pokera z moją rodziną?

– Na pieniądze?

– Niekoniecznie. Stosujemy też zapłatę w naturze. Jakieś świadczenia, takie tam… Widzę, że masz ochotę?

– Nabieram, nabieram. Kiedy mam przyjechać?

– Możesz nawet dzisiaj. Będziemy malować jajka! Tylko dzwoń od frontu, ja będę nie u siebie, a u Krzyśków, czyli u Melków.

– Dobrze. Przyjadę pod wieczór. Powiedz rodzinie, że jest mi bardzo przyjemnie.

Przyjechał parę minut po siódmej i zastał nas przy tym malowaniu jajek. Tradycyjnie cała rodzina przerywała swoje normalne zajęcia i dawała się ponieść zamiłowaniu do tradycji. Teraz też tak było. Bartek wprowadził Tymona do kuchni i zaanonsował:

– Panie i panowie, gość do państwa.

Przerwaliśmy na chwilę ulubione zajęcie, aby dokonać wzajemnej prezentacji oraz odebrać od gościa sporą torbę, z której wydobywał się upojny zapach.

– Węgorze! – Krzyś pociągnął nosem, a wyraz błogości rozlał się na jego twarzy. – Dużo! – Zważył w ręce torbę.

– Nie tylko. Takie różności z zaprzyjaźnionej przetwórni, robione dla rodziny i przyjaciół, nie na sprzedaż. A tu jeszcze trochę alkoholi, oczywiście wolnocłowych. – Tymon wyciągał z drugiej torby kilka butelek wina i koniaku.

Zastanawiałam się, co z nim teraz zrobić, kawy mu dawać po podróży czy proponować łazienkę, ale ubiegł mnie Bartek:

– To ja proponuję, żeby pan się przyłączył do nas. To jest nasza tradycja rodzinna, żeby każdy wykonał chociaż jedną pisankę. Techniką dowolną.

– Trochę mnie to onieśmiela. – Tymon spojrzał niepewnie na nasz warsztat pracy. – To są wydmuszki?

– Skądże, każde jajko uczciwe, może pan zjeść. Na twardo.

– Może byś coś zjadł? – oprzytomniałam.

– Może piwka? – zaproponował życzliwie mój szwagier.

– Piwka – powiedział Tymon. – Bardzo chętnie. Może po piwku coś wymaluję.

– To dla nas otwórzcie to francuskie wino – zażądałam.

– To będzie na niedzielę, do śniadania! – zaprotestowała Mela.

– A czy ja wiem, może do niedzieli już urodzę i mnie ominie? Poza tym w święta będzie dużo dobrych rzeczy, dzisiaj nam będzie lepiej smakować. Bartek, otwieraj!

Bartek pootwierał i ponalewał, wypiliśmy (ja ostrożnie) i przystąpiliśmy do kontynuowania zajęć praktycznych, przy czym każde z nas stosowało swoją ulubioną technikę. Najbardziej ambitna Mela nanosiła woskowe wzory na nieufarbowane jeszcze jajko. Zamierzała to potem zanurzyć w farbie, a jeszcze potem zdrapywać igłą te wszystkie kwiatki, które wyrysowała. Zawsze była z niej pracoholiczka. Ja stosowałam aplikacje z włóczki przyklejanej na kolorowych jajkach. O wiele łatwiejsze. Krzysio skrobał jajka skalpelem, uzyskując wzory o wysokim stopniu abstrakcji. Bartek poszedł na haniebną łatwiznę i kupił kalkomanie. Teraz jednak wydały mu się nudne, wobec czego dopisywał ponaklejanym już kaczorkom hasła w dymkach. Tymon zdecydował się na malowanie wzorów pisakami, przy czym okazało się, że posiada duży talent plastyczny. Na czterech jajkach zobaczyliśmy z zachwytem karykatury całej rodziny.

– Jak żywe – zachwyciła się Mela. – Panie Tymonie… ach, kurczę blade, Tymon, ty masz prawdziwe zdolności! Czy ja mogę ci mówić po imieniu? Z wzajemnością, oczywiście.

– Bardzo mi będzie miło – powiedział Tymon i wykonał ukłon numer jeden.

– To ja też – podłączył się Krzyś i machnął skalpelem w stronę artysty. – To znaczy, ja też gratuluję talentu i chcę być z tobą po imieniu. Skąd to umiesz?

– A bo ja wiem? Zabawiałem się tym na lekcjach, a potem na wykładach, jak wykładowca za bardzo przynudzał.

– On jest w ogóle zdolny – wtrąciłam. – Bardzo ładnie fotografuje. Prawdziwe dzieła sztuki.

– Pan gdzieś wystawia? – zapytał Bartek, akcentując słowo „pan”. Roześmieliśmy się wszyscy.

– Mam na imię Tymon – powiedział do niego Tymon. – Nie wystawiam. Tak się bawię.

Atmosfera zrobiła się zupełnie taka, jakby Tymon znał nas wszystkich od stu lat. I dalej tak już było.

Niech żyją alpejskie lodowce i ci wszyscy faceci, którzy pobudowali tam trasy narciarskie z wyciągami!

Poniedziałek, 16 kwietnia

Przez całe święta tak było, jak w ten Wielki Piątek przy pisankach. Tymon się przyjął. Bałam się, że rodzinka zacznie coś napomykać o zakładaniu przez nas stadła, ale, chwalić Boga, powstrzymali się od różnych niestosownych pogaduszek.

W pokera Tymon ogrywał nas, jak chciał. Podobnie było z brydżem, bo w końcu poker nam się znudził, a samochód Tymona lśnił jak zorza (Krzyś i Bartek umyli go na spółkę, uważając, żeby sąsiadki nie dostrzegły, co też oni robią w takie święta). W końcu brydż też zaczął mnie lekko nudzić i jako partnerka mojego ukochanego mężczyzny, zaczęłam robić różne głupoty, żeby sprawdzić po pierwsze, jak przyjmuje przegraną (nie przez siebie spowodowaną, ale zawsze), po drugie zaś ciekawiło mnie, jak zareaguje na partnerkę kretynkę, która pasuje, kiedy on mówi dwa bez atu.

Przegraną przyjmował z wdziękiem, a partnerkę kretynkę, niestety, rozszyfrował.

Powiedział mi o tym po dzisiejszym obiedzie, kiedy poszliśmy na moją górkę wypić kawę we dwoje w oknie z widokiem na lipę. Zrobił tę kawę, co mi się słusznie należało, ponieważ ja upiekłam dwie kaczki na obiad i była to potworna mordęga, bo zapomniałam na śmierć, dlaczego u nas w domu od dawna nie robiło się kaczki. Kaczka mianowicie jest pypciata. A co dopiero dwie kaczki! Zanim potraktowałam je, jak należy, ziółkami, zanim napchałam w środek kwaśnych jabłek, wszystkie te cholerne pypcie wyciągałam własną świętą pincetką do brwi!

No więc teraz rozwalałam się na kanapie z nóżkami na poduszkach, a Tymon koło mnie latał z kawą i ciastem świątecznym. W końcu postawił przede mną wszystko, co miał postawić, i rozsiadł się wygodnie.

– A teraz powiedz, dlaczego grałaś jak noga? – zapytał, nalewając mi śmietankę do kawy.

– Ja tak gram – zełgałam bezczelnie. – Wiem, że kiepsko…

– Wikuś, kochana moja – tu objął mnie czule i popatrzył mi w oczy w ten swój sposób, który zawsze sprawiał, że miękły mi kolana – tak źle nie można grać. Trzeba by było mieć ujemny iloraz inteligencji. Chciałaś zobaczyć, jak przegrywam?

– Tak, kochanie – powiedziałam posłusznie. – I jeszcze chciałam zobaczyć, jak mnie będziesz traktował, kiedy okaże się, że jestem w istocie kretynką.

– Gdybyś naprawdę była kretynką – powiedział z zastanowieniem – to za taki numer, wiesz, z tym pasowaniem, powinienem był cię zabić. Ale ty, niestety, oszukujesz… I teraz za to zapłacisz.

Wtorek, 17 kwietnia

Pojechał wczoraj wieczorem, a dzisiaj rodzina ściągnęła mnie na śniadanie, bo jak zwykle mnóstwo żarcia zostało i teraz trzeba się było rodzinnie zmobilizować, żeby się to wszystko nie zmarnowało.

Tematem numer jeden miał być oczywiście Tymon, ale natychmiast zapowiedziałam rodzinie, że o nim – proszę bardzo, o nas – nie ma mowy. Ogólnie bardzo im się podobał.

Mnie się też podoba, więc się im wcale nie dziwię.

W firmie zaczyna się kocioł. Krysia lata jak szalona, telefonuje na dwie ręce i przewala po biurku kupy papierów, które z szybkością światła wyrzuca z siebie jej drukarka. Ewa, która cały czas boi się, że urodzę przedwcześnie i cały ten jubileuszowy nabój zostawię na jej głowie, niebogatej w doświadczenia transmisyjne, biega za mną i usiłuje śledzić, co ja robię i w jakiej sprawie. Maciek zachowuje kamienny spokój, tylko czasami przyprawia o atak serca kolegów z techniki, śledząc postępy w przygotowaniach do transmisji i wynajdując różne, jak sam to nazywa, miny.

A ja po raz setny przeglądam punkt po punkcie scenariusz, sprawdzam, czy wszyscy zainteresowani wiedzą dokładnie, kiedy w jakim miejscu firmy mają się znaleźć, żeby można było ich zaprezentować kochanym telewidzom. Na szczęście poza Borysami nikt nie zgłaszał reklamacji. Niemniej dzwonię do wszystkich, czasami po kilka razy, uzgadniam i stawiam ptaszki…

Niedługo zwariuję.

Zwariuję!

Dzidzia, będziesz mieć matkę wariatkę!!!

Środa, 18 kwietnia

Klaudia jednak przylazła z reklamacją.

– Słuchaj, Wika – powiedziała z miną wyniosłą. – Widziałam wczoraj zajawkę jubileuszową. To ty robiłaś, prawda?

– Ja – odparłam krótko, bo mnie ogarnęły złe przeczucia.

– Dlaczego umieściłaś tam tylko moje „Perwersje” i „Granicę” Borysa, przecież my robimy o wiele więcej programów!

– Klaudynko kochana, każdy tu robi wiele programów, a zajawka ma swoje półtorej minuty i ani sekundy więcej. To i tak jest najdłuższa zajawka nowoczesnej Europy. Nie mogłam uwzględnić wszystkich.

– Ale Ewie uwzględniłaś dwa programy!

– Wam też dwa…

– Ale nas jest dwoje! Ja rozumiem, że Ewa jest twoją koleżanką, ale mogłabyś się powstrzymać…

– Słuchaj, Klaudyna, ja robię trzy cykle i nie reklamuję ani jednego. Wzięłam te czołówki, które się ładnie montowały i stwarzały jakąś rozmaitość. Wasze czołówki nie różnią się od siebie prawie niczym oprócz tytułów.

– To dlaczego nie wzięłaś swoich? Twoje są różne! Żeby dać miejsce Ewie?

– Żeby uniknąć takich głupich dyskusji jak ta! Niestety, widzę że mi się nie udało!

– W takim razie bądź uprzejma wymontować obydwie tamte czołówki i na ich miejsce włóż Borysa „Raport z miasta” i moje „Bliżej życia”. Nam bardziej zależy na reklamie tych programów.

– Chyba żartujesz. Niczego nie będę przemontowywać, nie mam czasu. Ani ochoty zresztą. Przecież sama wiesz, ile to roboty. Musiałabym praktycznie od nowa zrobić całą reklamówkę, wgrać nowego lektora i od nowa zrobić dźwięk. Nie ma takiej możliwości.

– Chyba zdanie autora się liczy? W końcu to nas reklamujesz!

– Mylisz się. Reklamuję stację, a nie prywatnych ludzi. A co do zawartości reklamówki, to nie masz co latać do Karola, bo on wie, co jest w środku. Sam to akceptował. A jeżeli chodzi o was to nawet proponował. Możemy najwyżej zmienić koncepcję twojego wejścia w programie. Jeśli chcesz, możesz się pokazać przy montażu „Bliżej życia”, a „Perwersje” tylko wymienimy w rozmowie.

– To ty nie pokażesz w programie jubileuszowym fragmentów naszych audycji?

– Zlituj się, kiedy?

– Autor powinien być pokazany na tle własnych programów!

Znudziło mi się to bicie piany.

– Klodzia – powiedziałam, bo wiedziałam, że nie znosi tego ohydnego zdrobnienia. – Weź scenariusz, macie go w poczcie wszyscy, wysłałam go wam w zeszłym tygodniu z prośbą o uwagi. I policz minuty, a zwłaszcza sekundy. Jak znajdziesz miejsce na pokazanie kawałków produkcji wszystkich nas, bo przecież ciebie jednej nie będziemy wyróżniać, to mi powiedz. Wtedy przerobię cały scenariusz, masz na to moje słowo. A teraz wybacz, mam co robić, a my tu gadamy o niczym.

Wytrzeszczyła na mnie oczy, co miało świadczyć o głębokim potępieniu.

– Coś podobnego! Niektórzy uważają, że mają patent na mądrość!

Zawinęła się i poszła. Obrażona. Niech żyje prawdziwy profesjonalizm!

Piątek, 20 kwietnia

Kończymy przygotowania. Jutro ostatnie odprawy. Padam z nóg, a jak już padnę, śnią mi się kamery, scenografia, konsolety i mikrofony.

Sobota, 21 kwietnia

Jesteśmy gotowi i pozapinani na wszystkie guziki.

O trzeciej po południu zebraliśmy się na ostatnią, najważniejszą odprawę – realizacja, kierownictwo produkcji, prezenterzy (oczywiście z obstawą), no i redakcja, czyli Ewka i ja.

Gdyby nas obserwował ktoś, kto nas nie zna, uznałby pewnie, że zbrodnią jest dawać takie pieniądze (program kosztuje!) takiej gromadzie szajbusów.

Przepadam za tymi odprawami, zwłaszcza jeżeli bierze w nich udział Marta. Tym razem wystąpiła w doborowym towarzystwie – z Elką, Michałem i jeszcze jednym moim ulubionym prezenterem, Jędrzejem, człowiekiem, który został stworzony przez dobrego Boga wyłącznie na użytek telewizji. Jędruś jest dżentelmenem w każdym calu, wszystkie możliwe tajniki zawodu ma w małym palcu i w dodatku prezentuje duży wdzięk. Innego typu niż ta cała zwariowana reszta. Jędruś jest pozornie chłodny, a nawet zimny jak lód. To pozory. Tak naprawdę jest wrażliwy, subtelny i delikatny. Ale gdzie miejsce w telewizji na wrażliwość, subtelność i delikatność? Toteż Jędruś się maskuje. Ale nie ze mną te numery, znam go od lat i wiem, co ma w środku.

Oczywiście, zaplanowaliśmy Jędrusia do wywiadów w studiu. Nie śmiałabym zagonić go do latania po piętrach, a do wrzeszczenia na ulicy nie pasuje. Do wrzeszczenia na ulicy mam Michałka.

Teraz siedzieli z nami wszyscy czworo i przeglądali scenariusz. Dam sobie głowę uciąć, że widzieli go pierwszy raz w życiu, chociaż dostali do łapy tydzień temu.

– Czy ja mam wystąpić w towarzystwie moich loków, które wiszą w szafie? – zapytała Martusia. – Planujesz nas w wersji wytwornej czy na wesoło?

– Wytwornie wesoło. Macie emanować niewymuszoną pogodą ducha i ukrytą głęboko radością życia. Jednocześnie absolutny Wersal.

– Za dużo wymagasz – jęknął Michałek. – Albo ci będę emanował, albo Wersal. Zdecyduj się.

– Ja mogę emanować, to dla mnie drobiazg – powiedział niedbale Jędruś. – A jak mam się ubrać na tę okazję?

– Wytwornie, to na pewno. Nie w sznycie pogrzebowym, tylko przedpołudniowo. Mogą być drobne ekstrawagancje.

– A moje loki? – Marta chciała wiedzieć dokładnie.

– Loki, oczywiście, tak, jak najbardziej. Zdejmij z haka już dzisiaj i przewietrz.

– No, kochani – Maciek, jak zwykle, dążył do uporządkowania sytuacji – proszę wziąć w łapki scenariusze i lecimy od pierwszego wejścia. Obstawa wie, kogo obstawia?

– Wie. Marta z Tomkiem, Ela z Wiesiem, Jędrek z Bartkiem, Michała pilnuje Krysia.

Polecieliśmy ze scenariuszem od początku. Pierwsze wejścia, studio wita, ulica wita, scena rusza, Elka w newsroomie i Martusia z ekipą filmową.

– Ja nie wiem, jak to będzie w tym newsroomie – kręciła głową Ela. – Ileś ty na to zaplanowała? Dwie minuty? A jak się na mnie te wszystkie harpie rzucą…

– Nie dwie, tylko półtorej. I nie ma pogaduszek z redaktorkami. Jedna z tobą gada, a reszta mile się uśmiecha i kiwa główką.

I tak na nich jest bardzo dużo, bo jeszcze Marta pokazuje ekipę filmową w akcji, a ty idziesz w tym czasie do pokoju wydawców, potem jeszcze Marta w ich montażu, wystarczy.

– Wicia, a jak ja mam tę ekipę pokazać? – zainteresowała się Marta. – Na ulicę za nimi polecę? Nie zdążę wtedy na następne wejście!

– Spokojnie. Oni nie będą stali na ulicy, tylko w korytarzu, a pan reporter, nie wiem, który…

– Filipek będzie – wtrąciła Krysia.

– Filipek. No więc on będzie robił stendapa i opowiadał, że jest jubileusz, że gości przyjmujemy, takie tam. A ty masz powiedzieć ludziom, co on robi i do czego mu służą ci trzej faceci za kamerą. Proste?

– Proste. Ale nudne…

– To wymyśl coś ciekawego! Ubarw to!

– Wika, uważaj na nią, bo jak ona ci ubarwi – ostrzegawczo powiedział Maciek. – Wiesz, że jest zdolna do wszystkiego!

– Rzuć mu się znienacka na szyję – zaproponował Jędruś. – W ramach ubarwiania.

– Na szyję? Nie, na szyję nie… Już wiem, złapię go za tyłek! Słuchajcie, co mi Filip zrobi, jak go złapię za tyłek?

– Złapie cię za loki! – ucieszyła się Ela. – I zostaniesz łysa!

– Ucieszy się – mruknął Maciek – i straci wątek. Jedziemy dalej!

W przyjemnej atmosferze narada, przerywana co chwila wybuchami śmiechu (inwencja Marty nie miała granic!) skończyła się około siódmej wieczór.

– Ale nas skatowałaś – krzywił się Jędruś. – Ja nie wiem, czy będę miał jutro siły do pracy!

– Idź od razu spać – poradziła mu Krysia.

– Tylko zrób sobie maseczkę piękności do kąpieli – dorzuciła Marta. – Ty, Michał, też. Musimy być śliczni, bo nas Wika z pracy wyrzuci i więcej nie da zarobić!

– Teraz też nie dam wam zarobić – powiedziałam lekko. – Nie wiecie jeszcze, że praca ze mną jest nieopłacalna?

– Ale przynajmniej bywa śmiesznie – oznajmił Michał, który jest młodym entuzjastą zawodu. – Ja tam z tobą lubię, Wika. Zarobię sobie gdzie indziej.

– Dziękuję ci, kochany Michałku. Jesteś słodki. A Marta jest interesowna harpia.

– Ja też jestem interesowna harpia – mruknął Jędruś. – Wiecie, ile byśmy za takie prowadzenie zarobili w ogiepie?

– A z dziesięć razy tyle – rzuciła wesoło Martusia. – Wiem, bo prowadziłam. Zapomnij, Jędrek. Jutro jesteśmy harcerze.

I trąbiąc przez nos jakiś okropny harcerski sygnał, poszła sobie, machając nam jeszcze ręką na pożegnanie.

Ewa, również obecna na odprawie, bo w razie czego miała przejąć moją fuchę, podrapała się w głowę i poprosiła:

– Wika, zrób to dla koleżanki, nie rozkracz się jutro.

– Nic się nie martw – odpowiedziałam jej beztrosko. – Nawet jeżeli padnę na posterunku, to to wszystko już będzie się samo pasło!

Niedziela, 22 kwietnia

Program miał się zacząć równo w południe, ale już od dziewiątej rano przelatywałyśmy z Krysią ulicę i korytarze naszej firmy, sprawdzając wszystkie miejsca, które miały się stać naszymi planami zdjęciowymi. Co chwila wpadałyśmy przy tym na Szymona, ganiającego tą samą trasą w towarzystwie kilku swoich ludzi, sprawdzających, czy wszystko się świeci należycie i czy kamery nie będą miały za ciemno. Ganiał też Maciek z operatorami, pokazując im plany i udzielając wszelkich wyjaśnień. Ganiał Marcin w obstawie dwóch techników z kablami i mikrofonami. W studiu ganiała z maszynistami scenografka, pilnując ustawiania sceny i urządzania kawiarenki dla gości. W podziemiach ganiały rozmaite osoby przysłane przez zaprzyjaźnioną restauratorkę, szykując zaplecze gastronomiczne dla załogi, czyli możliwości wypicia kawy i zjedzenia kanapki w przerwie między częściami programu.

Ganiało jeszcze tysiąc osób i załatwiało tysiąc spraw jednocześnie.

O jedenastej czterdzieści ulica zapchana była stoiskami z żarciem, na scenie, ustawionej u wylotu ulicy, trwały ostatnie przygotowania do występów artystycznych, na schodach przed firmą kłębił się tłum szczecinian spragnionych zobaczenia telewizji od wewnątrz, ochrona za drzwiami miała oczy na słupkach, bo nikt się nie spodziewał takich dzikich tłumów, przewodnicy wycieczek szykowali sobie zgrabne teksty o tym, jaki to u nas Hollywood.

Maciek zapędził już wszystkich na stanowiska. Ja jeszcze biegałam po korytarzu na piętrze, sprawdzając, czy wszyscy koledzy przewidziani do pokazania „przy pracy” siedzą tam, gdzie powinna ich zastać kamera. Krysia oblatywała w kółko ulicę i scenę. Bartek odhaczał ludzi przy stolikach w studiu, porównując ze scenariuszem. Byli wszyscy. Na scenie rozgrzewał się do grania zespół jazzowy.

Za dziesięć dwunasta dopadł mnie zdyszany Filip.

– Wicia, chcesz dwieście motocykli, żeby ci przejechały ulicą?

– Jasne, a skąd masz dwieście motocykli?!

– Dzisiaj jest w Szczecinie zjazd junaków! Do tego dochodzą harleyowcy i różni sympatycy na japońcach! O której ich chcesz? Mam ich na telefonie, mów szybko!

Zajrzałam do scenariusza. O dwunastej dwadzieścia osiem mamy z ulicy tylko scenę. Minuta. Można wywalić scenę, a dać motory. I skrócę jazz o piętnaście sekund.

– Filipku, dwunasta dwadzieścia osiem mają przejechać. Od dwunastej dwadzieścia niech czekają za rogiem, wystartuje ich ktoś z naszych ludzi. Weź od nich namiar i daj Krysi, niech od razu skontaktują się z nią telefonicznie!

Za pięć dwunasta wpadłam do przedsionka reżyserki i oniemiałam. Przedsionek, zazwyczaj pusty, zapchany był ludźmi. W pierwszej chwili pomyślałam, że ktoś wpuścił tu przedwcześnie jakąś wycieczkę, ale okazało się, że to sami nasi. Pracownicy biurowi, nie produkcyjni. Oblegali szybę, za którą widać było całą reżyserkę.

W środku, na parapecie tego okna za naszymi plecami, też przycupnęło mnóstwo ludzi.

– Ale tu kocioł – rzuciłam do Maćka, siadając obok niego.

– Wielu z nich pierwszy raz zobaczy, jak się robi program – po wiedział Maciek. – Dwójeczko, rozszerz i pokaż cały newsroom. Dobrze. Ale zaczniesz od Eli przy biurku redaktorki. Piątka, kran, nie chcę tego, zapomnij. Ajajaj, Pawełku, dobrze kombinujesz, dobrze… Ach, toczone ma te nóżki!

W reżyserce zabrzmiał chóralny pomruk aprobaty męskiej części personelu. Paweł ze smakiem jechał kamerą po nogach szczególnie urodziwej jazzmanki, podjechał wyżej i zajrzał jej w dekolt, który miała, owszem, pokazowy.

– Za minutę antena – przypomniałam, patrząc na zegar.

– Uwaga, koledzy – powiedział Maciek operatorom prosto w uszy. – Proszę już zostać na tych planach, od których zaczynacie. Za chwilę wchodzimy. Michał, słyszysz mnie dobrze?

Michał na ulicy, na tle setek ludzi szturmujących schody, kiwnął głową.

– Marta, Ela, Jędrek, wszyscy mnie słyszycie?

Potrójne kiwnięcie głowami na trzech monitorach. Tych monitorów jest przed nami zresztą dużo więcej i zawsze podziwiam Maćka za umiejętność widzenia jednocześnie, co się dzieje na sześciu albo ośmiu. Samych kamerowych, a jeszcze jest kilka, na które trzeba patrzeć, chociażby ten z anteną.

– Uwaga, Warszawa kończy, wchodzimy.

Program warszawski się skończył, weszliśmy z sygnałem naszej stacji. Po czym na ekranie oznaczonym literami pgm, program, pojawił się Michał.

– Michał, jesteś!

– Dzień dobry państwu! – ryknął Michałek, który już od jakiegoś czasu się napędzał, żeby wejść na antenę z pożądanym wigorem. – Witamy w dniu naszego święta, naszego jubileuszu…

– Uwaga, studio, dziewczyny, grać!

– Na ulicy przed studiem zebrał się wielki tłum szczecinian, którzy chcą dzisiaj zobaczyć swoją telewizję od wewnątrz, właśnie otwarły się drzwi, które pozostaną dla państwa otwarte do wieczora…

– Jedynka, jedź po tej ulicy, pokaż scenę!

– Na ulicy mnóstwo stoisk z pysznościami, jest też scena…

– Dojedź do tych panienek!

– Na scenie właśnie śpiewa pierwszy z tych wielu zespołów które dziś wystąpią…

– Uwaga, studio!

– Michał, kończ!

– Przychodźcie do nas, zapraszamy!

– Trójka, jesteś. Jedź po tym puzonie, jedź! Rozszerzaj! Czwórka, jesteś! Trójka, trzymaj dziewczyny!

– Jędrek, start!

– A w naszym studiu, zamienionym dzisiaj na kawiarnię, w której gra świetny zespół jazzowy Palace Band, zebrali się dziennikarze telewizyjni, znacie ich państwo z ekranu, to oni robią programy na naszą lokalną antenę…

– Czwórka, prowadź go! Kran, szeroko! Jak najszerzej, całe studio!

– Będziemy dzisiaj z nimi rozmawiali, poznacie ich państwo bliżej, zaczniemy, oczywiście od redaktora naczelnego…

– Trójka, biorę! Czwórka, ostrość! Biorę! Jedynka, daj mi te drzwi!

– Panie redaktorze, czy dzień taki jak dziś to dla pana źródło satysfakcji?

– Oczywiście, pracuję w tym ośrodku już osiem lat, od czterech jako szef, i zdaję sobie doskonale sprawę, jak ważne jest to, że od tylu lat nadajemy…

– Jedynka, uwaga!

– A o tym, że mamy dla kogo nadawać, najlepiej świadczą te tłumy ludzi, którzy przyszli nas dzisiaj odwiedzić…

– Jedynka, biorę. Dwójeczko, przygotuj się, niedługo do was przejdziemy. Czwórka, biorę.

– Największą jednak satysfakcję daje świadomość, że pracuje tu, pod moim kierownictwem, taki wspaniały zespół ludzi…

– Kran, szeroko, jedynka, szeroko! Kran biorę! Jedź do panienek!

– Serdecznie zapraszamy do nas dzisiaj wszystkich szczecinian, przed ekrany, ale i bezpośrednio tu, do telewizji…

– Jedynka, biorę. Czwórka, trzymaj ich dwóch!

– Ela, uważaj, zaraz wchodzisz! Jędrek, kończ!

– Dziękujemy, panie redaktorze, nasze święto dopiero się zaczyna…

– Dwójka, jesteś!

– Ela, jesteś!

– Proszę państwa, sercem każdej telewizji jest zawsze redakcja informacji. Znajdujemy się w newsroomie, to tu jest owe gniazdo os…

– Jedź, dwójka!

– Marta, przygotujcie się!

– Tak, to oczywiste, powinniście być przecież wszędzie…

– Powinniśmy i najczęściej jesteśmy wszędzie tam, gdzie coś ciekawego się dzieje…

– Szóstka, za chwilę wasze wejście. Stój, dwójka!

– Ela, koniec!

– Tak więc sami państwo widzą, że tu nie ma wyznaczonych godzin pracy, dziennikarze tej redakcji zawsze muszą być na posterunku, aby informować mieszkańców miasta, regionu i kraju…

– Marta, uwaga!

– Szóstka, jesteś!

– A tak, proszę państwa, wygląda klasyczna ekipa reporterska z dziennikarzem! Państwo już się orientują, kto jest kto…

– Pokaż ekipę! Szerzej! Kran, trzymaj panienki, od nich pojedziesz po ludziach! Czwórka, ładnie! Trzymaj tak.

– Ten pan z kamerą to oczywiście operator filmowy, do niego przypięty kablem jest dźwiękowiec, za nimi stoi spec od oświetlenia planu i jednocześnie kierowca…

– Szóstka, jedź na Filipa!

– A to dziennikarz informacyjny, który właśnie relacjonuje to, co się u nas dzieje, czyli robi tak zwanego stendapa. I tu najważniejsza jest zimna krew, on nie ma prawa się dać zdekoncentrować, zaraz sprawdzimy, jak też nasz kolega się skoncentrował…

– Szerzej, uważaj, szóstka, co ona robi!

– Bo to jest tak, proszę państwa, że dookoła niego mogą się dziać różne rzeczy, a jemu nie wolno zareagować…

Ryk radości z wielu gardeł wstrząsnął reżyserką. Marta złapała Filipa za tyłek. Na antenie!

– Cisza! – wrzasnął Maciek. – Kran, uwaga!!!

– Kończ, Marta!

– O, drogi kolego, niedobrze, musisz ćwiczyć koncentrację! Tego stendapa musisz, niestety, powtórzyć!… Oddajemy głos do studia!

– Kran! Jedź!

I tak bitą godzinę.

Przez cały czas po budynku chodziły sobie dwudziestoosobowe grupy, prowadzone przez naszych kolegów. Co jakiś czas uzupełniały tłum w przedsionku reżyserki, czyli za szybą, za naszymi plecami. W samej reżyserce oprócz nas przy konsoletach siedzieli już tylko nasi koledzy, a zwłaszcza koleżanki. Co jakiś czas dobiegały nas szepty z tyłu:

– O Jezu, ale nerwówa!

Tak naprawdę nie nerwówa, tylko koncentracja. To, czego zabrakło Filipowi, kiedy piękna Martusia urzeczywistniła swój, jak nam się wydawało, żart z wczorajszej odprawy.

Motory były najpiękniejsze.

Myślałam, że Filip przesadza z ich liczbą, bo ma on taką tendencję, ale naprawdę było ich ze dwieście. Wystartowane przez Krysię, przejechały z rykiem podrasowanych silników, przeważnie bez tłumików, ulicą koło budynku. Michałek rzęził z zachwytu na ich widok. Nie dziwiłam mu się. Były przepiękne! Jednego dzikiego jeźdźca Michałek odpytał, zatrzymując go uprzednio niemal z narażeniem życia, bo metodą rzucenia się pod koła. Trafił mu się napakowany superman z tatuażami wszędzie tam, gdzie wystawał ze skórzanego odzienia (zapewne pod spodem miał ich dużo więcej). Jechał na starym junaku ze szczecińskiej fabryki.

– Kolego! – zachrypiał motocyklista z uczuciem. – Młody jesteś i nie możesz tego motoru pamiętać! To jest junak! Motor szczeciński! I telewizja jest szczecińska! To my życzymy naszej telewizji wszystkiego najlepszego!

Zagrzmiał silnikiem, wystartował i oddalił się dostojnie.

O przewidzianej porze zeszliśmy z anteny. Nie na długo, bo następne wejście miało być za czterdzieści minut. Przebijając się przez gromady zwiedzających, popędziliśmy – Ewa, Maciek i ja – napić się kawy.

Na dole okazało się, że już jest tłok. Próbowaliśmy dopchać się do kanapek, ale z marnym skutkiem. Zwróciliśmy się więc ku wyjściu. Ale stał się cud. Zatrzymały nas nasze koleżanki, pracujące na co dzień w biurze, te same, które tak się dziwiły nerwówie w reżyserce, a które zazwyczaj odnosiły się do nas raczej obojętnie.

– Bez kanapeczki was nie puścimy! Musicie się pokrzepić! Kawy? Herbaty?

Od ręki dostaliśmy wszystko. Zapchaliśmy więc gęby kanapeczkami od zaprzyjaźnionej restauratorki, popiliśmy gorącą kawą i polecieliśmy z powrotem.

W tym właśnie wejściu czekała nas mina w postaci sekwencji w reżyserce. Jędruś miał zwywiadować mnie w towarzystwie inżyniera studia, jak to rozsądnie zasugerował Maciek.

Pierwszych cztery czy pięć rozmów poszło gładko. Podczas tej piątej do reżyserki wleciała ekipa w składzie: operator Paweł, Jędruś i jakiś pomagier dźwiękowy. Paweł podpiął kamerę do stosownego wejścia i ustawił się w gotowości. Szósta rozmowa była nasza.

Jędrek – cały czas na dopalaczach, bo leciutko zaczynaliśmy gonić czas – przedstawił panią redaktorkę programu, pani redaktorka przedstawiła inżyniera studia; potem szybko opowiedziałam o dwóch najważniejszych facetach w czasie trwania tego programu – tu Paweł najpierw podstawił kamerę pod nos Maćkowi, który założył na uszy słuchawki i dokonywał cudów koncentracji, jednocześnie uśmiechając się mile, kiedy była mowa o nim i miksując obrazek od Pawła z czymś tam ze studia; potem Pawełek obrócił się błyskawicznie w stronę Marcina, a my usiłowaliśmy wyjść kamerze z pola widzenia. Cały czas reżyserka pełna była ludzi, których też należało pokazać. Kiedy już przedstawiliśmy Marcina i powiedziałam, do czego nam służy realizator dźwięku (ten nasz dźwięk też on cały czas robił), poprosiłam inżyniera studia, żeby powiedział o całej technicznej reszcie.

I wtedy poczułam, że coś się dzieje niepokojącego.

Mianowicie coś jakby mi ciekło po nogach!

A wciąż byliśmy na antenie!

Boże jedyny, żeby tylko operator nie odszedł od nas z kamerą za daleko! Bo jeszcze to pokaże!

Na szczęście Paweł nie miał miejsca na żadne zamiatanie kamerą po parterach. Szedł po reżyserce i starał się pokazywać to, o czym mówił kolega inżynier.

I Spojrzałam na zegar. Przewalamy! A ja nie mogę Jędrusiowi nic powiedzieć!

Sprawdziłam szybko, gdzie patrzy kamera, pomachałam dramatycznie rękami. Ewa dostrzegła moją panikę. Postukałam wymownie palcem w tarczę zegarka i z ulgą zauważyłam, że Ewa, która siadła na moim miejscu, mówi do mikrofonu. Niemal w tym samym momencie Jędrek, który zawsze był sprawny i szybki, zgrabnie zakończył story o reżyserce i ponownie podszedł do mnie.

– A teraz, proszę, powiedz mi, co właściwie ty tu robisz? Kto to taki: autor programu?

I podstawił mi pod nos mikrofon.

– Autor programu – powiedziałam – to jest człowiek, który program wymyślił. A kiedy ten program leci na żywo, tak jak nasz, i kiedy autor widzi, że prowadzący za długo gada z jednym rozmówcą, mówi mu na ucho: Spadaj, czas ci się skończył!

Jędrek rozłożył ręce, a właściwie tę jedną, bez mikrofonu.

– No cóż, kiedy autorka mówi „spadaj”, to dla prezentera jest to absolutny rozkaz! Spadam zatem!

Maciek przeszedł na obrazki z ulicy, Jędrek z ekipą polecieli dalej. Ewa zaczęła wydobywać się z mojego fotela, żebym mogła dalej wspierać Maćka jako ta autorka programu.

– Ewa, siedź tam – powiedziałam pospiesznie. – I lećcie dalej dokładnie tak jak w scenariuszu, Maciek sobie poradzi, tylko pilnuj mu czasów! Ja chyba rodzę! Powodzenia.

Zaczęłam się wycofywać z reżyserki. W brzuchu czułam jakieś dziwne sensacje. To się nazywa, że wody odeszły, cholera, zaraz zaczną się bóle!

Obserwatorzy z parapetu, a zwłaszcza obserwatorki, zorientowały się w sytuacji. Rozległy się okrzyki:

– Wika rodzi! Pogotowie! Trzeba ją zabrać!

– Cisza! – ryknął strasznym głosem Maciek. – Zabierzcie ją i spokój ma być!

I powrócił do wydawania poleceń operatorom.

Udało mi się przedostać do przedsionka. Na szczęście zaraz za progiem wpadłam na Filipa, który skończył z lipnymi stendapami i oddawał się oprowadzaniu wycieczek. Filip jest człowiek przytomny. Filip pomoże.

– Filipku – powiedziałam półgłosem, łapiąc go za rękaw, podczas gdy wokół nas kłębił się tłum podekscytowanych biuralistek. – Ja rodzę, cholera jasna! Ściągnij mi jaką karetkę czy co!

– Masz bóle? – zapytał fachowo czołowy pistolet redakcji informacji.

– A bo ja wiem, co to jest? Może to i bóle! Zdążyłam zrobić własne wejście i mnie złapało. Kałuża po mnie została!

– Wody odeszły – skonstatował Filip, ojciec półrocznego niemowlaka. – Chodź, schowamy cię w emisji, tam się wycieczek nie prowadzi.

Mówiłam, że Filipek przytomny. Drzwi do pokoju emisji były o krok.

Aż mnie zgięło!

– Cholera! Boli! Pomóż mi przejść!

Filip zdecydowanym ruchem jednego przedramienia rozgonił gapiów, drugim podparł mnie i pomógł mi przejść te cztery kroki. Po czym rąbnął pięścią w drzwi do emisji.

– Co pan robi, panie? – obruszył się jakiś facet z wycieczki. – Domofonu tu nie ma czy co?

– Na razie jest tylko taki – powiedział zgodnie z prawdą Filip i walnął jeszcze raz.

W drzwiach stanął kolega Zbyszek – Czego się awanturujesz? – spytał pogodnie. – O kurczę! Wika, chodź szybko, no chodź, pomogę ci, dawaj ją, Filip.

Drzwi za nami się zamknęły, odcinając nas od kłębiącego się tłumu, złożonego z naszych zdenerwowanych kolegów i koleżanek oraz nieświadomych powagi sytuacji miłośników telewizji.

– Chłopaki, czy ja wreszcie mogę sobie pokrzyczeć? – spytałam cichutko.

– Wrzeszcz, Wicia – powiedział życzliwie Zbyszek. – To dobrze robi, a nam nie przeszkadza.

Wrzasnęłam więc sobie, bo już mnie zdrowo zabolało. Ale po chwili przeszło.

Filip już dzwonił na pogotowie. Nie bawił się w żadne 997, tylko zadzwonił na numer wewnętrzny, znany sobie dobrze, bo stale tam przecież siedział i coś nagrywał.

– Hania? Jak to dobrze, że to ty dzisiaj masz dyżur! Słuchaj koleżanka nam rodzi! Coś ty, oglądacie nas? Tak, ta sama, przed chwilą występowała! Wika, kiedy ci te wody odeszły?

– Właśnie wtedy!

– No, Hania, właśnie wtedy! Jak to, kiedy? Jak była na antenie! No, naprawdę! Wysyłasz? Cudnie, Hanuś, to zajedźcie od tylca, z przodu mamy jubel, zaraz zejdę i będę tam na was czekał, sami nie traficie. Hej!

Odwrócił się do nas.

– Oglądają nas! Widzieli twoje wejście, Wika, mówiła Hania, że się śmiali, że możesz zaraz urodzić! Wykrakali, to przez nich! Zbigu, zadzwoń do wartowników, niech otworzą tyły, karetka musi podjechać! Trzymaj się, Wicia!

I poleciał.

Podczas kiedy Zbyszek zawiadamiał wartowników o naglącej potrzebie, rzuciłam okiem na zestaw ekranów. Program spokojnie leciał, jak miał napisane. Oglądałam go sobie zatem, od czasu do czasu pokrzykując, bo mnie bolało.

Kiedy pogotowiarze wynosili mnie z pokoju emisyjnego, do studia wjeżdżał właśnie potwornej wielkości tort od Henia z Duetu.

A za drzwiami czyhał już Filip z ekipą filmową.

Dostałam dzikiego ataku śmiechu.

– Filip, ty harpagonie – wyjęczałam. – Ze wszystkiego forsę wydusisz, koleżanki nie oszczędzisz…

– No wiesz – obruszył się Filipek. – Najpierw udzieliłem ci przecież pierwszej pomocy! Gramy, chłopaki!

Pogotowiarze nieśli mnie przez zapchany ludźmi korytarz, a moi kochani koledzy lecieli z kamerą za nami; Beret, chichocząc, podtykał mi zwisający z długiego kija mikrofon, a Filip do własnego nadawał jak nakręcony:

– Autorka dzisiejszego programu, nasza koleżanka, Wika Sokołowska, zdążyła jeszcze powiedzieć na antenie to, co sama dla siebie zaplanowała, po czym zaczęła rodzić! Proszę państwa, jesteśmy z nią. Wika, jak się czujesz?

– Świetnie – powiedziałam, bo trzeba było koledze zrobić ładny materiał. – Najważniejsze, że program poszedł! A właściwie jeszcze wciąż idzie, bez przeszkód. Filipie, pozdrów kolegów, którzy jeszcze będą do wieczora pracować, pozdrów naszych telewidzów, o kurrrr…

Zabolało! Pogotowiarze ze śmiechu o mało mnie nie wypuścili razem z noszami.

Filipowi ani powieka nie drgnęła. Wytnie się! Prując tuż obok noszy, przodem do kamery, a tyłem do kierunku biegu, klepał dalej:

– Proszę państwa, będziemy teraz wszyscy trzymać kciuki, że by dobrze poszło, żeby dziecko zdrowo i jak najszybciej przyszło na świat! Wika, to ma być syn czy córka?

– Wszystko jedno!

– No tak, wszystko jedno, ale niezależnie od tego, czy syn, czy córka, na pewno będzie kiedyś pracować w telewizji! Wika, trzy maj się, powodzenia życzymy ci wszyscy, telewidzowie też!

Dotarliśmy do karetki. Ekipa zatrzymała się jak wryta, operator Władek pokazywał jednocześnie kawałek Filipa i kawałek noszy ze mną. Starałam się mieć miły wyraz twarzy, a zwłaszcza nie zakląć w tym momencie, bo to już Filip musiał mieć na czysto – nie do powtórki, nie do wycięcia. Pogotowiarze wpychali nosze ze mną do samochodu, a Filip kończył z pełnym profesjonalizmem:

– Obiecujemy państwu, że będziemy pierwszymi gośćmi Wiki w szpitalu, kiedy już będzie po wszystkim i przedstawimy państwu tego małego obywatela, małego członka naszej wielkiej telewizyjnej rodziny.

Udało mi się utrzymać miły uśmiech, ale z trudem powstrzymałam się od wybuchu śmiechu. Tego małego członka, jeśli go nie wytnie (a nie bardzo będzie miał jak…) wyłapią mu i zapamiętają natychmiast. Już wyłapali! Już po herbacie! Już Beret chichocze i chichocze operator! Tak oto moje dziecko wchodzi do firmowej anegdoty na starcie życia!

Maciuś przyszedł na świat dokładnie na godzinę przed ostatnim wydaniem programu informacyjnego.

Nie wiem, jak Filip to sobie załatwił!

Dam sobie głowę uciąć, że to jego robota. Chciał mieć michałka do tego wydania, bo w poprzednim już podał do wiadomości publicznej radosną nowinę, którą nagrywał z takim poświęceniem, lecąc obok noszy ze mną tyłem do przodu po schodach.

Nie wiem też, jakim cudem namówił lekarzy, żeby go z ekipą wpuścili na salę, gdzie leżeliśmy – już we dwójkę.

A już zupełnie nie wiem, jak mu się udało przeszwarcować Terenię.

– Wikuniu, nie martw się – powiedziała ta znawczyni kobiecej psychologii spoza maseczki chirurgicznej, którą musiała założyć podobnie jak cała reszta. Wyciągnęła z kuferka pudry. – Nie pozwolimy ci wyglądać niezawodowo!

I zrobiła mnie na lalę paroma pociągnięciami pędzla.

Pewnie Filip zdawał sobie sprawę, że prędzej pęknę, niż pozwolę się sfilmować w charakterze wymiąchanej położnicy. Maciuś wymagań w tym względzie nie miał, wystąpił więc saute.

– Pawełku – poprosiłam słabo – tylko proszę, rób tak, żebym wyglądała jak człowiek… nie świeć mi prosto w gębę…

– Spokojnie, szefowa. To będzie najładniejszy portret w twoim życiu! I Maciusia też.

I był.

Kochani koledzy przytaszczyli monitor i po wykonaniu zdjęć cofnęli w kamerze taśmę, czego normalnie nigdy nie chcą robić, po czym obejrzeliśmy wspólnie z lekarzami (lekarza Filip też zwywiadował, a jakże) materiał.

No i znowu sprawdziła się moja teoria, że sympatia operatora wpływa na urodę filmowanego obiektu. Kiedy pokazuje mnie ktoś, kto mnie nie lubi, zazwyczaj wyglądam jak zmora. I odwrotnie. Jeśli lubi, to pięknie… Boże, ależ to był męczący dzień…

Poniedziałek, 23 kwietnia

Maciuś jest świetny po prostu.

Mały człowieczek o zdecydowanym charakterze. Jak śpi, to śpi. Jak je, to je. Jak siusia, to siusia. Żadnych czynności pośrednich.

Lubi mnie. To się czuje. Ten pediatra miał rację.

A ja mam wrażenie, że znam Maćka od stu lat. Jest dla mnie absolutnie przewidywalny. Wiem, kiedy będzie chciał pojeść, kiedy się posiusia i kiedy zechce spać przy mnie. Więcej działań na razie nie podejmuje.

Genialny wynalazek, te sale dla matek z niemowlakami. Nie potrafię sobie wyobrazić, że leżałabym tu jak kołek, a on leżałby jak kołek zupełnie gdzie indziej, a ja tylko kilka razy dziennie pełniłabym rolę restauracji. To musi być niesłychanie przykre i jakieś takie upokarzające obie strony.

No więc leżymy sobie, odpoczywamy po trudach wczorajszego dnia i odbieramy sms-y oraz telefony. Dzisiaj wolę sms-y. Tymon pewnie się domyślił, bo przysłał już jeden. „Gratuluje Maciusia, świetny chłopak, widziałem Was w telewizji, pięknie wyglądałaś, kocham Was oboje bardzo mocno”.

Kocha. Nas. Nas oboje.

Myślę, że Maciek będzie za nim przepadał!

No i na pewno będzie przepadał za swoim ojcem chrzestnym, od którego ma się nauczyć mnóstwa ważnych rzeczy.

Ojciec chrzestny, podobnie jak matka chrzestna i cała reszta ukochanych kolegów, zapchali mi sms-ami całą pamięć komórki. Dobrze, że mam pojemną. Nadawali w nocy – pewnie przy dobrze zasłużonym bankiecie, wznosząc liczne toasty na naszą cześć. Naszą, to jest moją i Maciusia. Odczytywałam to Maćkowi rano, kiedy nażarty jak pyton układał się do snu.

Do rodziny zadzwoniłam jeszcze wczoraj. Byli lekko wstrząśnięci, kiedy oglądając program lokalny, dowiedzieli się, że właśnie odjechałam do szpitala. Bo jakoś żadne z kochanych kolegów i koleżanek nie miało prostego pomysłu ich powiadomienia, choć znają, skubani, numer do rodziców! Bartek też na to nie wpadł, tak się zintegrował z telewizyjnym towarzystwem.

Mama, ochłonąwszy, zadzwoniła natychmiast do pogotowia i usiłowała się dowiedzieć, do którego to ja szpitala pojechałam. Nic z tego jednak nie wyszło, bo w pogotowiu chronią nie tylko osobiste dane pacjentów, ale również osobiste wszystko. Któż bowiem może zaręczyć, że obca facetka, która dzwoni w tej sprawie, nie jest na przykład stuknięta? Widziała panią redaktor w telewizji i teraz chce jechać za nią, dać jej po łbie za to, że kiedyś nie stanęła po jej stronie w sporze ze spółdzielnią mieszkaniową… Albo że nie jest maniaczką, która pośle do szpitala zatrute czekoladki, żeby pani redaktor zjadła i padła, bo nie lubimy tu rudych!

Ostatecznie Krzysio musiał uruchamiać znajomości i dojścia. I wierna rodzinka kibicowała mi w przedsionku, dopóki nie urodziłam szczęśliwie synusia o słusznej wadze trzech i pół kilograma… Nieco wcześniej niż było liczone – zapewne na skutek ciężkiej pracy i dużych emocji; ale, jak powiedzieli lekarze – bez skutków ujemnych.

Teraz żadnych członków rodziny tu nie ma, bo mają obowiązki służbowe. W końcu jest dzień powszedni. I dobrze, bo muszę jakoś ochłonąć i przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości.

Szczęście nadzwyczajne, że dostałam pojedynczą salkę. Nie wiem, czy tu tak jest, czy to dlatego, że z mediami wszyscy chcą żyć w zgodzie. Nie obchodzi mnie to zupełnie.

Kiedy Maciuś śpi i posapuje z błogości (znowu się nażarł jak bardzo mały pytonek), rozmyślam sobie, jak to będzie dalej.

Tymon mnie kocha. Kocha Maćka. Nie mam powodu, żeby myśleć, iż jest inaczej.

Ja go też kocham i chcę z nim być.

Kocham też moją pracę. Ten cały szalony z pozoru kocioł, tych wszystkich wariatów, z którymi pracuję – w gruncie rzeczy wspaniałych, utalentowanych, uroczych… Bez nich też nie mogłabym żyć. I bez tej strasznej, wyczerpującej, nerwowej, niekonsekwentnej, nieocenialnej, źle opłacanej roboty!

To ona zrobiła ze mnie człowieka, ta praca. Te wszystkie reportaże, ci wszyscy ludzie, których spotkałam na planie, o których robiłam filmy i którzy ze mną przy tych filmach pracowali. Te niekończące się dyskusje, nocne montaże, emocje przy skomplikowanych transmisjach i ta szalona radość, kiedy wszystko się udawało i widzieliśmy, że program jest dobry.

Wczoraj świętowali beze mnie. Muszę to sobie odbić! Muszę robić programy, filmy, reportaże, muszę po prostu!

A co z Tymonem?

Czyżbym go mniej kochała, mniej potrzebowała?

Nie, tak nie wolno porównywać!

Na razie zastosujemy patent Scarlett O’Hary; pomyślę o tym jutro. Dzisiaj mam wolne.

Wtorek, 24 kwietnia

Scarlett – genialna dziewczyna!

Tymon przysłał sms-a. W kilku częściach, bo nie zmieścił się w normie.

„Wikuniu, kochana moja! Pisze, bo tak latwiej i Tobie będzie latwiej odpowiedziec. Kocham Cie bardzo, naprawdę i Maciusia tez, chetnie zostalbym jego tatusiem, a nawet dorobilbym mu siostrzyczke. Wiem, ile dla Ciebie znaczy Twoja praca. Widzialem, jak pracujesz i rozumiem to. Mysle, ze nie chcialas rozmawiac o malzenstwie, bo musialabys wybierac – ja w Swinoujsciu albo telewizja w Szczecinie. Wikus – mam mozliwosc zamiany mojego domu w Swinoujsciu (przestalem go lubic ostatnio) na domek w Szczecinie. Na przedmiesciu, to chyba stare Gumience. Przemyslalem sprawe i doszedlem do wniosku, ze moge firma zarzadzac ze Szczecina. To nie jest jakas astronomiczna odleglosc. Swinoujscie mi zbrzydlo, tak czy inaczej – przenosze sie. Moze w tej sytuacji jednak bys za mnie wyszla?

Odpowiedziałam lakonicznie:

„Wychodzimy za Ciebie natychmiast – Wika i Macius”.

Swoją drogą, kiedy w tych komórkach wreszcie będą polskie znaki?!

KONIEC. WYCHODZĘ ZA MĄŻ!