51909.fb2 ?azikanty - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

?azikanty - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Rozdział 3

Następnego dnia Człowiek z Księżyca spojrzał na Łazikantego i rzekł:

— O mały włos was nie dopadł! Jak na tak młodego psa, nieźle poznałeś białą stronę księżyca. Myślę, że kiedy odzyskasz siłv powinieneś odwiedzić też drugą stronę.

— Mogę pójść z wami? — spytał księżycowy pies.

— Nie radzę — odparł Człowiek z Księżyca.

— To by ci nie posłużyło. Mógłbyś zobaczyć tam rzeczy, które sprawiłyby, że jeszcze bardziej zatęskniłbyś za domem niż na widok ognia i kominów, a to zapewne okazałoby się gorsze nawet niźli smoki.

Księżycowy pies nie zarumienił się, ale tylko dlatego, że psy nie są zdolne do rumieńców; nie odezwał się też ani słowem, lecz usiadł cicho w kącie, zastanawiając się, jak wiele jego pan wie o wszystkim, co ich spotkało i o czym rozmawiali.

Przez jakiś czas usiłował odgadnąć, co właściwie chciał mu powiedzieć Człowiek, ale niedługo zaprzątał tym sobie głowę — nie lubił zbyt długo myśleć.

Co do Łazikantego, to kiedy kilka dni później odzyskał animusz.

Człowiek z Księżyca zagwizdał na niego.

Razem ruszyli w dół, maszerując schodami w głąb kolejnych wyciętych w skale piwnic — z otwierających się w ścianie urwiska okienek roztaczał się widok na rozległe pustkowia księżyca — i dalej, sekretnymi stopniami, które zdawały się wieść prosto w głąb góry, aż wreszcie dotarli do miejsca pogrążonego w nieprzeniknionym mroku i zatrzymali się.

Łazikanty nadal czuł zawroty głowy po długiej wędrówce krętymi jak korkociąg schodami.

W ciemności Człowiek z Księżyca zaczął jarzyć się bladym blaskiem niczym robaczek świętojański, i było to jedyne światło, jakim dysponowali.

Wystarczyło jednak, by dostrzec drzwi — wielkie drzwi w podłodze.

Starzec uniósł klapę i zdawało się, iż z otworu trysnęła ciemność, gęsia niczym mgła; Łazikanty nie widział już słabego blasku swego towarzysza.

— Grzeczny piesek. Skacz! — polecił dochodzący z mroku głos.

Nie zdziwicie się zapewne, słysząc, iż Łazikanty nie był wcale grzeczny i nie posłuchał. Przeciwnie, cofnął się w najdalszy kąt małej komnaty, kładąc uszy po sobie.

Bardziej bał się studni niż starca.

Na nic się to jednak zdało.

Człowiek z Księżyca po prostu podniósł go i wrzucił wprost do czarnej dziury.

Spadając w ciemną pustkę, Łazikanty usłyszał jego dobiegające z wysoka wołanie:

— Spadaj prościutko, a potem leć z wiatrem! Zaczekaj na mnie po drugiej stronie!

To powinno go było pocieszyć, ale nie.

Później Łazikanty zawsze twierdził, że nie wydaje mu się, by nawet upadek z krawędzi świata mógł być gorszy niż to spadanie, i że niewątpliwie była to najgorsza część jego przygód — wciąż jeszcze ściska go w brzuszku, kiedy o tym pomyśli.

Można przekonać się o tym samemu, patrząc, jak kręci się i popiskuje we śnie, drzemiąc na dywaniku przed kominkiem.

W końcu jednak spadanie dobiegło końca.

Po długim czasie poczuł, że zwalnia, i wreszcie niemal się zatrzymał.

Resztę drogi musiał pokonać sam, używając skrzydeł — miał wrażenie, że leci w górę wielkiego komina.

Na szczęście pomagał mu prąd powietrza. Z ogromną radością znalazł się w końcu na górze.

Zdyszany, padł bez sił tuż obok drugiego wylotu tunelu, czekając posłusznie, acz z lekkim niepokojem, na Człowieka z Księżyca. Zanim ten się po jawił, minęło sporo czasu i Łazikanty zdążył się zorientować, ze znalazł się na dnie głębokiej, mrocznej doliny, otoczonej pierścieniem niskich ciemnych wzgórz.

Gęste czarne chmury zdawały się niemal dotykać ich wierzchołków, a ponad nimi świeciła jedna samotna gwiazda.

Nagle piesek poczuł się strasznie śpiący.

Ukryty w ciemnym krzaku nieopodal ptak nucił senną piosenkę, która zachwyciła Łazikantego, zwłaszcza kiedy przypomniał sobie milczące małe ptaki z drugiej strony, do których już przywykł. Zamknął oczy.

— Obudź się, psiaku! — zawołał ludzki głos i Łazi kanty zerwał się z ziemi akurat na czas, by ujrzeć Człowieka z Księżyca wychodzącego z dziury po srebrnej linie, którą wielki szary pająk (znacznie większy niż on sam) przywiązywał właśnie do pobliskiego drzewa.

Człowiek dźwignął się z dziury.

— Dziękuję! — powiedział, zwracając się do pająka.

— Teraz możesz już uciekać!

Pająk posłuchał z radością.

Na ciemnej stronie księżyca także żyją pająki, czarne i jadowite, choć nie dorównujące rozmiarami potworom z białej strony.

Nienawidzą wszystkiego, co jasne, białe bądź świecące, a zwłaszcza swych pobratymców, których nie znoszą niczym bogatych krewnych, składających rzadkie wizyty. Szary pająk spuścił się po linie do dziury i natychmiast z drzewa zeskoczył czarny pająk.

— Hej, kolego! — zawołał starzec. — Wracaj no tutaj! Nie zapominaj, że to moje prywatne drzwi! Jeśli utkasz mi zaraz wygodny hamak między tymi cisami, wybaczę ci.

— Droga w dół i w górę przez środek księżyca jest dość długa — dodał, zwracając się do Łazikantego — myślę więc, że przyda mi się krótki odpoczynek, za nim się zjawią. Są bardzo miłe, ale trzeba im poświęcić mnóstwo energii.

Oczywiście mógłbym użyć skrzydeł, ale niszczę je strasznie szybko, a poza tym musiałbym poszerzyć dziurę, jako że skrzydła, potrzebne, aby mnie unieść, raczej by się w niej nie zmieściły. Zresztą i tak znakomicie wspinam się po linie.

— I co sądzisz o tej stronie? — ciągnął Człowiek z Księżyca.

— Ciemne ziemie, jasne niebo, podczas gdy poprzednia była jasna pod czarnym nieboskłonem. To dopiero odmiana!

— tyle że nie ma tu wcale więcej prawdziwych barw, przynajmniej takich, o jakie mi chodzi, jaskrawych i krzykliwych.

Jeśli się przyjrzysz, dostrzeżesz pod drzewami parę błysków — to świetliki, diamentożuki i rubinoćmy oraz im podobne. Są jednak zbyt małe, stanowczo zbyt małe, jak wszystkie jasne rzeczy po tej stronie. I wiodą tu okropny żywot, wśród sów wielkich jak orły, a czarnych niby węgiel, licznych jak wróble wron rozmiarów sępów oraz czarnych pająków. Osobiście najbardziej nie znoszę włochatych, aksamitnoczarnych ciem latających stadami w chmurach. Nawet mnie nie schodzą z drogi; nie śmiem rozbłysnąć, bo zaraz zaplątują mi się w brodę.

Mimo to jednak ta strona ma też swoje uroki, mój psiaku, a jednym z nich jest to, że nikt na ziemi, żaden człek ni pies, nie oglądał jej wcześniej na jawie — poza tobą!

Po tych słowach Człowiek podskoczył nagle, lądując na hamaku, który czarny pająk prządł mu podczas tej długiej przemowy — i w mgnieniu oka zasnął. Łazikanty usiadł na ziemi czujnie wypatrując czarnych pająków.

Tu i tam pod ciemnymi, nieruchomymi drzewami rozbłyskiwały maleńkie ogniki — czerwone, zielone, złote i niebieskie. Na jasnym niebie, ponad strzępami aksamitnych chmur, lśniły dziwne gwiazdy. Z odległej doliny za wzgórza mi dobiegał słaby śpiew, jakby tysięcy słowików.

A potem Łazikanty usłyszał głosy dzieci, a raczej echo echa tych głosów, niesione słabym wiatrem, który poruszył nagle nieruchomym dotąd powietrzem. Łazikanty uniósł głowę i zaszczekał — najgłośniej od czasu rozpoczęcia naszej opowieści.

— A niech mnie! — wykrzyknął Człowiek z Księżyca, budząc się natychmiast. Wyskoczył z hamaka, lądując na trawie — i niemal na ogonie pieska.

— Już tu są?

— Kto? — spytał Łazikanty.

— Jeżeli ich nie słyszałeś, to po co szczekasz? — od parł pytaniem starzec. — Chodź! Tędy, proszę.

* * *

Ruszyli razem długą, szarą ścieżką, obramowaną słabiutko świecącymi kamieniami i krzakami, których gałęzie tworzyły niskie sklepienie. Po jakimś czasie krzaki ustąpiły miejsca sosnom, a powietrze wypełniło się zapachem nocnych sosen. Potem ścieżka zaczęła piąć się coraz wyżej i w końcu dotarli na szczyt najniższego z pierścienia wzgórz, które przesłaniały im dotąd widok.

Wówczas Łazikanty ujrzał sąsiednią dolinę.

Wszystkie słowiki umilkły, zupełnie jakby ktoś nagle wyłączył płytę, i usłyszeli wyraźnie słodkie, dziecięce głosiki, śpiewające razem piękną piosenkę. Głosy zlewały się, tworząc cudowną muzykę.

Starzec i pies popędzili długimi susami w dół zbocza.

Na mą duszę!

Człowiek z Księżyca naprawdę potrafił skakać z kamienia na kamień!

— No dalej, dalej! — krzyknął.

— Może i jestem brodaty jak kozioł czy kozica, ale nie dogonisz mnie!

— I Łazikanty musiał pofrunąć, by za nim nadążyć.

Nagle stanęli na skraju przepaści. Nie była zbyt głęboka, lecz zamykająca ją ściana wznosiła się niemal pionowo, ciemna i lśniąca.

Łazikanty spojrzał w dół i zobaczył ogród o zmierzchu; niespodziewanie, na jego oczach, światło uległo zmianie, przywodząc teraz na myśl słoneczne popołudnie. Nie potrafił ustalić, skąd dobiegało, oświetlało jednak tylko tę małą, zamkniętą przestrzeń, nie sięgając nigdzie dalej.

Były tam szare fontanny i szerokie trawniki a wszędzie wokół kręciły się dzieci, które tańczyły sennie, spacerowały jak we śnie i mówiły same do siebie.

Niektóre poruszały się niespokojnie, jak wyrwane z głębokiej drzemki, inne biegały po ogrodzie, roześmiane i pełne zapału: grzebały w ziemi, zbierały kwiaty, rozbijały namioty, budowały dom, uganiały się za motylami, kopały piłki, wdrapywały się na drzewa. I wszystkie śpiewały.

— Skąd się tu wzięły? — spytał oszołomiony i zachwycony Łazikanty.

— Oczywiście ze swych domów i łóżek — wyjaśnił Człowiek.

— Ale jak tu trafiły?

— Tego ci nie powiem, a sam nigdy się nie dowiesz. Masz szczęście, podobnie jak każdy, że w ogóle tu jesteś, ale dzieci przybywają do tego miejsca inną drogą niż ty. Niektóre zjawiają się często, inne rzadko, a ja pomagam im dobrze wykorzystać ten sen. Część z niego, rzecz jasna, przynoszą ze sobą, jak kanapki do szkoły; część — przykro mi to mówić — snują pająki, choć nie w tej dolinie, i nie, jeśli je na tym przyłapię.

A teraz chodźmy i dołączmy do zabawy!

Czarna ściana opadała stromo w dół. Była zbyt gładka, by nawet pająk mógł się po niej spuścić — zresztą nie odważyłby się spróbować, może bowiem dałby radę zejść, ale z pewnością nie wdrapałby się z powrotem (podobnie zresztą jak żadna inna istota), ogród zaś miał swoich strażników, nie wspominając nawet o Człowieku z Księżyca, bez którego żadne przyjęcie nie mogłoby się odbyć — bo były to jego przyjęcia.

A teraz ześliznął się, by dołączyć do tej zabawy. Po prostu usiadł i zjechał, szzzuuuur! — w sam środek tłumu dzieci.

Łazikanty turlał się tuż za nim, bo zupełnie zapomniał, że może polecieć. Czy raczej mógł polecieć — kiedy bowiem pozbierał się z ziemi na dole, odkrył, że jego skrzydła zniknęły.

— Co robi ten piesek? — spytał Człowieka mały chłopczyk.

Łazikanty kręcił się w kółko jak oszalały, usiłując obejrzeć własny grzbiet.

— Szuka swych skrzydeł, chłopcze. Myśli, że zgubił je podczas jazdy, lecz w istocie mam je w kieszeni. Tu, w dole, nie pozwalamy używać skrzydeł.

Stąd nie odchodzi się bez pozwolenia, prawda?

— Tak, dziaduniu! — odparło chórem co najmniej dwadzieścioro dzieci, a jeden z chłopców złapał brodę starca i wdrapał mu się na ramiona.

Łazikanty spodziewał się, że Człowiek z Księżyca natychmiast zamieni go w ćmę albo kawałek gumy.

Ale nie.

— Daję słowo, niezły z ciebie wspinacz! — powiedział tylko.

— Muszę udzielić ci paru lekcji!

— To rzekłszy, cisnął chłopca w powietrze. Chłopczyk jednak nie spadł, o nie.

Zawisł w górze, a Człowiek z Księżyca rzucił mu srebrną linę, którą wyciągnął z kieszeni.

— Zejdź po niej, szybko! — polecił i malec zsunął się w ramiona czarodzieja; ten bez zwłoki zaczął go łaskotać.

— Jeżeli będziesz się śmiał tak głośno, to się obudzisz! — uprzedził, po czym postawił go na trawie i odszedł, dołączając do rozbawionej gromady.

* * *

Łazikanty został sam i właśnie ruszył w stronę pięknej żółtej piłki (zupełnie jak moja własna w domu, pomyślał), kiedy usłyszał znajomy głos.

— To mój piesek! — wołał ktoś.

— Mój piesek!

Zawsze wierzyłem, że jest prawdziwy! I pomyśleć, że znalazł się tutaj, a ja szukałem go co dzień na plaży, nawoływałem i gwizdałem!

Gdy tylko Łazikanty usłyszał ów głos, usiadł i zaczął służyć.

— Mój mały piesek, który służy! — powiedział chłopczyk Numer Dwa (bo to on, rzecz jasna, wołał) i podbiegł, aby go pogłaskać. — Gdzie się podziewałeś?

Lecz Łazikanty zdołał jedynie wykrztusić:

— Rozumiesz, co mówię?

— Oczywiście — odparł chłopczyk Numer Dwa.

— Ale kiedy mamusia przyniosła cię do domu, w ogóle nie chciałeś mnie słuchać, chociaż starałem się szczekać, jak najlepiej potrafię. Nie wydaje mi się też, żebyś próbował mi odpowiedzieć; wyglądałeś, jakbyś myślał o czymś innym.

Łazikanty odrzekł, że bardzo mu przykro, i opowiedział chłopcu, jak wypadł mu z kieszeni, a także o Psamatosie i Mewie, i licznych przygodach, jakie przeżył od czasu, gdy się zgubił.

Stąd właśnie chłopiec i jego bracia dowiedzieli się o dziwnym mieszkańcu piasku i wielu innych pożytecznych rzeczach, które w przeciwnym razie mogliby przeoczyć.

Chłopczyk Numer Dwa uznał, że "Łazikanty" to wspaniałe imię.

— Ja też będę cię tak nazywał — oświadczył. — 1 nie zapomnij, że wciąż należysz do mnie!

Potem bawili się piłką, grali w chowanego, biegali i spacerowali po ogrodzie, polowali na króliki (rzecz jasna, bez żadnych efektów, prócz zabawy: tutejsze króliki były zbyt widmowe) i pluskali się w sadzawkach, robili też mnóstwo innych rzeczy, trwało to chyba całe wieki, i stopniowo lubili się coraz bardziej.

Światło znów się zmieniło i mieli wrażenie, że nastała pora snu; chłopczyk tarzał się w błyszczącej od rosy trawie (w tym ogrodzie nikt nie przejmował się porą snu i mokrą trawą), a piesek tarzał się wraz z nim i stawał na głowie — od czasów martwego psa Matki Hubbard żaden ziemski pies nie umiał dokonać tej sztuki — gdy nagle jego towarzysz zniknął, pozostawiając go samego na trawniku!

— Obudził się, i tyle — wyjaśnił Człowiek z Księżyca, który pojawił się znikąd obok niego. — Wrócił do domu, i to w samą porę! Ma tylko kwadrans do śniadania. Dziś rano obejdzie się bez przechadzki po plaży. No cóż! Obawiam się, że na nas też już czas.

* * *

I tak Łazikanty niechętnie wrócił z czarodziejem na białą stronę.

Trwało to dość długo, bo całą drogę przebyli pieszo i Łazikanty nie bawił się wcale tak dobrze, jak powinien.

Widzieli mnóstwo niezwykłych rzeczy i przeżyli sporo przygód — oczywiście całkiem bezpiecznych; w końcu Człowiek z Księżyca był tuż–tuż, całe szczęście, bo na mokradłach żyje wiele paskudnych, podstępnych istot, które w przeciwnym razie szybko złapałyby pieska.

Ciemna strona była równie mokra, jak biała — sucha, roiło się też na niej od niesamowitych roślin i zwierząt.

Chętnie bym wam o nich opowiedział, gdyby Łazikanty w ogóle zwrócił na nie uwagę.Tak się jednak nie stało: cały czas rozmyślał o ogrodzie i chłopcu.

W końcu dotarli do granicy szarości i spojrzeli nad popielnymi dolinami, w których mieszkały smoki, a tam, przez szczerbę w górskim łańcuchu, zobaczyli rozległą białą równinę i lśniące urwiska.

Nad Górami Księżycowymi wschodził właśnie nasz świat — złocistozielona kula, wielka i okrągła — i Łazikanty pomyślał: Tam mieszka mój chłopiec! Nagle wydało mu się, że Ziemia jest okropnie daleko.

— Czy sny się spełniają? — spytał.

— Niektóre z moich, owszem — odrzekł starzec.

— Część, ale nie wszystkie, i rzadko od razu czy dokładnie tak, jak się spodziewamy. Ale czemu interesują cię sny?

— Zastanawiałem się tylko.

— Myślisz o chłopcu? — odgadł Człowiek z Księżyca. — Tak przypuszczałem.

— Wyjął z kieszeni teleskop, który, rozłożony, stał się niewiarygodnie długi.

— Jedno spojrzenie nie zaszkodzi — rzekł.

Łazikanty popatrzył przez teleskop — kiedy wreszcie udało mu się zamknąć jedno oko, nie mrużąc też drugiego — i zobaczył nasz świat, ostry i wyraźny.

Najpierw ujrzał odległy koniec księżycowej ścieżki, wiodącej wprost do morza, i wydało mu się, iż dostrzega długi, mglisty szereg wędrujących nią szybko maleńkich ludzi, ale nie był pewien. Księżyc szybko przygasał, na niebie rozbłysło słońce i nagle zobaczył zatoczkę piaskowego czarodzieja (ale ani śladu Psamatosa — psamatyk nie lubił, by go podglądać).

Po chwili w okrągłym polu widzenia pojawili się dwaj chłopcy, maszerujący razem brzegiem.

— Mnie szukają czy muszelek? — zastanawiał się piesek.

Wkrótce obraz zmienił się; Łazikanty widział te raz biały dom ojca chłopca na skałach i opadający ku morzu ogród. Przy furtce zaś — cóż za niemiła niespodzianka! — dostrzegł starego czarodzieja, który siedział na kamieniu, paląc fajkę, jakby nie miał nic lepszego do roboty, niż czuwać tak do końca świata. Kapelusz zsunął na tył głowy, kamizelkę miał rozpiętą.

— Co stary Arta–jak–mu–tam robi przy furtce? — spytał Łazikanty. — Sądziłem, że już dawno o mnie zapomniał. Czy jego wakacje jeszcze się nie skończyły?

— Nie, wciąż czeka na ciebie, mój psiaku.

Nie zapomniał.

Jeśli zjawisz się tam teraz, czy to jako prawdziwy pies, czy jako zabawka, natychmiast rzuci na ciebie nowy czar. Nie żeby tak bardzo przejął się spodniami — już dawno je załatał — ale bardzo zirytowało go wtrącenie się Samatosa, a Samatos nie załatwił jeszcze tej sprawy, choć wiem, że coś szykuje.

W tym momencie wiatr porwał kapelusz Artakserksesa i czarodziej pobiegł za nim. Rzeczywiście, jego spodnie zdobiła nowa, wspaniała pomarańczowa łata w czarne kropki.

— Można by pomyśleć, że czarodziej umie lepiej załatać sobie spodnie — zauważył Łazikanty.

— Ależ on uważa, że poradził sobie znakomicie! — odparł starzec. — Zaczarował kawałek czyichś zasłon. Ich właściciele dostali odszkodowanie z ubezpieczalni, on zyskał barwny akcent i wszyscy są zadowoleni. W sumie jednak masz rację. Obawiam się, że nie jest już taki jak kiedyś. Przykro patrzeć, jak po tylu wiekach człowiek traci swą magię, choć dla ciebie to chyba lepiej.

— Po tych słowach Człowiek z Księżyca z trzaskiem złożył teleskop i znów ruszyli w drogę.

* * *

— Masz tu z powrotem swoje skrzydła — powiedział, gdy dotarli do wieży. — A teraz leć i pobaw się! Nie ganiaj moich promyków księżyca, nie poluj na białe króliki i wróć, kiedy poczujesz się głodny albo będzie ci dolegać coś innego.

Łazikanty natychmiast pofrunął poszukać księżycowego psa; chciał mu opowiedzieć o drugiej stronie.

Tamten jednak czuł lekką zazdrość na myśl, że oto gość mógł oglądać rzeczy, których on sam nie widział, toteż udawał, że nic go to nie interesuje.

— Wygląda mi na okropne miejsce — warknął. — Jestem pewien, że nie chcę tam trafić. Przypuszczam, że teraz znudzi cię biała strona i moje towarzystwo, i wkrótce zatęsknisz za nowymi dwunogimi przyjaciółmi. Szkoda, że perski czarodziej jest taki uparty i nie możesz wrócić do domu.

Jego wyrzuty naprawdę zabolały Łazikantego. Raz po raz powtarzał księżycowemu psu, że bardzo się cieszy z powrotu do wieży i nigdy nie znudzi mu się biała strona. Wkrótce znów zostali dobrymi przyjaciółmi i przeżyli mnóstwo wspólnych przygód. A jednak wypowiedziane w gniewie słowa księżycowego psa okazały się prawdziwe.

Łazikanty nic tu nie zawinił i jak umiał, starał się ukrywać swe uczucia, lecz, o dziwo, gry i wycieczki nie cieszyły go już tak jak kiedyś i stale wspominał zabawy w ogrodzie z małym chłopcem Numer Dwa.

Oba psy odwiedziły dolinę białych księżycowych gnomów (w skrócie ksienomów), które dosiadają królików, przyrządzają naleśniki z płatków śniegu i hodują w swych ślicznych ogródkach złote jabłonie, nie większe niż kaczeńce. Rozrzucały też potłuczone szkło i ostre pluskiewki przed kryjówkami mniejszych smoków (kiedy te spały) i czuwały do północy, czekając na ryk wściekłości

— smoki, jak już wspominałem, często mają wrażliwe brzuchy, a co noc koło dwunastej wychodzą na drinka (i to bynajmniej nie jednego!). Czasem oba Łaziki odważały się nawet poigrać z pająkami — przegryzały wtedy ich sieci, uwalniały promyki księżyca i odtruwały w ostatniej chwili, a pająki rzucały w ich stronę lassami ze szczytów wzgórz.

Jednakże cały ten czas Łazikanty wypatrywał Mewy, posłanki Psamatosa, i "Światowych Nowin" (najczęściej donoszących tylko o morderstwach i meczach piłki nożnej — wie o tym nawet najmniejszy psiak — ale czasem i w nich dało się znaleźć coś ciekawego).

Przeoczył następną wizytę Mewy, bo akurat wybrał się na wycieczkę, lecz kiedy wrócił, starzec wciąż jeszcze czytał listy i gazety (i wyglądało na to, że jest w wyśmienitym humorze: siedział na dachu, dyndając nogami nad przepaścią, i pykał z ogromnej fajki z białej glinki, posyłając w powietrze chmury dymu, godne parowozu. Na jego okrągłej twarzy cały czas gościł szeroki uśmiech).

Łazikanty poczuł, że dłużej już nie wytrzyma.

— Boli mnie w środku — rzekł. — Chcę wrócić do chłopca, aby jego sen się spełnił.

Stary czarodziej odłożył czytany właśnie list (dotyczył on Artakserksesa i był bardzo zabawny) i wy jął z ust fajkę.

— Musisz już iść?

— Tak szybko?

Miło mi było cię poznać! Musisz jeszcze kiedyś nas odwiedzić.Z radością cię przyjmiemy! — wyrecytował jednym tchem. — No cóż — dodał znacznie spokojniej. — Artakserksesa mamy z głowy.

— Jak? — spytał zachwycony Łazikanty.

— Poślubił syrenę i zamieszkał na dnie Głębokiego Niebieskiego Morza.

— Mam nadzieję, że na nowo załata mu spodnie! Zielona łata z wodorostów pasowałaby do jego kapelusza.

— Mój drogi piesku! Artakserkses wziął ślub w nowiutkim garniturze, zielonym jak wodorosty, z różowymi guzikami z korala i epoletami z morskich anemonów. Jego stary kapelusz spalono na plaży!

Samatos to zaaranżował.

O, Samatos kryje w sobie głębie większe niż Niebieskie Morze i spodziewam się, że zamierza załatwić przy okazji mnóstwo rzeczy, nie tylko problem małego pieska.

Ciekawe, jak to się skończy!

Na razie Artakserkses przeżywa swe dwudzieste czy nawet dwudzieste pierwsze dzieciństwo i okropnie się przejmuje wszelkimi drobnostkami.

Straszny z niego uparciuch.

Kiedyś był całkiem niezłym czarodziejem, ale ostatnio stał się złośnikiem i prawdziwym utrapieniem. Kiedy pewnego popołudnia przyszedł do zatoki i wykopał starego Samatosa z piasku drewnianą łopatą, a potem za uszy wyciągnął z dziury, samatyk uznał, że tamten posunął się za daleko, i wcale mu się nie dziwię. "Takie zamieszanie w porze, kiedy śpi mi się najlepiej, a wszystko za sprawą nieszczęsnego małego psa", tak dokładnie napisał. Nie musisz się rumienić. Kiedy więc obaj nieco ochłonęli, zaprosił Artakserksesa na przyjęcie syren, i tak to się zaczęło. Syreny zabrały Artakserksesa na wycieczkę w blasku księżyca, a teraz nigdy już nie wróci do Persji ani nawet do Pershore. Zakochał się w starszej, pięknej córce bogatego morskiego króla i następnego wieczoru wzięli ślub. Zapewne dobrze się stało. Od dłuższego czasu stanowisko naczelnego maga Oceanu pozostawało wolne. Proteusz, Posejdon, Tryton, Neptun i ich następcy już dawno zamienili się w narybek albo małże, a zresztą nigdy nie przejmowali się innymi morzami poza Śródziemnym — zanadto lubili sardynki.

Stary Njord także odszedł na emeryturę wieki temu. Oczywiście już wcześniej miał problemy ze skupieniem uwagi na pracy — ściśle biorąc, od czasu swego głupiego ślubu z olbrzymką.

Pamiętasz? Zakochała się w nim, bo zawsze miał czyste nogi (to ogromna wygoda przy sprzątaniu), a potem, gdy było już za późno, odkochała się, odkrywszy, że jego stopy są także stale mokre.

Słyszałem, że ostatnio marnie się miewa. Strasznie zgrzybiał, biedaczysko, a od ropy naftowej dostał paskudnego kaszlu.

Zamieszkał na wybrzeżach Islandii, żeby zażyć nieco słońca. Oczywiście był też Starzec Morski. Mój kuzyn, i nie jestem wcale z tego dumny. Męczący gość — nie chciał chodzić i stale żądał, żeby go noszono; zresztą pewnie o tym słyszałeś.

To właśnie przyniosło mu zgubę.

Rok czy dwa temu usiadł na pływającej minie (jeśli wiesz, o co mi chodzi), na samym zapalniku! Nawet moja magia nic nie mogła tu poradzić.

Wyglądał gorzej niż Humpty Dumpty.

— A co z Brytanią? — spytał Łazikanty, który w końcu był psem angielskim; szczerze mówiąc, znudziła go nieco gadanina Człowieka i zapragnął dowiedzieć się czegoś więcej o własnej narodowej czarodziejce.

— Sądziłem, że to Brytania rządzi morskimi falami.

— Tak naprawdę nawet nie moczy nóg.

Woli głaskać lwy na plaży i siedzieć na monetach z wielkim widelcem w ręku — a zresztą morze to coś więcej niż fale.

Teraz jest tam Artakserkses i mam nadzieję, że okaże się użyteczny. Przypuszczam, że jeśli mu na to pozwolą, przez pierwszych kilka lat będzie próbował wyhodować śliwki na koralowcach — to znacznie łatwiejsze niż zaprowadzenie porządku wśród morskiego ludu.

Ale zaraz! O czym to ja mówiłem? A, oczywiście: jeśli chcesz, możesz teraz wrócić do domu. W istocie dajmy sobie spokój z przesadną grzecznością. Najwyższa pora, żebyś wracał! Najpierw odwiedź stare go Samatosa — i nie bierz przykładu ze mnie! Nic zapominaj o P!

* * *

Nazajutrz zjawiła się Mewa, przynosząc dodatkową przesyłkę — ogromny plik listów dla Człowieka z Księżyca i paczkę gazet: "Morski Tygodnik Ilustrowany", "Oceanowiny", "Ekspres Głębinowy", "Konchę" i "Poranny Plusk".

Wszystkie zamieszczały dokładnie te same (reklamowane jako zrobione na wyłączność dla każdego pisma!) zdjęcia ze ślubu Artakserksesa na plaży, przy pełni księżyca. Z tyłu dawało się dostrzec szeroko uśmiechniętego pana Psamatosa Psamatydesa, znanego finansistę (zwykły tytuł grzecznościowy).

Mimo wszystko były ładniejsze niż nasze zdjęcia w gazetach, bo przynajmniej kolorowe, a syrena wyglądała przepięknie (jej ogon krył się w pianie).

Nadszedł czas pożegnania.

Człowiek z Księżyca uśmiechał się do Łazikantego, a księżycowy pies próbował zachować obojętną minę.

Sam Łazikanty spuścił ogon, lecz powiedział jedynie:

— Do widzenia, szczeniaku! Dbaj o siebie, nie ganiaj promyków księżyca, nie poluj na białe króliki i nie jedz zbyt dużo na kolację!

— Sameś szczeniak! — odrzekł księżycowy Łazik. — I przestań podgryzać spodnie czarodziejów!

To wszystko, co miał do powiedzenia, o ile mi jednak wiadomo, odtąd stale męczył Człowieka z Księżyca, aby ten wysłał go na wakacje w odwiedziny do Łazikantego, i kilkanaście razy złożył mu wizytę.

Pożegnawszy się, Łazikanty odleciał wraz z Mewą, Człowiek wrócił do swej piwnicy, a księżycowy pies siedział na dachu, odprowadzając ich wzrokiem.