51909.fb2
Wieloryb przybił do bezludnego brzegu daleko od zatoczki Psamatosa — Artakserkses wyraźnie sobie tego zażyczył.
Pani Artakserksesowa zaczekała tam wraz z Uinem, podczas gdy czarodziej (z Łazikantym w kieszeni) pomaszerował kilka mil do pobliskiego nadmorskiego miasta, aby wymienić wspaniały aksamitny garnitur (który wywołał powszechną sensację) na stary strój, zielony kapelusz i porcję tytoniu. Kupił też fotel na kółkach dla pani Artakserksesowej (pamiętajcie, że miała ogon!).
— Proszę, panie Artakserksesie — zagadnął znów Łazikanty, kiedy tego samego popołudnia usiedli na plaży.
Czarodziej palił fajkę, oparty plecami o bok wieloryba. Wyglądał na znacznie szczęśliwszego niż przedtem i z całą pewnością nie był zajęty.
— Czy mógłbym odzyskać prawdziwą postać? I dawny rozmiar, jeśli nie ma pan nic przeciw temu?
— Już dobrze, dobrze — odparł Artakserkses. — Myślałem, że zanim zacznę pracować, zdrzemnę się ociupinę, ale nie szkodzi. Załatwmy to bez dalszej zwłoki! Gdzie moja… — I nagle urwał, bo przypomniał sobie, że przed opuszczeniem dna Głębokiego Niebieskiego Morza spalił i wyrzucił wszystkie swe zaklęcia.
Zrobiło mu się strasznie głupio.
Wstał, obmacując kieszenie spodni, kamizelki i płaszcza; wywracał je na lewą stronę, ale nie znalazł nawet odrobiny magii.(Oczywiście, że nie, niemądry staruszek; tak się zdenerwował, iż zupełnie zapomniał, że zaledwie parę godzin wcześniej kupił swój garnitur w lombardzie.
W istocie należał on wcześniej — a przynajmniej został przez niego sprzedany — do starszego lokaja, który przed pozbyciem się ubrania dokładnie przetrząsnął kieszenie.) W końcu czarodziej usiadł i z nieszczęśliwą miną otarł czoło fioletową chustką.
— Naprawdę bardzo mi przykro — powiedział.
— Nie chciałem zostawić cię na zawsze w takim stanie, teraz jednak nie da się temu zaradzić. Niech to będzie dla ciebie nauczka, że nie należy szarpać spod ni miłych, uprzejmych czarodziejów.
— Co za bzdury! — wykrzyknęła pani Artakserksesowa. — Miły, uprzejmy czarodziej, akurat! Jeśli w tej chwili nie zamienisz tego pieska z powrotem, nikt cię nie nazwie ani miłym, ani uprzejmym, ani czarodziejem! A co więcej, ja sama wrócę na dno Głębokiego Niebieskiego Morza i nigdy się więcej nie zobaczymy.
Biedny stary Artakserkses sprawiał wrażenie niemal tak zmartwionego, jak podczas największych kłopotów z Wężem Morskim.
— Moja droga! Okropnie mi przykro, ale rzuciłem na tego psa moje najsilniejsze zaklęcie, chroniące przed zdjęciem czaru. Zrobiłem to zaraz po tym, jak Psamatos (niech go licho!) zaczął się wtrącać — żeby mu pokazać, że nie jest wszechmocny i że nie pozwolę, by jakiś piaskowy czarodziej mieszał się do mojej zabawy — i kiedy sprzątałem tam, na dnie, zapomniałem zachować antidotum! Przechowywałem je w małym czarnym woreczku na drzwiach pracowni.
— Ojejku, jejku!
Z pewnością zgodzisz się, że była to tylko zwykła zabawa — dodał, zwracając się do Łazikantego. Z tego zdenerwowania jego stary nos wydłużył się i poczerwieniał.
Stary mag dalej powtarzał: "Ojejku, jejku!", potrząsając głową i brodą, i nie zauważył nawet, iż Łazikanty zupełnie się nim nie przejmuje, a wieloryb mruga porozumiewawczo.
Pani Artakserksesowa tymczasem wsiała i podeszła do miejsca, gdzie leżał jej bagaż, następnie zaś wyprostowała się, roześmiana, trzymając w dłoni stary, czarny woreczek.
— Przestań już wymachiwać brodą i bierz się do roboty! — poleciła.
Lecz kiedy Artakserkses ujrzał woreczek, przez chwilę był zbyt zdumiony, by cokolwiek zrobić — patrzył tylko na niego z otwartymi ustami.
— No dalej! — popędzała go żona. — To twój worek, prawda?
Zabrałam go razem z kilkoma należącymi do mnie drobiazgami z paskudnej kupy śmieci w ogrodzie.
— Otworzyła woreczek, żeby obejrzeć za wartość, i ze środka natychmiast wyskoczyła czarodziejska różdżka–wieczne pióro, a za nią wypłynęła chmura osobliwego dymu, który układał się w dziwne kształty i obce twarze.
Wówczas Artakserkses ocknął się z zadumy.
— Daj mi to! Marnujesz go! — krzyknął, po czym, nim zdążylibyście zawołać "nóż!", złapał Łazikantego za skórę na karku i wrzucił go, szczekającego i wierzgającego, do woreczka. Następnie obrócił nim trzy razy, wymachując trzymanym w drugiej ręce piórem, i…
— Dziękuję! To wszystko! — rzekł, otwierając worek.
Rozległ się huk i — patrzcie tylko! — woreczek zniknął!
Obok nich stał Łazik, taki sam jak kiedyś, zanim owego ranka spotkał w ogrodzie czarodzieja. No, może nie dokładnie taki sam — był nieco większy, bo przecież minęło kilka miesięcy.
Nie da się opisać, jaki był szczęśliwy, jak małe i dziwne wydawało mu się wszystko dookoła, nawet najstarszy z wielorybów, ani też jaki czuł się silny i groźny.
Przez sekundę popatrzył tęsknie na spodnie maga, nie chciał jednak, by wszystko zaczęło się od początku, toteż kiedy już z radości przebiegł w kółko milę i niemal stracił głos od szczekania, wrócił i powiedział:
— Dziękuję! — a nawet dodał: — Miło mi było pana poznać! — co było już bardzo uprzejme.
— Ależ proszę! — odparł Artakserkses. — To ostatnie moje czary. Przechodzę na emeryturę. A ty lepiej wracaj do domu.
Zużyłem już całą swą magię, więc nie mogę cię tam odesłać — musisz iść sam. Ale to nie zaszkodzi silnemu, młodemu psu.
Zatem Łazik pożegnał się ze wszystkimi.
Wieloryb mrugnął do niego, pani Artakserksesowa poczęstowała go ciastem — i tak się rozstali.
Dopiero długo potem, podczas wakacji w pewnym kąpielisku, dowiedział się, co się z nimi stało, bo tam mieszkali. Oczywiście nie wieloryb, lecz emerytowany czarodziej z żoną. Osiedli na stałe w nadmorskim miasteczku i Artakserkses, przyjąwszy nazwisko pan A. Pam, otworzył przy plaży sklep z cygarami i czekoladą — bardzo jednak uważał, by nie tknąć wody (nawet słodkiej; zresztą nieszczególnie utrudniło mu to życie). Kiepska kariera dla byłego czarodzieja, ale przynajmniej próbował sprzątać okropny bałagan, zostawiany na plaży przez jego klientów, i sporo zarabiał na "Lizakach Pama", bardzo różowych i lepkich.
Możliwe, że kryła się w nich odrobina magii, dzieci bowiem lubiły je tak bardzo, iż jadły je nawet wtedy, kiedy upadły im na piasek.
Lecz pani Artakserksesowa, czy raczej pani Paniowa, zarabiała znacznie więcej. Wypożyczała namioty i kabiny kąpielowe, udzielała lekcji pływania, jeździła w fotelu na kółkach, ciągniętym przez siwe kucyki; popołudniami nosiła klejnoty morskiego króla i stała się tak sławna, że nikt nie napomknął nawet słówkiem o jej ogonie.
Tymczasem jednak Łazik przemierzał wiejskie drogi i gościńce, podążając za swym nosem, który musiał przecież w końcu doprowadzić go do domu — jak zwykle psie nosy.
A zatem sny Człowieka z Księżyca nie zawsze się sprawdzają — uprzedzał mnie o tym zresztą, pomyślał Łazik, biegnąc naprzód. Ten najwyraźniej do nich należy. Nie znam nawet nazwy miasta, w którym mieszkają chłopcy.
Wielka szkoda!
Suchy ląd, jak się przekonał, często bywał równie niebezpiecznym miejscem dla pieska, jak księżyc czy ocean, choć znacznie mniej ciekawym. Obok, raz po raz, przejeżdżały z rykiem samochody, pełne — tak przynajmniej uważał Łazik — wciąż tych samych ludzi, pędzące w pośpiechu (a także w kłębach kurzu i chmurach smrodu) gdzieś w dal.
— Nie sądzę, aby choć połowa z nich wiedziała, dokąd zmierza i po co. Nie zorientują się nawet, kiedy dotrą na miejsce — gderał Łazik, krztusząc się i kaszląc. Wkrótce jego łapy zmęczyły się marszem po twardych, czarnych, ponurych drogach.
Skręcił więc na pola i przeżył wiele zabawnych przygód z ptakami i królikami, a także parę całkiem przyjemnych walk z innymi psami i kilkanaście pośpiesznych ucieczek przed większym przeciwnikiem.
W chwili rozpoczęcia całej historii (nie potrafił określić, ile czasu minęło), dotarł do swej własnej furtki — i ujrzał na trawniku chłopca bawiącego się żółtą piłką!
Sen się spełnił, choć wcale tego nie oczekiwał!
— Łazikanty! — krzyknął donośnie chłopczyk Numer Dwa.
Łazik, nie mogąc wydobyć z siebie nawet najsłabszego szczeknięcia, usiadł i zaczął służyć, a chłopczyk ucałował go w łeb i pobiegł w podskokach do domu, wołając: — Mój piesek, który służy! Wrócił i jest duży, i prawdziwy!
Natychmiast też opowiedział o wszystkim babci.
Skąd Łazik miał wiedzieć, że od początku należał do babci chłopca? Kiedy został zaczarowany, mieszkał u niej zaledwie miesiąc czy dwa. Zastanawiam się jednak, jak wiele wiedzieli o wszystkim Psamatos i Artakserkses?
Babcia (bardzo zaskoczona powrotem swego psa, całego i zdrowego, gdyż obawiała się, że wpadł pod samochód albo ciężarówkę) nie mogła zrozumieć, o czym mówi wnuczek, choć on opowiedział jej wszystko ze szczegółami i kilkakrotnie powtórzył całą historię.
W końcu z pewnym trudem (jak każda babcia, była odrobinę głucha) pojęła, iż pies ma się odtąd nazywać nie Łazik, lecz Łazikanty, bo tak kazał Człowiek z Księżyca ("Dziwne pomysły ma to dziecko l"), i że wcale nie należy do niej, ale do chłopczyka Numer Dwa, gdyż jego mamusia przyniosła go do domu z krewetkami ("Doskonale, mój drogi, skoro tak ci na tym zależy, ale do tej pory zdawało mi się, że kupiłam go od syna brata ogrodnika").
Oczywiście nie powtórzyłem wam całej dyskusji: była długa i skomplikowana, jak to często bywa, gdy obie strony mają rację.
Wystarczy, żebyście wiedzie li, iż odtąd rzeczywiście nazywano go Łazikanty, naprawdę należał do chłopca i kiedy jego wizyta u babci dobiegła końca, wrócił wraz z nim do domu, gdzie kiedyś siedział na komodzie. Rzecz jasna, nigdy już tego nie robił.
Czasami mieszkał na wsi, ale najczęściej w białym domku na skale nad morzem. Z czasem dobrze poznał starego Psamatosa — nie aż tak dobrze, by móc opuszczać jego P, ale dość blisko, aby kiedy już dorósł i stał się dużym, pełnym godności psem, wykopywać go z piasku, budzić ze snu i prowadzić częste, długie rozmowy.
W istocie Łazikanty stał się bardzo mądry i zyskał sobie w okolicy doskonałą reputację. Przeżył też mnóstwo innych przygód (często razem z chłopcem). Lecz te, o których wam opowiedziałem, pozostają z pewnością najciekawsze i najniezwyklejsze.
Tylko Psotka twierdzi, że nie wierzy w ani jedno słowo. Zazdrosna kocica!