51909.fb2
kiedy Łazik się obudził, słońce wisiało nisko nad horyzontem, cienie skał padały na plażę, a Psamatos zniknął.
Obok stała wielka mewa, przyglądając mu się uważnie, i przez chwilę Łazik zląkł się, że może chce go zjeść.
Mewa jednak rzekła: — Dobry wieczór! Czekam, żebyś się w końcu obudził.
Psamatos mówił, że powinieneś ocknąć się przed podwieczorkiem, ale ta pora już dawno minęła.
— Przepraszam, czy czeka pan na mnie, panie Ptaku? — spytał bardzo uprzejmie Łazik.
— Nazywam się Mewa — oznajmiła mewa — i gdy tylko wzejdzie księżyc, mam cię zabrać księżycową ścieżką. Ale najpierw mamy parę spraw do załatwienia.
Wsiadaj na mój grzbiet; zobaczymy, jak ci się spodoba latanie!
Z początku Łazikowi wcale się nie podobało.
Wszystko było w porządku, póki Mewa trzymała się blisko ziemi, szybując na sztywnych, rozpostartych skrzydłach; kiedy jednak śmigała w górę, skręcała gwałtownie, kołysząc się na boki, albo nagle ostro opadała w dół, jakby zamierzała zanurkować w falach, mały piesek, słysząc świst wiatru w uszach, żałował, że nie siedzi bezpiecznie na ziemi.
Powtórzył to zresztą kilkakrotnie, mewa jednak za każdym razem odpowiadała:
— Trzymaj się! Jeszcze niczego nie widziałeś.
Latali tak przez jakiś czas i Łazik powoli zaczął przyzwyczajać się do nowej sytuacji; był już porządnie zmęczony, gdy Mewa krzyknęła nagle:
— Ruszamy! — i o mało nie spadł jej z grzbietu.
Ptak bowiem wystrzelił w górę jak rakieta, a potem popędził z wiatrem niczym strzała.
Wkrótce znaleźli się tak wysoko, że Łazik ujrzał w dali słońce, zapadające za ciemnymi wzgórzami, hen, poza krawędź świata.
Zmierzali wprost ku wyniosłym czarnym urwiskom, zbyt stromym, by ktokolwiek mógł się na nie wdrapać.
Fale obmywały ich podnóża, uderzając o nie z pluskiem, a na powierzchni skał nie rosła nawet najmniejsza roślinka — mimo to jednak pokrywały je białe kropki.
Były to setki morskich ptaków, siedzących na wąskich skalnych półkach.
Część z nich toczyła melancholijne rozmowy, inne milczały, a jeszcze inne zrywały się nagle do lotu, zataczając w powietrzu kręgi i nurkując ku czekającym w dole falom, które z tej wysokości zdawały się tylko drobnymi zmarszczkami na wodzie.
Tam właśnie mieszkała Mewa.
Przed wyruszeniem w drogę musiała spotkać się z kilkoma towarzyszkami, między innymi najstarszą i najważniejszą ze wszystkich mew czarnogrzbietych, i wysłuchać wiadomości, które chciały przekazać.
Posadziła zatem Łazika na jednej z wąskich półek, znacznie węższej niż zwykły próg, każąc mu czekać i uważać, żeby nie spadł.
Możecie być pewni, że Łazik bardzo uważał, aby nie zlecieć, a mocny boczny wiatr bynajmniej mu te go nie ułatwiał.
Z całych sił przywarł do skały i popiskiwał cichutko.
W sumie było to paskudne miejsce dla zaczarowanego i wystraszonego małego pieska.
W końcu blask słońca zgasł ostatecznie, morze zasnuła mgła, a w zapadającej ciemności rozbłysły pierwsze gwiazdy. Potem zaś, ponad woalem mgły, daleko nad falami pojawił się księżyc, żółty i okrągły, kreśląc na wodach swą świetlistą ścieżkę.
Wkrótce Mewa powróciła i zabrała dygoczącego Łazika.
Po zimnej skalnej półce pióra ptaka wydały mu się ciepłe i przytulne, toteż wtulił się w nie mocno. Wówczas Mewa śmignęła naprzód, a wszystkie inne ptaki zerwały się ze skał, krzycząc i zawodząc na pożegnanie, podczas gdy oni pędzili księżycowym szlakiem, rozciągającym się prosto od brzegu aż po mroczną krawędź nicości.
Łazik nie miał pojęcia, dokąd prowadzi księżycowa ścieżka, a w tej chwili zanadto się bał i martwił, by o to pytać; zresztą powoli przywykał już do niesamowitych przygód.
Gdy tak lecieli ponad linią srebrzystego blasku na czarnej tafli wód, księżyc wznosił się wyżej i wyżej, jarząc się coraz mocniejszym białym światłem, aż wreszcie żadna gwiazda nie śmiała zbliżyć się do niego i pozostał sam na wschodnim niebie.
Bez wątpienia Mewa wypełniała rozkazy Psamatosa i zmierzała tam, gdzie Psamatos jej kazał, a czarodziej z pewnością pomagał jej swą magią, bo nie kluczyła i leciała szybciej niż największe morskie ptaki nawet kiedy pędzą chyżo z wiatrem.
Mimo to minęły wieki, nim Łazik ujrzał cokolwiek poza srebrnym blaskiem i przestworem wód w dole, a cały ten czas księżyc rósł coraz bardziej i w powietrzu czuło się coraz większy chłód.
Nagle na horyzoncie zobaczył ciemny punkt, który rósł z każdą chwilą; wreszcie Łazik pojął, że to wyspa.
Znad wody dobiegł ku nim ogłuszający odgłos szczekania, na który złożyły się wszystkie możliwe barwy i tony szczęknięć: piski i wrzaski, jęki i mlaski, skowyty i skomlenie, burczenie i warczenie, a także donośne ujadanie, tak głośne, jakby do biegało z pyska gigantycznego ogara, pilnującego dobytku olbrzyma.
Sierść na karku Łazika nagle zjeżyła się groźnie, a on sam pomyślał, że chętnie odwiedziłby to miejsce i pospierał się trochę ze wszystkimi tamtejszymi psami naraz — póki nie przypomniał sobie, jaki jest mały.
— To Wyspa Psów — oznajmiła Mewa — a dokładniej Wyspa Zaginionych Psów, gdzie trafiają wszystkie zabłąkane psy, o ile miały szczęście bądź za służyły sobie na nagrodę.
Niezłe miejsce, tak przynajmniej słyszałam — w każdym razie dla psiej braci.
Mogą tam sobie hałasować do woli i nikt ni czym w nie nie rzuca.
Kiedy świeci księżyc, urządza ją prawdziwe koncerty, szczekając na swą ulubioną nutę. Podobno rosną tam kościodrzewa, których owocami są soczyste mięsne kości, spadające na ziemię, gdy dojrzeją.
Nie! Na razie tam nie lecimy!
Widzisz, chwilowo nie jesteś do końca psem, choć też i nie zabawką.
W istocie Psamatos sam nie wiedział, co z tobą począć, kiedy oznajmiłeś, że nie chcesz wracać do domu.
— Dokąd zatem zmierzamy? — spytał Łazik.
Bardzo zaciekawiły go kościodrzewa i poczuł się zawiedziony, słysząc, że nie obejrzy z bliska Wyspy Psów.
— Księżycową ścieżką wprost na krawędź świata, a potem dalej, na księżyc.
Tak kazał stary Psamatos.
Łazikowi wcale nie spodobała się myśl o przekroczeniu granicy świata, a księżyc wydał mu się zimny i niegościnny.
— Czemu na księżyc? Jest wiele miejsc na świecie, których nie znam.
Nigdy nie słyszałem, by na księżycu były kości, nie mówiąc już o psach.
— Jeden jest na pewno — pies Człowieka z Księżyca, a że to porządny staruszek, oraz największy ze wszystkich magów, z pewnością ma kości dla niego i dla każdego miłego gościa.
Jeśli zaś chodzi o powód dla którego cię tu przysłano. Śmiem twierdzić, że dowiesz się w swoim czasie, jeżeli tylko zachowasz rozsądek i przestaniesz marnować czas na próżną gadaninę. Uważam, iż to bardzo uprzejmie ze strony Psamatosa, że w ogóle się tobą zajął; prawdę mówiąc, nie pojmuję, czemu zawracał sobie głowę. To do niego niepodobne. Nigdy nie robi niczego bez ważnej przyczyny — a ty nie wyglądasz mi na specjalnie ważnego.
— Dziękuję — odparł zdruzgotany słowami Mewy Łazik.
— Niewątpliwie to bardzo miło ze strony czarodziejów, że przejmują się moim losem, choć trochę mnie to niepokoi. Nigdy nie wiesz, co cię zaraz spotka, kiedy raz wmieszałeś się w sprawy czaro dziejów i ich przyjaciół.
Żaden jazgotliwy szczeniak nie zasługuje na tak wielkie szczęście — odparła Mewa i na zakończyła się ich rozmowa.
Księżyc stawał się coraz większy i jaśniejszy, a świat w dole stale malał, rozpływając się w mroku. Aż wreszcie dotarli do jego końca i Łazik ujrzał pod sobą gwiazdy migoczące w bezdennej czarnej otchłani. Hen, w dole dostrzegał białą pianę, lśniącą w promieniach księżyca w miejscu, gdzie woda przelewała się przez krawędź ziemi i opadała wprost w pustkę.
Nagle okropnie zakręciło mu się w głowie, toteż wtulił się mocniej w pióra Mewy i na dłuższą chwilę zamknął oczy.
Kiedy otworzył je ponownie, zobaczył pod sobą księżyc — nowy, biały świat, połyskujący niczym śnieg, pełen bladobłękitnych i zielonkawych równin, na które padały długie cienie wysokich, szpiczastych gór.
Gdy Mewa śmignęła w dół, na szczycie najwyższej z nich tak wysokiej, że zdawała się dźgać niebo, celując prosto w nich — Łazik ujrzał białą wieżę.
Ściśle biorąc, jej biel urozmaicały różowe i jasnozielone linie, cała też migotała, jakby wzniesiono ją z milionów morskich muszelek, wciąż jeszcze błyszczących i mokrych od piany.
Wieża stała na skraju przepaści, białej niczym kredowe urwisko, lecz lśniącej w blasku księżyca jaśniej niż czysta szyba w bezchmurną noc.
O ile Łazik mógł się zorientować, w dół urwiska nie wiodła żadna ścieżka.
Chwilowo jednak nie miało to najmniejszego znaczenia, bo Mewa opadała już w dół i wkrótce usiadła na dachu wieży, wysoko ponad księżycowym światem, w porównaniu z którym nadmorskie urwiska, skąd pochodziła, zdawały się niskie i bezpieczne.
Ku wielkiemu zdumieniu Łazika tuż obok natychmiast otwarła się klapa w dachu i ze środka wyjrzała głowa starca o długiej, srebrzystej brodzie.
— Całkiem nieźle! — rzekł nieznajomy.
— Mierzyłem twój czas, odkąd minęłaś krawędź — leciałaś jakieś tysiąc mil na minutę. Spieszno ci dziś rano! Dobrze, że nie wpadłaś na mojego psa. Na Księżyc, gdzież on się podziewa?
Wyciągnął niewiarygodnie długi teleskop i przyłożył go do oka.
— A, tam jest! — krzyknął.
— Znów gania promienie księżyca, utrapiony zwierzak! Chodź no tu! Tutaj! — za wołał, a potem wydał z siebie długi, dźwięczny gwizd.
Łazik uniósł wzrok, myśląc, że ten zabawny starzec musiał chyba oszaleć, skoro gwiżdże na psa, patrząc w niebo, lecz ku swemu zdumieniu daleko nad wieżą ujrzał małego białego pieska z białymi skrzydłami, ścigającego coś, co przypominało przezroczyste motyle.
— Łazik! Łazik! — zawołał starzec i w chwili, gdy nasz Łazik zeskoczył z grzbietu Mewy, zamierzając powiedzieć: "Tu jestem! " (ani przez moment nie za stanowiło go, skąd gospodarz zna jego imię), zobaczył, jak mały latający pies nurkuje wprost ku nim i siada na ramieniu swego pana.
Dopiero wówczas zorientował się, że pies Człowieka z Księżyca także musi nazywać się Łazik.
Wcale mu się to nie spodobało, ale że nikt nie zwracał na niego uwagi, wrócił na miejsce i zaczął powarkiwać pod nosem.
Łazik Człowieka z Księżyca miał dobry słuch, natychmiast więc zeskoczył na dach i zaczął ujadać jak szalony; po chwili usiadł i warknął:
— Kto sprowadził tu tego psa?
— Jakiego psa? — spytał Człowiek.
— Tego głupiego szczeniaka na grzbiecie Mewy — wyjaśnił księżycowy pies.
Rzecz jasna. Łazik natychmiast podskoczył jak ukłuty, szczekając najgłośniej, jak potrafił:
— Sam jesteś głupim szczeniakiem! Kto powiedział, że możesz się nazywać Łazik? Bardziej przypominasz kota czy nietoperza niż uczciwego psa
Jak widzicie, byli na najlepszej drodze do zostania serdecznymi przyjaciółmi.
Tak właśnie bowiem witają się z nieznajomymi pobratymcami małe pieski.
— Och, lećcie sobie obydwaj! I przestańcie tak ha łasować.Chcę pomówić z posłańcem — wtrącił Człowiek.
— No chodź, maluchu! — szczeknął księżycowy pies i nagle Łazik przypomniał sobie, że rzeczywiście jest malutki, nawet w porównaniu z tamtym, który też nie był olbrzymem, zamiast więc odburknąć coś niegrzecznie, odparł:
— Chętnie, gdybym tylko miał skrzydła i umiał latać!
— Skrzydła? — powtórzył Człowiek z Księżyca.
— To łatwe! Masz tu parę i uciekaj!
Mewa roześmiała się i niespodziewanie zrzuciła go z grzbietu — oraz z dachu wieży!
Lecz Łazik zdołał tylko sapnąć i ledwie zaczął sobie wyobrażać, jak spada i spada niczym kamień na białe skały w dolinie, rozciągającej się wiele mil pod nimi, gdy odkrył, że ma teraz parę pięknych białych skrzydeł z czarnymi plamkami (pasujących do jego sierści!). Niemniej jednak zdążył spaść dość nisko, zanim udało mu się zatrzymać — nie był przecież przyzwyczajony do latania. Potrzebował nieco czasu, by do niego przywyknąć, jednakże na długo zanim Człowiek z Księżyca skończył rozmawiać z Mewą, Łazik ścigał się już z księżycowym psem wokół wieży.
Zaczynał właśnie czuć się zmęczony pierwszymi próbami szybowania w powietrzu, kiedy księżycowy pies śmignął w dół, ku wierzchołkowi góry, i przysiadł na skalnej półce u stóp murów.
Łazik podążył za nim i wkrótce siedzieli obok siebie, dysząc z wywieszonymi językami.
— A zatem nazwano cię po mnie? — spytał księżycowy pies.
— Nie po tobie — odparł Łazik. — Jestem pewien, że kiedy moja pani nadawała mi imię, nigdy o tobie nie słyszała.
— Nieważne. To ja, jako pierwszy pies, zostałem nazwany Łazik; tysiące lat temu, toteż bez wątpienia nazwano cię po mnie!
Byłem zresztą prawdziwym łazikiem! Zanim tu przybyłem, nigdy nie za trzymałem się nigdzie na dłużej ani do nikogo nie należałem. Od szczenięcych czasów biegałem na swobodzie i łaziłem tak i wędrowałem, aż w końcu pewnego ranka — bardzo pięknego; słońce świeciło mi prosto w oczy — spadłem z krawędzi świata, goniąc za motylem.
— Wierz mi, to paskudne uczucie! Na szczęście w tej właśnie chwili księżyc przepływał pod światem i po okropnym locie przez chmury, poobijany od zderzeń ze spadającymi gwiazdami, wylądowałem na nim. Ściśle mówiąc, wpadłem prosto do jednej z olbrzymich srebrnych sieci, które tutejsze szare pająki rozsnuwają między górami.
Wielki pająk zbiegał właśnie po drabinie, by zamarynować mnie i zanieść do spiżarni, gdy pojawił się Człowiek z Księżyca. Dzięki swemu teleskopowi widzi on wszystko, co się dzieje po tej stronie księżyca. Pająki boją się go, bo daje im żyć w spokoju, tylko jeśli zgodzą się spla tać dla niego srebrne nici i liny.
Podejrzewa, iż chwytają jego promyki księżyca — a na to nie pozwala — choć udają, że żywią się jedynie smokoćmami i cienioperzami.
W spiżarni tamtego pająka znalazł skrzydełka promyków i szybciej, niż zdążyłbyś polizać mu rękę, zamienił go w kamień.
Potem podniósł mnie, pogłaskał i rzekł:
— To był paskudny upadek! Lepiej dam ci parę skrzydeł, żeby zapobiec dalszym przykrym niespodziankom, a teraz leć sobie i pobaw się! Nie ganiaj moich promyków księżyca i nie poluj na białe króliki! A kiedy poczujesz się głodny, wróć!
Okno w da chu zazwyczaj stoi otworem!
Uznałem, że miły z niego gość, lecz dość stuknięty. Ale ty nie popełnij tego błędu! To nie szaleniec.Nie śmiem zrobić krzywdy jego promykom księżyca czy królikom. Mógłby zamienić mnie w coś naprawdę przerażającego.
A teraz powiedz, czemu przyleciałeś tu z posłańcem!
— Posłańcem? — powtórzył Łazik.
— Oczywiście. Mewą, posłańcem starego piaskowego czarodzieja — odparł księżycowy pies.
Zaledwie Łazik skończył opowieść o swych przygodach, gdy usłyszeli gwizdanie Człowieka.
Natychmiast pomknęli na dach.
Starzec siedział tam, z nogami przewieszonymi przez krawędź, i odrzucał na bok koperty kolejnych otwieranych listów.
Wiatr porywał je w górę, a Mewa wzlatywała za nimi, łapała je i chowała z powrotem do niewielkiej torby.
— Właśnie o tobie czytałem, Łazikanty, mój piesku — oznajmił. — (Tak właśnie będę cię nazywał i musisz zostać Łazikantym; nie mogę trzymać u siebie dwóch Łazików.) Zgadzam się w zupełności z moim przyjacielem Samatosem (nie zamierzam dodawać mu do imienia żadnych bezsensownych P tylko po to, by sprawić mu przyjemność), że powinieneś zostać tu jakiś czas.
Dostałem też list od Artakserksesa, jeśli wiesz, o kim mowa, a nawet jeśli nie wiesz. Domaga się w nim, żebym natychmiast cię odesłał.
Najwyraźniej bardzo zdenerwował się na ciebie za to, że uciekłeś, i na Samatosa, że ci pomógł. Ale na razie nie będziemy sobie za wracać nim głowy i ty też nie musisz, dopóki tu zostaniesz.
— Teraz leć sobie i pobaw się! Nie ganiaj moich promyków księżyca i nie poluj na białe króliki. A kiedy poczujesz się głodny, wróć! Okno w dachu zazwyczaj stoi otworem. Do widzenia!
To rzekłszy, rozpłynął się w powietrzu, a każdy, nawet jeśli nigdy nie był na księżycu, powie wam, jak rzadkie jest tamtejsze powietrze i jak trudno się w nim rozpłynąć.
— No cóż, do widzenia, Łazikanty — powiedziała Mewa. — Mam nadzieję, że lubisz drażnić czarodziejów. Tymczasem żegnaj. Nie poluj na białe króliki, a wszystko będzie dobrze i w końcu bezpiecznie wrócisz do domu — czy tego chcesz, czy nie.
Po tych słowach Mewa odleciała w takim tempie, że zanim zdążylibyście rzec "szzzzu! ", była już tylko punkcikiem na niebie, i wkrótce zniknęła.
Łazik nie tylko zmalał do rozmiarów zabawki, ale zmieniono mu imię i został sam na księżycu — to znaczy, sam, jeśli nie liczyć Człowieka z Księżyca i jego psa.
Łazikanty — lepiej, żebyśmy na razie i my tak go nazywali, aby uniknąć pomyłki — nie miał nic przeciwko temu.
Nowe skrzydła bardzo mu się podobały, a księżyc okazał się nader ciekawym miejscem, toteż wkrótce nasz bohater przestał zadawać sobie pytanie, czemu Psamatos go tu przysłał. Dowiedział się tego dopiero znacznie później.
Tymczasem świetnie się bawił, sam i z księżycowym Łazikiem.
Niezbyt często odlatywał daleko od wieży, na księżycu bowiem, a zwłaszcza po jego białej stronie, żyją wielkie, złośliwe owady, często tak jasne, przezroczyste i ciche, że nie da się dostrzec, kiedy nadlatują.
Promyki księżyca świecą tylko i trzepocą w powietrzu, toteż Łazikanty nie bał się ich ani trochę.
Ogromne białe smokoćmy o ognistych oczach budziły w nim znacznie większy respekt, a oprócz nich w okolicy roiło się od mieczos,szklanników o szczypcach mocnych niczym stalowe paści i bladych jednorogzów, których żądła kłuły jak włócznie, oraz pięćdziesięciu siedmiu gatunków pająków, gotowych pożreć wszystko, co tylko złapią.
A cienioperze były jeszcze gorsze.
Łazikanty robił to, co ptaki żyjące po tej stronie księżyca: rzadko latał, chyba że w bliskim sąsiedztwie domu i w miejscach, w których nic nie mogło zbliżyć się niepostrzeżenie, z daleka od owadzich kryjówek; a podczas swych wędrówek starał się zachowywać bardzo cicho, zwłaszcza w lesie.
Większość tutejszych istot poruszała się cichutko; ptaki niemal nie ćwierkały.
Podstawowym źródłem dźwięków były rośliny.
Kwiaty — białe, śnieżne i srebrzyste dzwonki, blaszkodzwonki, brzękoróże, balladonny i gwiżdziki, fletowoje i żółte (bardzo bladożółte) trąbuszki oraz wiele innych o nazwach niemożliwych do wymówienia — całymi dniami wygrywały melodie.
Pióropusznice, wróżkoskrzypy i paprocie — polifonie i miedziane języczniki oraz gęste leśne krzyki — a także stukotrzciny w mlecznobiałych stawach — powtarzały je cicho, nawet nocą.
W istocie księżycowy świat zawsze był pełen cichutkiej muzyki.
Natomiast ptaki milczały; większość z nich była zresztą maleńka. Skakały w szarej trawie pod drzewami, unikając much i zadziornych wrażek. Część z nich straciła skrzydła lub zapomniała, jak się nimi posługiwać.
Łazikanty często płoszył je, natykając się niespodzianie na małe gniazda, gdy cicho skradał się wśród traw, polując na białe myszy bądź szukając śladów szarych wiewiórek na skraju lasu.
W lasach pełno było srebrnych dzwonków, dźwięczących zgodnym chórem.
Wyniosłe czarne pnie, proste i wysokie niczym dzwonnice kościołów, wyrastały ze srebrzystych kobierców; u góry rozciągało się sklepienie z jasnobłękitnych liści, które nigdy nie opadały, toteż z Ziemi nawet przez najdłuższy teleskop nie da się zobaczyć owych drzew i dzwoneczków pod nimi.
Latem korony drzew pokrywają się gęstwiną bladozłotych kwiatów, a że tutejsze lasy praktycznie nie mają końca, bez wątpienia z naszego świata księżyc wygląda wtedy inaczej niż zwykle.
Nie sądźcie jednak, że Łazikanty cały czas tylko skradał się po okolicy. Ostatecznie psy wiedziały, że Człowiek z Księżyca ma je na oku, przeżyły więc też wiele śmiałych przygód i świetnie się bawiły.
Czasami wędrowały razem i całymi dniami zapominały wrócić do domu.
Raz czy dwa wybrały się w odległe góry, aż wreszcie dotarły tak daleko, że oglądając się, widziały jedynie lśniącą szpilkę wieży.
Siadywały też na białych skałach, obserwując pasące się na zboczach wzgórz stada maleńkich owiec (nie większych niż Łazik Człowieka z Księżyca).
Każda z nich miała na szyi złoty dzwonek, który dźwięczał, gdy tylko się poruszyła, sięgając ku świeżej szarej trawie. Wszystkie dzwonki rozbrzmiewały zgodnym chórem, owce lśniły jak śnieg i nikt ich nie niepokoił.
Łaziki były zbyt dobrze wychowane (i zanadto bały się gniewu Człowieka z Księżyca), by to zrobić, a poza nimi na księżycu nie żyły żadne psy, podobnie zresztą jak krowy, konie, lwy, tygrysy czy wilki.
W istocie nie było tam zwierząt większych my króliki i wiewiórki (a i te rozmiarami przypominały raczej zabawki), prócz nielicznych ogromnych białych słoni, wielkich niemal jak osły, zwykle stojących bez ruchu i na ogół pogrążonych w głębokiej zadumie.
Nie wspominam tu o smokach, bo na razie nie pojawiły się jeszcze w naszej opowieści, a zresztą mieszkały bardzo, bardzo daleko od wieży, gdyż wszystkie, z wyjątkiem jednego, okropnie bały się Człowieka z Księżyca (a nawet ten jeden obawiał się go trochę).
Za każdym razem, gdy psy wracały do wieży i podfruwały do klapy w dachu, zastawały świeżo przygotowany obiad, jakby umówiły się nań wcześniej, rzadko jednak widywały czy słyszały gospodarza.
Miał on w piwnicy pracownię, z której często unosiły się strumienie białej pary i szarej mgły, pełznące schodami w górę i wypływające oknami na piętrze.
— Co on robi całymi dniami? — spytał Łazika Łazikanty.
— Robi? — powtórzył księżycowy pies.
— O, zawsze jest bardzo zajęty — choć odkąd się tu zjawiłeś, sprawia wrażenie bardziej zapracowanego niż kiedykolwiek. Zdaje się, że fabrykuje sny.
— Sny? Dla kogo?
— Dla drugiej strony księżyca. Po tej stronie nikt nigdy nie śni; to tam trafiają wszyscy śpiący.
Łazikanty podrapał się z namysłem: miał wrażenie, że to wyjaśnienie tak naprawdę niczego nie wyjaśnia.
Mimo to księżycowy pies nie chciał powiedzieć nic więcej: jeżeli pragniecie znać moje zdanie, wątpię, by coś jeszcze wiedział.
Wkrótce jednak zdarzyło się coś. Co sprawiło, że podobne myśli na jakiś czas wywietrzały Łazikantemu z głowy.
Dwa psy wybrały się na kolejną wyprawę i przeżyły niezwykle podniecającą przygodę — w istocie aż nazbyt podniecającą, same sobie jednak zawiniły.
Wędrowały przez kilka dni, docierając znacznie dalej niż kiedykolwiek od czasu przybycia Łazikantego; nie przejmowały się zresztą wcale tym, dokąd w istocie zmierzają.
Prawdę mówiąc, zabłądziły i pomyliwszy kierunki, miast wracać do wieży, oddalały się od niej coraz bardziej.
Księżycowy pies twierdził, że zwiedził całą białą stronę księżyca i zna ją na pamięć (zdecydowanie lubił przesadzać), w końcu jednak musiał przyznać, że okolica wydaje mu się obca.
— Lękam się, że dawno już nie odwiedzałem tych stron — oznajmił — i zaczynam je zapominać. W rzeczywistości nigdy tu nie był.
Nieświadome tego faktu psy zanadto zbliżyły się do cienistej granicy ciemnej strony, krainy, w której żyją na wpół zapomniane stwory, a ścieżki i wspomnienia plączą się nieustannie.
Właśnie gdy były pewne, że w końcu znalazły drogę do domu, ze zdumieniem ujrzały wyrastające przed nimi wysokie góry, milczące, nagie i złowrogie; nawet księżycowy pies nie udawał, że widział je kiedykolwiek przedtem.
Nie były białe, lecz szare, i wyglądały jak usypane z pradawnych wystygłych popiołów. Między nimi rozciągały się długie, mroczne doliny, pozbawione jakichkolwiek oznak życia.
I wtedy zaczął padać śnieg. Na księżycu zdarza się to często, jednakże śnieg (jak go tam nazywają) jest zazwyczaj ciepły, suchy i przyjemny w dotyku; po chwili zamienia się w biały piasek, który zdmuchuje wiatr.
Ten śnieg natomiast przypominał nasz, ziemski. Był mokry i zimny. A także brudny.
— Sprawia, że tęsknię za domem — oświadczył księżycowy pies.
— Wygląda zupełnie jak ten, który padał na miasto, gdzie się urodziłem — w tamtym świecie, wiesz. Och, kominy, wysokie jak księżycowe drzewa; czarny dym i czerwony żar palenisk! Czasami męczy mnie ta biel. Na księżycu trudno solidnie się ubrudzić.
Jak sami widzicie, miał on dość prostackie upodobania, a że setki lat temu na świecie nie było podobnych miast, łatwo pojąć, iż zdecydowanie przesadził z długością czasu, jaki upłynął od jego upadku przez krawędź świata.
Lecz w tej właśnie chwili szczególnie duży i brudny płatek śniegu wpadł mu wprost do lewego oka, toteż księżycowy Łazik zmienił zdanie.
— Chyba coś mu się pomyliło — rzekł — i spadł na nas, zamiast na przebrzydły stary świat. Na szczury i króliki!
A i my zupełnie zabłądziliśmy.
Na bzdury i nietoperze!
Poszukajmy jakiejś dziury, w której moglibyśmy się schować!
Znalezienie kryjówki zabrało im nieco czasu i zdążyli kompletnie zmoknąć, i przemarznąć: w istocie czuli się tak okropnie, że zadowolili się pierwszym schronieniem, na jakie trafili, i zapomnieli o ostrożności — a to podstawa, kiedy jest się w nieznanym miejscu na skraju księżyca.
Ich kryjówka nie była zwykłą dziurą, lecz jaskinią, więcej — naprawdę olbrzymią jaskinią, ciemną, lecz suchą.
— Miło tu i ciepło — orzekł księżycowy pies, po czym zamknął oczy i niemal natychmiast zasnął.
— Au!
— zaskowyczał nieco później, budząc się błyskawicznie z przyjemnego snu.
— O wiele za ciepło!
Słysząc szczekanie małego Łazikantego, dobiegające z głębi jaskini, gwałtownie zerwał się z ziemi — a kiedy poszedł sprawdzić, co się dzieje, zobaczył płynącą ku nim po skale ognistą strużkę.
W tej chwili zupełnie nie tęsknił za paleniskami; złapał Łazikantego za skórę na karku, jak błyskawica wypadł z jaskini i podfrunął na kamienny szczyt obok.
Oba psy, dygocząc z zimna, usiadły na śniegu, czekając, co się stanie — co było z ich strony bardzo nierozsądne. Powinny były raczej pofrunąć do domu czy gdziekolwiek indziej, szybciej niż wiatr.
Widzicie, księżycowy pies nie wiedział wszystkiego o swej krainie — w przeciwnym razie zorientowałby się, że trafili do legowiska Wielkiego Białego Smoka — właśnie tego, który tylko trochę obawiał się Człowieka (a kiedy się rozzłościł, prawie w ogóle przestawał się go lękać).
Sam Człowiek z Księżyca niepokoił się czasem wyczynami tego smoka. Kiedy w ogóle o nim wspominał, nazywał go nieodmiennie "tym utrapionym stworem".
Jak zapewne wiecie, wszystkie białe smoki wywodzą się z księżyca, ten jednak odwiedził nasz świat i wrócił, nauczył się więc tego i owego.
W czasach Merlina walczył z Czerwonym Smokiem w Caerdragon — historię tę znajdziecie we wszystkich nowszych podręcznikach. Po tej walce jego przeciwnik stał się Bardzo Czerwony.
Później Biały Smok narobił sporo szkód na Trzech Wyspach i na jakiś czas osiadł na szczycie Snowdonu. Póki tam mieszkał, ludzie woleli nie wspinać się na tę górę — prócz jednego, którego smok zaskoczył, gdy ten pił właśnie coś z butelki.
Człowiek ów skończył pić w takim pośpiechu, że zostawił butelkę na szczycie; odtąd wielu poszło w jego ślady.
Zaczęli jednak naśladować go dopiero wtedy, gdy smok odleciał do Gwynfy, niedługo po zniknięciu króla Artura, w czasach kiedy królowie sascy uważali smoczy ogon za największy przysmak.
Gwynfa leży niedaleko skraju świata i lot stamtąd na księżyc nie sprawił żadnej trudności tak ogromnemu i niewiarygodnie złemu smokowi.
Teraz gad za mieszkał na krawędzi księżyca, nie był bowiem pewien, jak wiele może zdziałać Człowiek z Księżyca za pomocą swych zaklęć i wynalazków. Niemniej jednak od czasu do czasu ośmielał się zakłócać harmonię barw. Czasami, podczas smoczej uczty albo gdy ogarniała go wściekłość, wypuszczał ze swej jaskini prawdziwie zielone i czerwone płomienie, a już nagminnie wydmuchiwał chmury dymu.
Raz czy dwa sprawił, że cały księżyc poczerwieniał, albo zgasił go zupełnie.
Wówczas Człowiek z Księżyca zamykał się w wieży (wraz ze swym psem), mówiąc jedynie: "Znów ten utrapiony stwór".
Nigdy nie wyjaśniał, co za stwór ani gdzie mieszka; po prostu schodził do piwnicy, odkorkowywał fiolki z najlepszymi zaklęciami i jak najszybciej naprawiał wyrządzone szkody.
Teraz wiecie już o nim wszystko, a gdyby psy dysponowały połową tej wiedzy, nigdy by tam nie zostały.
Zostały jednak dostatecznie długo, bym mógł wam opowiedzieć o Białym Smoku, który tymczasem zdążył wypełznąć z jaskini biały gad o zielonych oczach, otoczony tryskającymi ze wszystkich stawów zielonymi płomieniami i wyrzucający z paszy gęste chmury czarnego dymu.
Smok wydał z siebie potworny ryk.
Góry zatrzęsły się od niego, odbijając go echem między sobą; śnieg wyparował bez śladu, z wierzchołków posypały się lawiny, a wodospady zamarły.
Ten smok też miał skrzydła, wielkie niczym żagle okrętów z czasów, gdy po morzach pływały jeszcze żaglowce, nie statki parowe.
Nie gardził żadną zdobyczą, zabijając wszystko — od polnej myszy po cesarską córkę.
Teraz zamierzał zabić oba psy, oświadczył to głośno kilka razy, zanim wzbił się w powietrze.
I tu właśnie popełnił błąd.
Łazik i Łazikanty wystartowali ze skały niczym pociski wyrzucone z armaty i śmignęli z wiatrem z szybkością, .która przyniosłaby zaszczyt nawet Mewie.
Smok pofrunął za nimi, łopocząc skrzydłami, zwalając wierzchołki gór i płosząc owce, których dzwonki rozdźwięczały się donośnie niczym alarm w płonącym mieście. (Teraz już wiecie, po co je nosiły.)
Na szczęście okazało się, iż wiatr wiał akurat w dobrym kierunku. Poza tym, gdy tylko dzwonki wpadły w panikę, z wieży wystrzeliła ogromna rakieta. Widać ją było na całym księżycu — złoty ognisty parasol, który po sekundzie pokrył się tysiącami srebrnych frędzli; jej wybuch wywołał później w naszym świecie niezwykły deszcz spadających gwiazd.
Miała nie tylko wskazać drogę nieszczęsnym psom, ale i stanowić ostrzeżenie dla smoka; ten jednak zanadto gotował się ze złości, by zwrócić na nie uwagę.
Pościg trwał więc dalej.
Jeśli widzieliście kiedyś ptaka goniącego motyla i jeżeli potraficie sobie wyobrazić naprawdę gigantycznego ptaka, polującego w białych górach na dwa maleńkie motylki, to możecie mieć jakieś pojęcie o zwrotach i skrętach, ucieczkach w ostatniej chwili i szaleńczych manewrach towarzyszących owemu lotowi do domu.
Jeszcze zanim pokonali połowę drogi, smoczy oddech kilka razy oparzył ogon Łazikantego.
A co w tym czasie robił Człowiek z Księżyca?
Cóż, najpierw wystrzelił ową wspaniałą rakietę.
Potem rzekł: — Ten utrapiony stwór!
— i — Te utrapione szczeniaki! Wywołają zaćmienie, i to przed terminem!
Wreszcie zszedł do piwnicy i odkorkował flakonik z mrocznym, czarnym zaklęciem, wyglądającym jak zastygła smoła z miodem (i pachnącym jak połączenie Piątego Listopada z przypaloną kapustą). Dokładnie w tym momencie smok przeleciał nad wieżą i uniósł szponiastą łapę, aby zmiażdżyć Łazikantego — zmieść go w otchłań.
Nie zdążył jednak.
Człowiek z Księżyca odpalił z okna zaklęcie, trafiając smoka w sam środek brzucha (szczególnie wrażliwego u wszystkich gadów) i odrzucając go na bok. Smok zgłupiał zupełnie i nim zdołał odzyskać panowanie nad sobą, z hukiem zderzył się z górą. Trudno stwierdzić, co ucierpiało bardziej, jego nos czy góra — jedno i drugie straciło dawny kształt.
Oba psy wpadły do środka przez klapę w dachu i cały tydzień nie mogły złapać tchu; smok powoli dowlókł się do domu i miesiącami rozcierał obolały nos.
Najbliższe zaćmienie okazało się klęską, bo zbyt był zajęty lizaniem własnego brzucha, by się nim zająć. Nigdy też nie zdołał usunąć czarnych plam z miejsca, w które trafiło zaklęcie. Obawiam się, że zostaną tam na zawsze. Obecnie nazywają go Nakrapianym Potworem.