51909.fb2 ?azikanty - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

?azikanty - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Rozdział 4

Walcząc z zimnym wiatrem wiejącym z Gwiazdy Polarnej, zbliżali się do krawędzi świata, co chwila opryskiwani lodowatymi kropelkami z wodospadów.

Powrót okazał się znacznie trudniejszy bo stary Psamstos zanadto nie — wspomagał ich swą magią, gdyż wcale mu się nie spieszyło, z radością zatem odpoczęli nieco na Wyspie Psów.

Ponieważ jednak Łazikanty nadal nie odzyskał dawnych rozmiarów, niezbyt dobrze się bawił. Inne psy były za duże i bardzo hałaśliwe, a kości z kościodrzew zbyt wielkie i kościste.

Nastał świt popojutrza, nim w końcu ujrzeli w dali czarne urwiska, gdzie mieszkała Mewa, kiedy zaś wylądowali w zatoczce Psamatosa, słońce solidnie grzało ich w plecy, a szczyty piaszczystych pagórków zdążyły już wyschnąć.

Mewa krzyknęła cicho i postukała dziobem w leżący na ziemi kawałek drewna. Ten natychmiast wyprostował się i zamienił w lewe ucho Psamatosa; wkrótce dołączyło do niego drugie ucho oraz reszta brzydkiej głowy i szyi czarodzieja.

— Czego chcecie ode mnie tak wcześnie? — spytał gderliwie Psamatos. — To moja ulubiona pora snu.

— Wróciliśmy! — zawołała Mewa.

— A ty, jak widzę, pozwoliłeś się jej przynieść na grzbiecie — dodał Psamatos, odwracając się do pieska. — Można by sądzić, że po wyścigach ze smokiem lot do domu nie sprawi ci żadnych kłopotów.

— Ależ proszę pana! — odparł Łazikanty. — Zostawiłem skrzydła na księżycu; tak naprawdę nie należały do mnie. Zresztą bardzo chciałbym znów stać się zwykłym psem.

— No dobrze. Mam nadzieję, że dobrze się bawiłeś jako "Łazikanty". I powinieneś. Teraz, jeśli rzeczywiście tego pragniesz, znowu możesz zostać Łazikiem. Możesz wrócić do domu, bawić się swoją żółtą piłką, sypiać w fotelach, jeśli nadarzy się sposobność, wskakiwać ludziom na kolana i być porządnym, szanowanym psem.

— A co z chłopcem? — spytał Łazik.

— Przecież uciekłeś od niego, głuptasie, i to aż na księżyc!

— Psamatos udawał zdumienie i oburzenie, lecz jego mądre oko rozbłysło figlarnie.

— Powiedziałem: do domu, i to właśnie miałem na myśli.

Przestań się jąkać i nie kłóć się ze mną!

Biedny Łazik jąkał się, bo usiłował wtrącić bardzo uprzejmie "panie P–samatosie". Wreszcie mu się udało.

— P–P–Proszę, p–p–panie P–P–Psamatosie — rzekł żałośnie. — P–Przepraszam bardzo, ale spotkałem go potem i teraz nie chcę już uciekać. Zresztą tak na prawdę należę przecież do niego, czyż nie? Więc powinienem tam wrócić.

— Co za bzdury! Oczywiście, że nie należysz i nie powinieneś! Jesteś własnością starszej pani, która pierwsza cię kupiła, i właśnie do niej będziesz musiał wrócić. Nie można kupować kradzionych rzeczy, podobnie zaczarowanych — wiedziałbyś o tym, gdybyś znał Prawo, mój niemądry psiaku. Matka chłop ca Numer Dwa zmarnowała swoje sześć pensów i tyle. A zresztą, jakie znaczenie ma spotkanie we śnie? — zakończył Psamatos, mrugając porozumiewawczo.

— Zdawało mi się, że niektóre sny Człowieka z Księżyca się spełniają — powiedział ze smutkiem mały Łazik.

— Naprawdę? Cóż, to już problem Człowieka z Księżyca. Ja mam natychmiast przywrócić ci poprzedni rozmiar i odesłać, gdzie twoje miejsce. Artakserkses odszedł stąd — może tam, gdzie teraz mieszka, okaże się bardziej użyteczny — toteż nie musimy się już nim przejmować. Podejdź tu!

Złapał Łazika, machnął swą pulchną dłonią nad głową pieska i proszę — nic się nie stało! Powtórzył swój gest — wciąż nic! Żadnej zmiany!

Wtedy Psamatos wynurzył się z piasku i Łazik po raz pierwszy zobaczył, że czarodziej ma nogi jak królik.

Tupał nimi i kopał, wyrzucał w powietrze piasek i rozdeptywał muszelki, prychając jak rozwścieczony mops, na nic jednak — ciągle nic się nie działo.

— Przechytrzył mnie ten magik od wodorostów, na wrzody i choroby! — klął gniewnie. — Nabrał mnie, perski zbieracz śliwek — oby ktoś przerobił go na powidła! — wrzasnął, i krzyczał tak, póki się nie zmęczył. Wówczas usiadł.

— No cóż! — powiedział, uspokoiwszy się nieco. — Człowiek uczy się całe życie! Ale Artakserkses jest naprawdę dziwny. Kto by pomyślał, że przypomni sobie o tobie w całym tym rwetesie i przed udaniem się w podróż poślubną zmarnuje na ciebie swój najsilniejszy czar — tak jakby jego pierwsze zaklęcie nie wystarczyło dla głupiego małego szczeniaka? Pęknąć można ze złości. Teraz przynajmniej nie muszę się zastanawiać, co dalej — ciągnął Psamatos. — Istnieje tylko jedno wyjście. Musisz iść do niego i błagać o przebaczenie. Na mą duszę jednak! Nie zapomnę mu tego, póki morze nie stanie się dwakroć tak słone i o połowę bardziej suche. Idźcie na spacer, wy dwoje, i wróćcie za pół godziny, kiedy poprawi mi się humor!

Mewa i Łazik powędrowali brzegiem i dalej, na skały.

Ptak frunął powoli, a bardzo zasmucony Łazik biegł niespiesznie za nim. Zatrzymali się przed domem ojca chłopca, a Łazik przecisnął się nawet przez furtkę i usiadł na klombie pod oknem sypialni.

Wciąż jeszcze było bardzo wcześnie, lecz z nadzieją zaczął ujadać — ale chłopcy albo bardzo mocno spali, albo nie było ich w domu, bo nikt nie wyjrzał na zewnątrz. Tak przynajmniej sądził Łazik.

Zapomniał, że świat rządzi się innymi prawami niż ogród na ciemnej stronie księżyca i że ciągle ciąży na nim zaklęcie Artakserksesa, które zmniejszyło go, a także osłabiło jego głos.

Po jakimś czasie Mewa poprowadziła go, pogrążonego w żalu, z powrotem do zatoczki. Tam czekała na nich zupełnie nowa niespodzianka.

Psamatos rozmawiał z wielorybem!

Bardzo dużym wielorybem–Uinem, najstarszym z Prawdziwych Wielorybów. Małemu Łazikowi wydał się wielki jak góra, gdy leżał tak z ogromną głową spoczywającą w głębokiej sadzawce tuż przy brzegu.

— Przykro mi, ale w tak krótkim czasie nie zdołałem załatwić nic mniejszego — oznajmił Psamatos. — Niemniej jednak jest bardzo wygodny!

— Wchodź do środka! — polecił wieloryb.

— Do widzenia!

Wchodź do środka! — zawtórowała mu Mewa.

— No już, wchodź, pospiesz się! — dodał Psamatos.

— Nie gryź tylko niczego ani nie drap, bo stary Uin jeszcze zacznie kaszleć, a to by ci się nie spodobało.

Łazik bał się prawie tak samo jak wówczas, gdy Człowiek z Księżyca kazał mu wskoczyć do dziury w swej piwnicy.

Cofnął się i Mewa z Psamatosem musieli go popchnąć. Zrobili to bez zwłoki; szczęki wieloryba zatrzasnęły się z hukiem. Wewnątrz było bardzo ciemno i cuchnęło rybami. Łazik przysiadł, dygocząc ze strachu, i kiedy tak siedział (nie śmiąc nawet podrapać się w ucho), usłyszał — czy też zdawało mu się, że słyszy — chlupot i plaśnięcia wielkiego ogona; poczuł także — czy też zdawało mu się, że czuje — jak wieloryb nurkuje coraz głębiej i niżej, aż na dno Głębokiego Niebieskiego Morza.

Kiedy jednak wieloryb zatrzymał się i znów szeroko otworzył paszczę (z prawdziwą radością; wieloryby wolą pływać z rozchylonymi szczękami, łapiąc do paszczy niesione przez wodę jedzenie, ale Uin był bardzo uprzejmym zwierzęciem), Łazik, wyjrzawszy na zewnątrz, przekonał się, że morze rzeczywiście jest niezmiernie głębokie, ale bynajmniej nie niebieskie.

Dostrzegł jedynie jasnozielone światło, a kiedy wyszedł, odkrył, iż stoi na białej, krętej, piaszczystej ścieżce, biegnącej przez mroczny, fantastyczny las.

— Idź prosto. To już niedaleko — powiedział Uin.

Łazik poszedł prosto — przynajmniej tak prosto, jak na to pozwalała ścieżka — i wkrótce ujrzał przed sobą bramę wielkiego pałacu, zbudowanego, jak się zdawało, z różowo–białego kamienia, przez który przeświecało światło. Jego liczne okna jarzyły się zielonym i błękitnym blaskiem.

Wokół ścian rosły ogromne morskie drzewa, wyższe niż kopuły pałacu, które wznosiły się przed nim dumnie, lśniąc w ciemnej wodzie. Grube gumowe pnie drzew gięły się i kołysały niczym trawy, a w mrocznym gąszczu gałęzi tłoczyły się złote i srebrne rybki, czerwonoryby, białoryby i fosforyzujące ryby, podobne do ptaków. Ale nie śpiewały.

To syreny śpiewały w pałacu.

Och, cóż to była za pieśń!

A wszystkie morskie wróżki wtórowały im chórem. Z okien wylewała się muzyka — to setki mieszkańców morza grały na rogach, fletach i konchach. Morskie gobliny uśmiechały się do niego szyderczo z cienia pod drzewami, podczas gdy Łazik — który maszerował naprzód najszybciej, jak umiał — odkrył, że pod wodą stąpa mu się ciężko i niezdarnie.

Ale czemu nie utonął? Nie wiem, przypuszczam jednak, że załatwił to Psamatos Psamatydes (wie znacznie więcej o morzu, niż przypuszcza większość ludzi, choć jeśli tylko może temu zaradzić, nie zanurza w nim nawet palca u nogi), kiedy Łazik i Mewa spacerowali, a on, kipiąc gniewem, obmyślał nowy plan.

W każdym razie Łazikanty nie utonął, lecz zanim jeszcze znalazł się przy drzwiach, zaczął żałować, że nie jest gdziekolwiek indziej, nawet w mokrym wnętrzu wieloryba: z fioletowych krzaków i gąbczastych zagajników przy ścieżce wyglądały na niego tak dziwaczne postaci i twarze, że czuł się bardzo niepewnie.

W końcu stanął przed ogromną bramą i odrzwiami z macicy perłowej, nabijanej zębami rekinów, osadzonymi w złotym, obramowanym koralem łuku.

Wielki pierścień kołatki porastały białe pąkle, z każdej zwisały czerwone wstążki; rzecz jasna jednak. Łazik nie mógł jej dosięgnąć, a zresztą i tak nie zdołałby jej poruszyć. Tak więc zaszczekał, ku swemu zdumieniu całkiem donośnie.

Muzyka wewnątrz urwała się przy trzecim szczeknięciu i drzwi uchyliły się powoli. Jak sądzicie, kto je otworzył? Artakserkses we własnej osobie, ubrany w śliwkowy aksamit i zielone jedwabne spodnie! Nadal trzymał w ustach wielką fajkę, tyle że miast dymu wydmuchiwał z niej piękne tęczowe bąbelki, ale nie miał kapelusza.

— Witam — rzekł. — A zatem zjawiłeś się! Tak sądziłem, że wkrótce zmęczy cię towarzystwo starego P–samatosa (och, jak pogardliwie prychnął, wymawiając przesadnie owo P!). Wcale nie jest taki wszechmocny, jak uważa. Cóż, po co tu przyszedłeś? Właśnie urządzamy przyjęcie i przeszkodziłeś muzykantom.

— Proszę, panie Arterksaksesie, to znaczy Ertaksarksesie — zaczął zdenerwowany Łazik, usiłując być bardzo grzeczny.

— Och, nie przejmuj się moim imieniem! Nie przeszkadza mi, że je przekręcasz — odparł z irytacją czarodziej. — Wytłumacz się, i to szybko. Nie mam czasu na długie dywagacje.

— Odkąd poślubił bogatą córkę morskiego króla i został mianowany na stanowisko Pacyficzno–Atlantyckiego Maga (zaplecami nazywano go w skrócie PAM), ogromnie wbił się w dumę.

— Jeśli masz do mnie jakąś sprawę, lepiej wejdź i zaczekaj w przedsionku. Może po tań cach znajdę dla ciebie chwilę.

Zamknął drzwi za Łazikiem i odszedł.

Piesek odkrył, że znalazł się w wielkim, mrocznym pomieszczeniu pod słabo oświetloną kopułą. Wszędzie wokół widział ostro zakończone, łukowate drzwi, zasłonięte kotarami z wodorostów. Większość z nich była ciemna, lecz z jednych dochodziło światło i głośna muzyka — muzyka, która zdawała się trwać i trwać, nigdy się nie powtarzając i nie cichnąc ani na chwilę.

Łazikowi wkrótce znudziło się czekanie, toteż podszedł do jasnych drzwi i zajrzał przez zasłonę. Przed nim otwierała się rozległa sala balowa o siedmiu kopułach i dziesięciu tysiącach koralowych kolumn, oświetlona najczystszą magią i wypełniona ciepłą migoczącą wodą.

Tam właśnie złotowłose morskie panny i ciemnowłose syreny, śpiewając do wtóru, tańczyły skomplikowane tańce — nie na ogonach, lecz pływając w czystej wodzie w górę i w dół, a także w tył i w przód.

Nikt nie zauważył noska małego psa, wystające go spomiędzy wodorostów, toteż po chwili Łazik zakradł się do środka.

Podłogę wysypano srebrnym piaskiem i różowymi sercówkami, otwartymi i kołyszącymi się łagodnie w falującej wodzie, toteż bardzo ostrożnie stawiał łapy i trzymał się tuż przy ścianie.

Nagle usłyszał nad sobą czyjś głos: — Co za uroczy piesek! To z pewnością pies lądowy, nie morski. Jakim cudem tu się dostał? Takie maleństwo!

Łazik uniósł wzrok i ujrzał piękną syrenę o złotych włosach, spiętych dużym czarnym grzebieniem, siedzącą na półce tuż nad nim. Jej nieszczęsny ogon zwisał w dół, ręce wprawnie łatały jedną z zielonych skarpetek Artakserksesa. Była to, rzecz jasna, pani Artakserksesowa (zazwyczaj nazywana księżniczką Pam; cieszyła się powszechną sympatią, czego nie da się rzec o jej mężu). Artakserkses siedział obok niej i choć twierdził, że nie ma czasu na długie dywagacje, cierpliwie słuchał przemowy swojej żony — albo przynajmniej słuchał, dopóki nie pojawił się Łazik.

Widząc pieska, pani Artakserksesowa zakończyła dywagacje i łatanie skarpetki, spłynęła w dół, chwyciła go i zabrała na kanapę. W istocie był to parapet na pierwszym piętrze (w podmorskich domach nie ma schodów — ani parasolek — z tego samego powodu), drzwi zaś i okna niespecjalnie różnią się od siebie.

Wkrótce syrena usadowiła wygodnie swe piękne (i dość pulchne) ciało na kanapie, sadzając sobie Łazika na kolanach. Spod siedziska natychmiast rozległo się gniewne warczenie.

— Leżeć, Łazik!

Leżeć!

Dobry pies! — powiedziała pani Artakserksesowa.

Nie zwracała się jednak do naszego Łazika, lecz do białego morskiego psa, który mimo jej poleceń wychylił się właśnie spod kanapy, warcząc, skomląc, przebierając w wodzie małymi płetwiastymi łapami i wymachując długim płaskim ogonem. Z ostrego nosa wydmuchiwał fontannę bąbelków.

— Co za okropny zwierzak! — rzucił nowy pies. — Spójrzcie tylko na jego nędzny ogon, na jego stopy i dziwaczną sierść!

— Sam na siebie popatrz — odparł Łazik z kolan syreny — a nie zechcesz tego powtórzyć! Kto cię nazwał Łazikiem? — skrzyżowanie kaczki z kijanką, udające psa.

Jak widzicie, raczej się sobie spodobali, i to od pierwszego wejrzenia. Istotnie, wkrótce bardzo się zaprzyjaźnili — może nie aż tak, jak Łazik z księżycowym psem, choćby dlatego, iż jego pobyt pod morzem trwał krócej, głębiny zaś nie są tak przyjemnym miejscem dla piesków jak księżyc, pełno w nich bowiem mrocznych, strasznych miejsc, do których światło nigdy nie dociera i nie dotrze, gdyż nie zostaną odkryte do czasów, aż całe światło zgaśnie.

Żyją tam potworne istoty, starsze, niż można sobie wyobrazić, silniejsze niż zaklęcia, większe, niż ktokolwiek potrafi zmierzyć.

Artakserkses przekonał się już o tym. Stanowisko PAM–a to nie najłatwiejsza praca świata.

— A teraz płyńcie sobie i pobawcie się — poleciła jego żona, gdy kłótnia między psami ucichła i oba zwierzaki obwąchiwały się z ciekawością.

— Nie ganiajcie ognioryb, nie gryźcie morskich anemonów, nie dajcie się złapać małżom i wróćcie na kolację.

— Przepraszam, ale ja nie umiem pływać — powiedział Łazik.

— Ojej! To ci dopiero — westchnęła.

— PAM! — Jak dotąd tylko ona nazywała go tak prosto w oczy. — To przynajmniej mógłbyś załatwić.

— Oczywiście, moja droga — odparł czarodziej. Bardzo pragnął zrobić jej przyjemność, a poza tym z radością przyjął sposobność zademonstrowania, że rzeczywiście posiada magiczną moc i nie jest tylko bezużytecznym dygnitarzem (w języku morskim nazywa się ich mięczakami).

Wyjął z kieszeni kamizelki niewielką różdżkę — w istocie było to jego wieczne pióro, ale nie nadawało się już do pisania: morski lud używa dziwnego, lepkiego atramentu, którym nie da się napełnić pióra — i machnął nią nad Łazikiem.

Artakserkses, mimo opinii różnych ludzi, był bardzo dobrym magiem na swój sposób (w przeciwnym razie Łazik nigdy nie przeżyłby tych wszystkich przygód) - może nie najpotężniejszym, ale wciąż całkiem niezłym, i stale musiał ćwiczyć. W każdym razie po pierwszym machnięciu ręki ogon Łazika zaczął stawać się coraz bardziej rybi, na jego łapach wyrosły płetwy, a sierść z każdą chwilą coraz bardziej przypominała płaszcz przeciwdeszczowy.

Wkrótce przywykł do zmian, odkrył też, iż pływanie jest znacznie łatwiejsze niż fruwanie, niemal równie przyjemne i nie tak męczące — chyba że chciałby zanurkować.

* * *

Pierwszą rzeczą, jaką uczynił, opłynąwszy na próbę salę balową, było ugryzienie drugiego psa w ogon. Oczywiście, tylko dla żartu; lecz niezależnie od jego zamiarów o mało nie doszło do walki, bo morski pies nie miał zbyt łagodnego usposobienia.

Łazik uratował skórę, uciekając jak najszybciej; musiał poruszać się naprawdę zręcznie. Daję słowo! To był dopiero pościg — od okna do okna, ciemnymi korytarzami, wokół kolumn, naokoło kopuł, aż wreszcie sam morski pies także się zmęczył i jego złość wyparowała.

Wówczas usiedli razem na szczycie najwyższej kopuły, obok masztu flagowego. Spływał z niego sztandar morskiego króla: wstęga ze szkarłatno–zielonych wodorostów, gęsto wysadza na perłami.

* * *

— Jak się nazywasz? — spytał po chwili morski pies.

— Łazik? — powtórzył.

— To moje imię, nie od dam ci go.

Nosiłem je pierwszy.

— Skąd wiesz?

— Oczywiście, że wiem.

Widzę, że jesteś zaledwie szczeniakiem, a tu, na dole, przebywasz od jakichś pięciu minut. Ja zostałem zaczarowany całe wieki, setki lat temu. Przypuszczam, że jako pierwszy z psów zostałem nazwany Łazik.

Mój pierwszy pan też był Łazikiem, ale prawdziwym — przemierzał morza okrętem żeglującym po północnych wodach; długim statkiem o czerwonych żaglach i dziobie rzeźbionym na kształt głowy smoka. Ochrzcił go mianem "Czerwony Smok" i darzył prawdziwą miłością. Ja też go kochałem, choć byłem zaledwie szczenięciem, a on prawie mnie nie dostrzegał. Nie dorosłem jeszcze i nie mogłem uczestniczyć w polowaniach, on zaś nigdy nie zabierał psów na morze. Pewnego więc dnia popłynąłem z nim bez pytania o zgodę. Żegnał się właśnie z żoną, wiał wiatr, a mężczyźni spychali "Czerwonego Smoka" po rolkach do morza. Wokół szyi smoka bieliła się piana; i nagle poczułem, że jeśli także nie popłynę, już nigdy więcej go nie zobaczę. Jakimś cudem zakradłem się na pokład i ukryłem za beczkami z wodą; znaleźli mnie dopiero, gdy byliśmy już daleko w morzu. Wtedy właśnie, kiedy wyciągnęli mnie za ogon z kryjówki, nazwali mnie Łazikiem. Oto prawdziwy morski łazik — rzekł jeden z marynarzy.

— I dziwny czeka go los, bo już nigdy nie wróci do domu — dodał drugi, człowiek o niezwykłych oczach.

Rzeczywiście nigdy już nie wróciłem do domu i nie urosłem, choć bardzo się postarzałem i zmądrzałem, rzecz jasna. Podczas tej wyprawy doszło do bitwy morskiej. W deszczu strzał i szczęku mieczy i tarcz wybiegłem na pokład dziobowy, lecz załoga "Czarnego Łabędzia" wdarła się na nasz okręt i wypchnęła za burtę ludzi mojego pana.

On odszedł ostatni — stanął obok głowy smoka, a potem w pełnej zbroi zanurkował do morza, ja zaś skoczyłem za nim. Poszedł na dno szybciej niż ja i tam złapały go syreny, poprosiłem jednak, aby zaniosły go szybko na ląd, bo wiele osób płakałoby, gdyby nie wrócił. Uśmiechnęły się do mnie, uniosły go i zabrały.

Teraz niektóre twierdzą, iż odstawiły go na brzeg, a inne jedynie potrząsają głowami. Nie można polegać na syrenach; umieją tylko jedno, dochowywać własnych sekretów — w tym są lepsze niż ostrygi. Często myślę, że tak naprawdę pogrzebały go w białym piasku.

Daleko stąd, na dnie, nadal leży fragment "Czerwonego Smoka", którego zatopili ludzie z "Czarnego Łabędzia" — a przynajmniej leżał, kiedy ostatni raz tam przepływałem. Wokół niego — i na nim — wyrósł gęsty las wodorostów, wszędzie po za smoczą głową. Ją omijają nawet pąkle, a pod nią wznosi się kopiec białego piasku.

Opuściłem tamte okolice dawno temu i powoli zamieniłem się w morskiego psa. W owych czasach stare syreny parały się czarami, a jedna z nich była dla mnie bardzo dobra. To właśnie ona podarowała mnie morskiemu królowi, dziadkowi obecnego władcy, i odtąd mieszkam w pałacu. Taka jest moja historia. Wszystko to zdarzyło się setki lat temu i odtąd zwiedziłem szmat płytkich i głębokich wód, ale nigdy nie wróciłem do domu.

A teraz opowiedz mi o sobie. Nie pochodzisz przypadkiem z Morza Północnego? — w owych dniach nazywaliśmy je Morzem Angielskim — może z okolic Orkadów?

Nasz Łazik musiał przyznać, że dotąd słyszał tylko o zwykłym morzu, a i to niewiele.

— Byłem jednak na Księżycu — dodał i, jak tylko potrafił, opisał swemu nowemu przyjacielowi przeżyte tam przygody; uprościł je jednak nieco, by tamten mógł wszystko zrozumieć.

Morskiemu psu ogromnie spodobała się historia Łazika i częściowo nawet w nią uwierzył.

— Świetna gadka — rzekł. — Najlepsza, jaką słyszałem od bardzo dawna. Widziałem Księżyc — czasami wypływam na górę — ale nigdy nie wyobrażałem sobie, że może tak wyglądać.

Tamtejszy szczeniak ma dopiero tupet! Trzy Łaziki! Dwa to już za dużo, ale trzy! Niemożliwe! I wcale nie wierzę, aby był starszy ode mnie; zdziwiłbym się, gdyby przekroczył setkę.

Prawdopodobnie miał rację. Jak pamiętacie, księżycowy pies lubił przesadzać.

— W każdym razie — ciągnął dalej morski pies — on sam wybrał sobie to imię. Mnie je nadano.

— Podobnie jak mnie — wtrącił nasz piesek.

I to bez żadnych powodów, zanim jeszcze zacząłeś na nie zasługiwać. Podoba mi się pomysł Człowieka z Księżyca. Ja też będę cię nazywał Łazikantym i na twoim miejscu trzymałbym się tego. Nigdy nie wiadomo, dokąd jeszcze trafisz. Płyńmy na kolację!

* * *

Na kolację dostali ryby, lecz Łazikanty wkrótce do tego przywykł. Podobne pożywienie odpowiadało jego nowej postaci. Po posiłku przypomniał sobie, po co właściwie przybył aż na dno morza, i wyruszył na poszukiwanie Artakserksesa.

Zastał go wydmuchującego bąbelki i zamieniającego je w prawdziwe piłki, ku radości małych morskich dzieci.

— Proszę, panie Artakserksesie, czy zechciałby pan zamienić mnie… — zaczął Łazikanty.

— Och, idź sobie! — przerwał mu czarodziej. — Nie widzisz, że nie powinieneś zawracać mi głowy? Nie teraz, jestem zajęty.

— Artakserkses często powtarzał to ludziom, których uważał za mało ważnych. Doskonale wiedział, czego pragnie Łazik, ale jemu samemu bynajmniej się nie spieszyło. Łazikanty posłusznie odpłynął i poszedł do łóżka, czy raczej przycupnął niczym kura na grzędzie w kępie morskich traw, rosnących na wysokiej skale w ogrodzie. Tuż pod nim spoczywał stary wieloryb, a jeśli ktoś powie wam, że wieloryby nie schodzą na dno morza i nie drzemią tam godzinami, nie przejmujcie się.

Stary Uin był pod każdym względem wyjątkowy.

— I co? — spytał. — Jak ci poszło? Widzę, że nadal masz rozmiar zabawki. Co się dzieje z Artakserksesem? Nie potrafi już niczego zrobić czy też nie chce?

— Chyba potrafi — odparł Łazikanty. — Spójrz tylko na moją nową postać. Ale za każdym razem, gdy spróbuję wspomnieć o rozmiarach, powtarza, jak bardzo jest zajęty i że nie ma czasu na długie wyjaśnienia.

— Hmmm — mruknął wieloryb i machnięciem ogona powalił drzewo. Powstała fala omal nie zmyła Łazikantego z jego skały.

— Wątpię, by PAM zyskał sobie uznanie w tych stronach; nie powinienem się jednak martwić. Wcześniej czy później wszystko będzie dobrze. Tymczasem jutro masz wiele nowych rzeczy do obejrzenia. Śpij więc! Do widzenia!

— To rzekłszy, odpłynął w ciemność, a wieści, które przyniósł do zatoczki, okropnie rozzłościły starego Psamatosa.

* * *

Światła w pałacu zgasły. Przez głęboką, ciemną wodę nie przebijał się blask księżyca ni gwiazd. Zieleń ciemniała coraz bardziej, aż w końcu wszystko stało się czarne; ciemność rozjaśniały jedynie wielkie świecące ryby przepływające wolno wśród traw. Jednakże Łazikanty spał mocno tej nocy i następnej oraz przez kilkanaście kolejnych. Nazajutrz, a także następnego dnia szukał czarodzieja, nie mógł go jednak nigdzie znaleźć.

Pewnego ranka, gdy zaczynał już czuć się jak prawdziwy wilk morski i zastanawiał się, czy zosta nie tam wiecznie, morski pies rzekł:

— Daj sobie spokój, czy raczej daj spokój czarodziejowi. Nie szukaj go dzisiaj. Popłyńmy na porządną, długą wyprawę.

I wyruszyli, a wyprawa okazała się podróżą trwającą wiele dni. Pokonali ogromne odległości; pamiętajcie, że obaj byli zaczarowani i niewiele morskich istot zdołałoby dotrzymać im kroku. Gdy znudziły im się skały i góry na dnie oraz wyścigi wokół ich szczytów, popłynęli w górę, coraz wyżej i wyżej, przez miIową warstwę wody; a gdy dotarli na powierzchnię, nie ujrzeli żadnego lądu. Otaczające ich morze było gładkie, spokojne i szare.

Nagle zmarszczyło się i miejscami pociemniało, poruszone słabym zimnym wiatrem — wiatrem świtu. Słońce wyjrzało z radosnym okrzykiem spoza krawędzi morza, czerwone, jakby wychyliło przed chwilą kielich grzanego wina; zgrabnie skoczyło w powietrze i rozpoczęło codzienną wędrówkę, złocąc grzbiety fal i nadając cieniom między nimi ciemnozieloną barwę.

Na granicy morza i nieba żeglował statek, zmierzając wprost w słońce, tak że je go maszty odcinały się głęboką czernią na tle ognia.

— Dokąd on płynie? — spytał Łazikanty.

— Och, do Japonii czy Honolulu, albo może Manili, na Wyspę Wielkanocną albo Czwartkową, czy nawet do Władywostoku lub gdzie indziej — odrzekł morski pies. Jego znajomość geografii, mimo setek lat spędzonych na włóczędze, była dość mglista.

— Zdaje się, że jesteśmy na Oceanie Spokojnym, nie wiem jednak, w której części, oceniając na oko — dość ciepłej.

To całkiem spory kawał wody.

Chodź, poszukamy czegoś do jedzenia.

Gdy w kilka dni później wrócili do pałacu, Łazikanty natychmiast wyruszył na poszukiwania czarodzieja, uznawszy, że dostatecznie długo dał mu spokój.

— Proszę, panie Artakserksesie, czy mógłby pan… — zaczął jak zwykle.

— Nie! Nie mógłbym! — odparł Artakserkses jeszcze bardziej kategorycznie niż zwykle. Tym razem jednak rzeczywiście był zajęty. Poczta dostarczyła właśnie nową porcję Skarg.

Oczywiście, jak się domyślacie, w morzu mnóstwo rzeczy idzie nie tak i nawet najlepszy PAM nie zdołałby zapobiec wszystkim nieszczęściom, a zresztą do części z nich w ogóle nie powinien się wtrącać.

Wraki statków raz po raz spadają na dachy czyichś domów, na dnie zdarzają się wybuchy (o tak! w morzu także są wulkany i trzęsienia ziemi, równie okropne jak u nas) niszczące czyjeś stadka doborowych złotych rybek, klomby rzadkich anemonów, bezcenne perłopławy albo słynne ogrody skalno–koralowe; dzikie ryby toczą walki na gościńcach, roztrącając syrenie dzieci, roztargnione rekiny wpływają przez okno do jadalni i uciekają z obiadem, a mroczne, nienazwane potwory z czarnych otchłani dopuszczają się straszliwych czynów. Morski lud nauczył się żyć z tym wszystkim, nie znaczy to jednak, że się nie skarżył.

Mieszkańcy morza uwielbiali składać skargi–Oczywiście pisy wali listy do "Morskiego Tygodnika Ilustrowanego", "Ekspresu Głębinowego" i "Oceanowin", teraz jednak mieli PAM–a, więc pisali i do niego, obwiniając go o wszystko, nawet jeśli ugryzły ich w ogon ich własne, domowe homary.

Twierdzili, że jego magia jest za słaba (czasami istotnie była), że powinno się obniżyć mu pensję (prawdziwe, lecz bardzo nie grzeczne) i że nie zasłużył na laskę czarodziejską (również celna uwaga, powinni byli jednak pisać "różdżkę" — był zbyt leniwy, by nosić laskę). Wypisywali też wiele innych rzeczy, każdego ranka zasypując go listami, zwłaszcza w poniedziałki.

Poniedziałki zawsze były najgorsze (przeciętnie o kilkaset kopert); a że był właśnie poniedziałek, Artakserkses cisnął kamieniem w Łazikantego, który umknął zręcznie niczym krewetka z sieci.

Opuścił ogród i ucieszył się, gdy stwierdził, iż na dal jest psem.

Śmiem twierdzić, że gdyby nie usunął się dość szybko, czarodziej zamieniłby go w morskiego ślimaka albo odesłał poza Najdalszą Granicę (gdziekolwiek to jest) czy nawet do Otchłani, leżącej na dnie najgłębszego morza.

Łazikanty naprawdę się zirytował, toteż poskarżył się morskiemu Łazikowi.

— Lepiej daj mu spokój, przynajmniej dziś, w poniedziałek — poradził morski pies. — A na twoim miejscu na przyszłość w ogóle unikałbym poniedziałków. Chodź! Popływamy sobie!

Po tym zdarzeniu Łazikanty tak długo zostawił w spokoju czarodzieja, że prawie zapomnieli o sobie nawzajem — no, niezupełnie: psy nie zapominają, kiedy ktoś rzuci w nie kamieniem.

Ale pozornie zdawało się, że osiadł w morzu na dobre i został stałym mieszkańcem pałacu. Ciągle wałęsał się gdzieś z morskim psem; często towarzyszyły im też syrenie dzieci. W opinii Łazikantego nie były tak wesołymi kompanami, jak prawdziwe, dwunogie dzieci (ale też, rzecz jasna, Łazikanty nie pochodził z morza, więc nie był najlepszym sędzią w tej materii), lecz sprawiały, że czuł się szczęśliwy.

Dzięki nim mógłby nawet zostać tam na zawsze i zapomnieć w końcu o chłopczyku Numer Dwa, gdyby nie pewne późniejsze wydarzenia.

Kiedy już do nich dojdziemy, sami zdecydujecie, czy Psamatos miał z nimi coś wspólnego.

Trzeba przyznać, iż dzieci było naprawdę mnóstwo i Łazik mógł do woli dobierać sobie towarzyszy zabaw.

Stary morski król miał setki córek i tysiące wnucząt żyjących w jednym pałacu, a wszystkie przepadały za oboma Łazikami — podobnie jak pani Artakserksesowa.

Ogromna szkoda, że Łazikantemu nie przyszło do głowy, by opowiedzieć jej swoją historię — żona czarodzieja umiała radzić sobie z PAM–em nie zależnie od jego nastroju. W takim jednak wypadku Łazikanty wcześniej wróciłby do domu i nie przeżył by wielu ciekawych przygód.

To właśnie z panią Artakserksesową i grupką syrenich dzieci odwiedził Wielkie Białe Jaskinie, w których spoczywają wszystkie klejnoty, kiedykolwiek zgubione w morzu — i mnóstwo takich, które nigdy go nie opuściły (nie mówiąc nawet o całych stosach pereł).

Innym razem wybrali się z wizytą do małych morskich wróżek mieszkających w szklanych domkach na dnie oceanu. Morskie wróżki rzadko pływają — wolą wędrować, śpiewając, po piaszczystym dnie, jeździć w powozach z muszelek, zaprzężonych w maleńkie rybki, albo dosiadać niewielkich zielonych krabów o uzdach z najcieńszych nici (rzecz jasna, uprząż nie przeszkadza im w chodzeniu bokiem, bo kraby zawsze tak chodzą).

Często miewają kłopoty z morskimi goblinami, które są od nich większe, paskudne i niewychowane i cały czas walczą albo galopują wokół na konikach morskich. Te gobliny mogą długo przebywać poza wodą, a podczas sztormów bawią się w falach przy brzegu.

Wróżki zresztą tak że czasem wychodzą z wody, wolą jednak pogodne ciepłe noce i letnie wieczory na bezludnych plażach (dlatego właśnie ludzie rzadko je widują).

* * *

Pewnego dnia ponownie odwiedził ich Uin i tym razem zabrał na przejażdżkę oba psy; przypominało to jazdę na ruchomej górze. Ta wyprawa trwała wiele dni; w końcu dotarli do wschodniej krawędzi świata i zawrócili dosłownie w ostatnim momencie.

Wówczas wieloryb wypłynął na powierzchnię i wydmuchnął w powietrze fontannę wody — tak wysoką, że część z niej przelała się przez krawędź i zniknęła.

Innym razem zabrał ich na drugą stronę (czy też tak blisko, jak się odważył). Była to jeszcze dłuższa i ciekawsza wyprawa, najwspanialsza ze wszystkich podróży Łazikantego — zrozumiał to dopiero później, kiedy dorósł i stał się starszym, mądrzejszym psem.

Trzeba by było całej książki, by opisać wszystkie ich przygody na Niezbadanych Wodach i mijane po drodze nie znane geografom lądy.

W końcu przebyli Morza Cienia, dotarli do wielkiej Zatoki Krainy Czarów (jak ją nazywamy); poza Wyspami Zaczarowanymi, i ujrzeli hen, na najdalszym zachodzie Góry Królestwa Elfów; tamtejsze fale jaśniały magicznym światłem, Łazikantemu zaś wydało się, że przez moment dostrzegł miasto elfów na zielonym wzgórzu za Górami — odległy przebłysk bieli.

Jednakże właśnie wtedy Uin zanurkował tak nagle, iż piesek nie mógł się upewnić, czy to nie złudzenie.Jeśli miał rację, jest jednym z nielicznych stworzeń–czy to dwu-, czy czworonożnych — żyjących w naszym świecie, które mogą się pochwalić, iż widziały, choćby przez sekundę, tamtą krainę.

— Gdyby to się wydało, dostałbym za swoje! — rzekł Uin. — Nikt z Krain Zewnętrznych nie ma prawa odwiedzać tych okolic i jedynie nielicznym się to udało. Słowo daję!

* * *

Co wam mówiłem o psach? Nie zapominają, kiedy ktoś rzuci w nie kamieniem. No cóż, mimo wielu wycieczek krajoznawczych i zdumiewających podróży wspomnienie o tym, co go spotkało, cały czas drzemało gdzieś w umyśle Łazikantego i kiedy wrócił do domu, ożyło z nową siłą.

Jego pierwszą myślą było: Gdzie się podziewa stary czarodziej? Po co w ogóle zawracam sobie głowę grzecznością wobec niego? Jeśli tylko nadarzy się okazja, znów podrę mu spodnie!

W takim właśnie był nastroju, gdy po kolejnych bezowocnych próbach rozmowy w cztery oczy ujrzał Artakserksesa na jednym z królewskich gościńców.

Rzecz jasna, duma nie pozwoliła czarodziejowi na wyhodowanie sobie ogona i płetw albo przynajmniej wzięcie paru lekcji pływania. Tylko w jednym był podobny do ryby — równie dużo pił (nawet w morzu, więc musiał czuć naprawdę dotkliwe pragnie nie); często, miast zajmować się swymi obowiązkami, zamknięty w komnatach wyczarowywał beczki cydru. Kiedy chciał gdzieś szybko dotrzeć, jeździł.

Łazikanty ujrzał go właśnie w pojeździe ekspresowym — gigantycznej muszli w kształcie sercówki, zaprzężonej w siedem rekinów. Wszyscy skrzętnie uskakiwali mu z drogi, bo rekiny gryzą.

— Płyńmy za nim! — zaproponował morskiemu psu Łazikanty, i tak też zrobili; niegrzeczne psiaki za każdym razem, gdy powóz przejeżdżał pod urwiskiem, rzucały w niego kamykami.

Jak już wspominałem, umiały się poruszać zdumiewająco szybko, toteż śmigały naprzód, ukrywały się w kępach wodorostów i spychały w dół wszystko, co nawinęło im się .pod łapę.

Ogromnie drażniło to czarodzieja, lecz psy bardzo uważały, by ich nie dostrzegł. Artakserkses jeszcze przed opuszczeniem pałacu był w paskudnym humorze, teraz zaś wpadł w autentyczną wściekłość, zmieszaną wszakże z lękiem.

Wyruszył bowiem w drogę, aby zbadać, jakie szkody wyrządził niezwykły wir, który pojawił się zupełnie znikąd — i to w części morza stanowczo nie należącej do jego ulubionych; mag przypuszczał (i miał rację), iż kryją się tam istoty, które lepiej zostawić w spokoju.

Śmiem twierdzić, że możecie sami domyślić się, o co chodzi; Artakserkses zgadł od razu. Wiekowy Wąż Morski zaczynał się budzić, albo przy najmniej przymierzał się do tego.

Od lat leżał bez ruchu, pogrążony w głębokim śnie, ale teraz zaczął się odwracać. Wyprostowany miałby dobrych sto mil długości (niektórzy upiera ją się, iż sięgałby od Krańca do Krańca, to jednak przesada), a kiedy się zwinął, oprócz Otchłani istniała tylko jedna jaskinia, jedna jedyna w całym oceanie, która mogła go pomieścić — i na nieszczęście leżała ona niecałe sto mil od pałacu morskiego króla. Gdy we śnie rozprostowywał jeden czy dwa sploty, woda wzbierała i falowała gwałtownie, niszcząc domy okolicznych mieszkańców i zakłócając im odpoczynek.

Wysłanie PAM–a jednak, by sprawdził, co się dzieje, było wielkim błędem, bo — jak wiadomo — Wąż Morski jest zbyt ogromny, silny, stary i głupi, by ktokolwiek mógł go kontrolować (przedwieczny, prehistoryczny, głębinowy, baśniowy, mityczny i nie mądry to inne używane wobec niego określenia), i Artakserkses doskonale o tym wiedział.

Nawet Człowiek z Księżyca, pracując bez przerwy przez pięćdziesiąt lat, nie zdołałby stworzyć zaklęcia dość wielkiego, długiego czy potężnego, by pokonać Węża. Tylko raz podjął taką próbę (na wyraźną prośbę innych) i w rezultacie co najmniej je den kontynent zatonął w falach.

Biedny stary Artakserkses podjechał prosto do wylotu jaskini Węża Morskiego. Lecz gdy tylko wysiadł z powozu, natychmiast zauważył koniuszek ogona Węża, wystający na zewnątrz — większy niż rząd ogromnych beczek na wodę, zielony i oślizły.

To w zupełności wystarczyło czarodziejowi. Zapragnął natychmiast wrócić do domu, zanim Gad znów się obróci — jak czynią to wszystkie gady w najmniej stosownych momentach.

To mały Łazikanty wszystko zepsuł!

Nigdy nie słyszał o Wężu Morskim i jego sile; chciał jedynie spłatać psikusa złośliwemu czarodziejowi.

Kiedy zatem nadarzyła się okazja — Artakserkses stał jak wryty, wpatrując się w widoczny kawałek Węża, a jego zaprząg nie zwracał na nic uwagi — podkradł się bliżej i dla żartu ugryzł jednego z rekinów w ogon.

Dla żartu!

Niezły żart!

Rekin skoczył naprzód, a wraz z nim powóz — i Artakserkses, który właśnie się odwracał, aby do niego wsiąść, runął na plecy.

Wówczas rekin zacisnął zęby na jedynej rzeczy, jakiej mógł dosięgnąć — czyli ogonie pobratymca!

Ten z kolei capnął następnego i tak dalej, aż w końcu ostatni z siódemki, nie widząc nic innego — a to idiota! — z całych sił ugryzł ogon Węża Morskiego!

Wąż Morski obrócił się gwałtownie, bez żadnego ostrzeżenia! W sekundę później psy poczuły, jak oszalała woda porywa je i ciska nimi wokoło; co chwila wpadały na ogłupiałe ryby i rozkołysane morskie drzewa, kompletnie zagubione i śmiertelnie przerażone w gęstej chmurze wyrwanych z korzeniami wodorostów, piasku, muszelek, małży, ślimaków i najróżniejszych innych rzeczy.

A sytuacja pogarszała się coraz bardziej, bo Wąż wciąż się obracał.

Stary Artakserkses, trzymający kurczowo lejce rekinów, także latał nad dnem, porwany przez wiry, okrutnie im wymyślając. To znaczy rekinom.

Na szczęście dla naszej historii, nigdy nie dowiedział się, co zrobił Łazikanty.

Nie wiem, jak psy dotarły do domu, w każdym razie zabrało im to dużo, dużo czasu. Najpierw jedna z ogromnych fal, wywołanych przez poruszenia Węża, wyrzuciła je na brzeg, potem po drugiej stronie morza złapali je rybacy i o mało nie umieścili w akwarium (coś koszmarnego!); wreszcie, uniknąwszy dosłownie o płetwę niebezpieczeństwa, musiały wracać o własnych siłach, walcząc bez ustanku z potężnymi prądami, wzbudzonymi przez ciągłe drgania ziemi.

* * *

A kiedy w końcu dotarły do domu, zastały tam ogromne poruszenie. Morski lud zgromadził się wokół pałacu, skandując:

— Sprowadzić PAM–a! (Tak! Teraz nazywali go już tak publicznie; koniec z długimi, godnymi imiona mi! ) SPROWADZIĆ PAMA! SPROWADZIĆ PAMA!

PAM tymczasem ukrywał się w piwnicy.

W końcu znalazła go tam pani Artakserksesowa i zmusiła, by wyszedł, a kiedy wyjrzał przez okno na strychu, tłum zakrzyknął:

— Skończ z tymi bzdurami!

SKOŃCZ z TYMI BZDURAMI!

SKOŃCZ Z TYMI BZDURAMI!

Czynili taki harmider, że na całym świecie ludzie w nadmorskich miejscowościach odnieśli wrażenie, iż fale szumią głośniej niż zwykle.

Istotnie!

A cały ten czas Wąż Morski obracał się i obracał, próbując z roztargnieniem złapać zębami czubek własnego ogona.

Należy jednak dziękować niebiosom, że nie rozbudził się do końca — w przeciwnym razie bowiem mógłby wynurzyć się z wody, gniewnie potrząsnąć ogonem i zatopić kolejny kontynent. (Oczywiście ocena, czy byłoby to prawdziwym nieszczęściem, czy też nie, w znacznej mierze zależy od tego, który kontynent spotkałby ten los i na którym wy mieszkacie.)

Lecz morski lud nie mieszkał na kontynencie, ale w oceanie, w samym sercu burzy — a była ona na prawdę potężna.

Wszyscy powtarzali zatem, że morski król powinien kazać PAM–owi przygotować jakieś zaklęcie, remedium bądź urok, który uspokoi Węża: nie mogli nawet unieść rąk do twarzy, aby coś zjeść albo wydmuchnąć nos, tak bardzo trzęsły się wody; bezustannie wpadali na siebie, a ryby cierpiały na chorobę morską wywołaną ciągłym falowaniem; wokół unosiły się chmury piasku, który sprawiał, że wszyscy kaszleli jak najęci i w ogóle nie mogli tańczyć.

Artakserkses narzekał, ale musiał coś zrobić.

Poszedł więc do swej pracowni i zamknął się w niej na dwa tygodnie. W tym czasie zdarzyły się trzy trzęsienia ziemi, dwa podwodne huragany i kilkanaście demonstracji morskiego ludu.

Wreszcie wyłonił się z kryjówki i w pewnej odległości od jaskini wy puścił niezwykle potężne zaklęcie (któremu towarzyszył kojący śpiew).

Wszyscy uciekli do domów i pochowali się w piwnicach, czekając, co się stanie — to jest wszyscy, z wyjątkiem pani Artakserksesowej i jej nieszczęsnego męża.

Czarodziej miał obowiązek zostać i z dala (choć nie był to bynajmniej bezpieczny dystans) obserwować działanie zaklęcia, a pani Artakserksesowa musiała pilnować czarodzieja.

Zaklęcie zdołało jedynie wywołać u Węża koszmarny sen: śniło mu się, że jest cały pokryty pąklami (bardzo irytujące uczucie i nie odbiegające zbytnio od prawdy) oraz że powoli smaży się w wulkanie (okropnie bolesne i niestety zupełnie nieprawdziwe).

I to go obudziło!

Możliwe, iż magia Artakserksesa okazała się silniejsza, niż sądził. W każdym razie Wąż Morski nie wynurzył się z wody — na szczęście dla naszej historii. Przysunął głowę do ogona, ziewnął, rozdziawiając wielką jak wylot jaskini paszczę, po czym prychnął tak głośno, że usłyszeli go mieszkańcy wszystkich morskich królestw, którzy przycupnęli ze strachu w piwnicach.

I wtedy Wąż Morski powiedział:

— Skończcie z tymi BZDURAMI!

— po czym dodał:

— Jeśli ten dureń czarodziej natychmiast nie odejdzie i jeśli choć raz jeszcze kiedykolwiek zamiesza ręką w oceanie, WYNURZĘ SIĘ.

Najpierw zjem je go, a potem roztrzaskam wszystko na mokrzusieńkie kawałki.

To tyle.

Dobranoc.

Pani Artakserksesowa zaniosła do domu zemdlonego PAM–a.

Kiedy odzyskał przytomność — a stało się to bardzo szybko; mieszkańcy pałacu już tego dopilnowali — zdjął zaklęcie z Węża i spakował swą torbę, a tymczasem ludzie krzyczeli:

— Odprawić PAM–a!

Najwyższy czas!

To tyle.

Do widzenia!

— Nie chcemy cię stracić — oznajmił morski król — ale uważamy, że powinieneś odejść.

Artakserkses czuł się bardzo malutki i nieważny (i dobrze mu to zrobiło). Nawet morski pies naśmiewał się z niego.

O dziwo jednak, Łazikanty nie podzielał tej radości. Ostatecznie miał własne powody, by wierzyć, że magia Artakserksesa rzeczywiście działa. A poza tym to przecież on ugryzł rekina w ogon, prawda? I dał początek całej historii, łapiąc maga za spod nie. Zresztą on też pochodził z Suchego Lądu i uważał, że morski lud zbyt obcesowo potraktował biednego lądowego czarodzieja.

W każdym razie podszedł do starego mężczyzny i rzekł:

— Przepraszam, panie Artakserksesie…

— Tak? — spytał uprzejmie czarodziej (bardzo się ucieszył, że ktoś nie nazywa go PAM, a już słowa "pan" nie słyszał od paru tygodni).

— Tak? O co chodzi, psiaku?

— Bardzo pana przepraszam, naprawdę. Strasznie mi przykro. Nie chciałem zniszczyć pańskiej reputacji.

— Łazikanty miał na myśli Węża Morskiego i ogon rekina, jednak (na całe szczęście! ) Artak serkses uznał, że chodzi mu o jego spodnie.

— Daj spokój! — powiedział. — Nie będziemy rozwodzić się nad przeszłością. Co było, to było. Sądzę, że powinniśmy razem wrócić do domu.

— Ale, panie Artakserksesie — wtrącił Łazikanty - .proszę, czy zechciałby pan przywrócić mi poprzednią wielkość i postać?

— Oczywiście! — odparł czarodziej, rad, że ktoś jeszcze wierzy w jego możliwości.

— Oczywiście! Ale póki jesteś tu, w morzu, bezpieczniej będzie, jeżeli zachowasz obecny kształt.

Najpierw odejdźmy stąd! A poza tym jestem w tej chwili naprawdę okrutnie zajęty.

I rzeczywiście był.

Poszedł do swej pracowni, ze brał wszystkie akcesoria, insygnia, memoranda, chemikalia, regalia, antidota, księgi czarów, arkana, aparaty oraz worki i flaszeczki pełne najróżniejszych zaklęć.

Wszystko, co mógł, spalił w wodoszczelnym piecu, a resztę wyrzucił do ogrodu na tyłach pałacu. Wkrótce potem zaczęły się tam dziać zaiste niezwykłe rzeczy: kwiaty poszalały, warzywa urosły do potwornych rozmiarów, a ryby, które je zjadły, zamieniały się w robaki morskie, koniki morskie, krowy morskie, lwy morskie, tygrysy morskie, diabły morskie, morświny, diugonie, cefalopody, manaty i kalamity albo po prostu dostawały rozstroju żołądka; wokół roiło się od wizji, iluzji, fantomów, zjaw i halucynacji tak licznych, że mieszkańcy pałacu nie potrafili ich przegnać i musieli się wyprowadzić.

W istocie, kiedy już stracili czarodzieja, zaczęli szanować jego pamięć.

To jednak miało dopiero nastąpić. Na razie domagali się, by odszedł jak najszybciej.

Przygotowawszy się do wyjazdu, Artakserkses pożegnał morskiego króla — trzeba przyznać, dość chłodno. Nawet dzieci nie żałowały jego odejścia; zbyt często był zajęty, a bąbelki (o których wspominałem wcześniej) zdarzały się stanowczo zbyt rzadko.

Część jego niezliczonych szwagierek starała się zachować uprzejmość, zwłaszcza jeśli w pobliżu dostrzegły panią Artakserksesową, tak naprawdę jednak wszyscy nie mogli się już doczekać chwili, gdy mag opuści pałac, aby móc wysłać wiadomość Wężowi Morskiemu:

"Godny pożałowania czarodziej wyjechał i już nie wróci.

Wasza Wyniosłość.

Błagamy, idź spać!"

Oczywiście pani Artakserksesową także odeszła. Morski król miał tak wiele córek, że bez większego żalu mógł sobie pozwolić na utratę jednej z nich, zwłaszcza dziesiątej, najstarszej. Podarował jej worek klejnotów, odprowadził na próg, złożył na policzku mokry pocałunek i wrócił na swój tron.

Wszystkim innym było jednak bardzo przykro, a zwłaszcza całej gromadzie syrenich siostrzeńców i siostrzenic pani Artakserksesowej, którzy z wielkim smutkiem przyjęli też wiadomość o odejściu Łazikantego.

Najsmutniejszy jednak był morski pies.

— Daj mi znać, kiedy tylko przyjedziesz nad morze — poprosił — a przypłynę spotkać się z tobą.

— Nie zapomnę — przyrzekł Łazikanty. I tak się rozstali.

Najstarszy z wielorybów już czekał. Łazikanty usiadł na kolanach pani Artakserksesowej i kiedy cała trójka usadowiła się wygodnie na grzbiecie olbrzyma, ruszyli w drogę.

A wszyscy ludzie mówili głośno: "Do widzenia!" — a cicho (ale nie tak cicho, żeby nie było słychać) do dawali: "Najwyższy czas, stary śmieciu!" — i tak za kończyła się kariera Artakserksesa na stanowisku Pacyficzno–Atlantyckiego Maga.

Nie mam pojęcia, kto odtąd odprawiał u nich czary.

Przypuszczam, że stary Psamatos i Człowiek z Księżyca podzielili się obowiązkami; z pewnością sobie poradzą.