51920.fb2 Brzechwa dzieciom - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Brzechwa dzieciom - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

SZELMOSTWA LISA WITALISA

I

Znano różne w świecie lisy:Był więc lis Ancymon Łysy;Pospolity lisek rudy,Pełen sprytu i obłudy;Lis niebieski – wielka sknera;Zezowaty lis – przechera;Czarny lisek ogoniasty;Lis Patrycy Jedenasty;Srebrny lis niezwykle szczwany;Lis Mikita spod Oszmiany;Lis Telesfor farbowany,Niebezpieczny i zawzięty;Lis Wincenty, lis Walenty,Lecz nie było w świecie lisaPonad lisa Witalisa.Miał Witalis taki ogon,Że nie było wprost nikogo,Kto nie stanąłby zdumiony:Taki ogon nad ogony!I falisty, i puszysty,I niezwykle zamaszysty,I ruchliwy na kształt kity –Niezrównany, znakomity!Gdy Witalis kroczył drogą,Wpierw widziano jego ogon,Co jak ruda chmura zwisa,A dopiero potem – lisa.Gdy się lis pogrążył we śnie,Dziesięć ptaków jednocześnieW tym ogonie wiło gniazda,Niosło jajka, potem – jazda!Lis się budził niespodzianieI – jadł ptaszki na śniadanie.Gdy Witalis przed wieczoremKucnął sobie nad jezioremI potrząsnął swym ogonem,Wszystkie rybki, zachwycone,Wypływały bardzo prędkoZa ogonem jak za wędką:Lis je w sosie wyśmienitymJadł na obiad z apetytem.Był Witalis maści rudej,Niezbyt gruby, niezbyt chudy,Miał na prawym oku bielmoI był szelmą. Strasznym szelmą!Miał rozumu za dziesięciu,Toteż w każdym przedsięwzięciuWprawiał w podziw swoim sprytem,Wyrobieniem znakomitym,Orientacją doskonałąI dowcipem, jakich mało!A miał w sobie tyle dumy,Jakby wszystkie zjadł rozumy.

II

Jest na wschodzie miasto Łomża.Gdy na wschód się dalej zdąża,Las wyrasta na bezkresie,Ciemny wąwóz jest w tym lesie,W tym wąwozie lis miał jamę,A w tej jamie – dziwy same.Więc lusterko posrebrzane,Które z tego było znane,Że gdy czyhał ktoś na lisa,Powstawała na nim rysa.Prócz lusterka miał pudełko,Dokąd zajrzeć mógł przez szkiełko,By ustalić w sposób łatwy,Gdzie zimują kuropatwyLub na skraju jakiej łączkiZabawiają się zajączki.Miał prócz tego srebrną misęZ ozdobami i napisem:"Misa lisa Witalisa."Zawsze pełna była misaI nic z niej nie ubywało,Choć Witalis jadł niemało.Miał ponadto złoty grzebień,Bowiem bardzo dbał o siebie,I grzebieniem tym starannieCzesał ogon nieustannie:Rozczesywał raz i wtóryZ góry na dół i do góry,I raz jeszcze, i na nowoRozczesywał – daję słowo!Był Witalis rodem z Polski,Lecz kapelusz miał tyrolski,W którym było mu do twarzy,Choć wyglądał nieco starzej.

III

Raz posłyszał, że niedźwiedzieSą w tym roku w wielkiej biedzie,Więc nie tracąc chwili czasu,Żwawo udał się do lasu.Przyszedł grzeczny, miły, gładki:– Cóż, robaczki? Cóż, niedźwiadki?Krucho z wami? Chodzą gadki,Że bezmięsne już obiadkiJeść musicie! Ziółka, kwiatki,Trawki, listki i sałatki!Chodzą gadki, że za miedząDwa zajączki małe siedzą,Które was za chwilę zjedzą!Wstyd mi za was! Gdy posucha,Niedźwiedź tylko w łapy dmucha.Gdzie popatrzeć – chuderlaki!Przykry mi jest widok taki!Fe! Doprawdy, nie wypada,Lepiej, gdy potrzebna rada,Przyjść po radę do sąsiada.Zawstydziły się niedźwiedzie:– Źle się nam ostatnio wiedzie,Poradź, poradź nam, sąsiedzie,Powiedz, lisie Witalisie,Jakie jest twe widzimisię?Lis przyczesał sobie ogonI powiedział z miną srogą:– Chodźcie ze mną! Znam zagrodę,W której są prosięta młode.Jest was pięciu i dla pięciuBędzie dzisiaj po prosięciu!Ucieszyły się niedźwiedzie:– Prowadź, prowadź nas, sąsiedzie!Poszli razem leśną drogą.Sam Witalis, prężąc ogon,Uroczyście szedł na przedzie.A za lisem w ślad – niedźwiedzie:Cztery stare, jeden młody.Poszli nocą do zagrody,Lis obejrzał parkan, chatkęI pociągnął za kołatkę.– Któż to straszy dzieci nocą?Kto przychodzi tu i po co?– To Witalis – lis odrzecze. –Proszę, otwórz mi, człowiecze,Z chlewu zabrać chcę prosiaki,Bo mam dziś apetyt taki.Po tych słowach lis dał nurka,A tymczasem od podwórkaPsów zjawiła się gromada.Każdy szczeka i ujada,Każdy groźnie zęby szczerzy,Każdy gryzie, gdzie należy,Aż niedźwiedzie, pełne trwogi,Powiedziały sobie: – W nogi!Ratuj, lisie Witalisie!Ale psom aż w ślepiach skrzy sięI popadły w ferwor taki,Że fruwały tylko kłaki.Lis tymczasem, sunąc boczkiem,Wbiegł przez furtkę drobnym kroczkiem,Po szelmowsku mrugnął oczkiem,Wszedł ostrożnie od kurnika,Porwał kaczkę, gęś, indyka,Trzy kurczaki i perliczkę,Związał wszystko to rzemyczkiemI, nie tracąc chwili czasu,Pobiegł z łupem swym do lasu.A niedźwiedzie, nieszczęśliwe,Pogryzione, na wpół żywe,Kulejące, głodne, chore,Odszukały lisią norę.– Przydybaliśmy cię, rybko!Dosyć żartów! Wyłaź szybko,Wyłaź, lisie Witalisie!Lis Witalis już – po rysieNa lusterku – poznał snadnie,Że nań gniew niedźwiedzi spadnie.Widząc, że mu coś zagraża,Lis ukazał się w bandażach,W plastrach, szmatach i gałganach:– Spójrzcie, cały jestem w ranach!Ogon strasznie mam zwichnięty,Pokąsane wszystkie pięty:Narażałem własne życie,By was bronić należycie.Wojna była nie na żarty,Psy walczyły jak lamparty,W sposób groźny i zażarty.Lecz wyjawić mogę skromnie,Że daleko im jest do mnie:Gdym wyskoczył zza chałupy,Padły pierwsze cztery trupy,Jeden pies już po minucieW przerażeniu wielkim uciekł,Drugi chciał go wziąć w obronę,Więc zabiłem go ogonem.Cztery dalsze, poranione,Położyły się pod płotemI skonały wkrótce potem,A jedynie niedobitkiWas napadły w sposób brzydki.Cóż, dostaliście po skórze.A dlaczego? Boście tchórze!Zawstydziło to niedźwiedzi,Brak im było odpowiedzi,Więc nie żaląc się nikomuPoszły głodne spać do domu.– Żegnaj, lisie Witalisie!Spać lisowi ani śni się!Do swej jamy szybko wrócił,Zdjął bandaże, plastry zrzucił,Zerknął w lustro z miną błogąI przyczesał sobie ogon.Potem przyniósł chrustu wiązkę,Żeby upiec sobie gąskę.Gąska taka była wściekła,Że na ogniu raka spiekła,Lecz z natury była miła,Więc się pięknie zrumieniłaI Witalis porcję tłustąZjadł z jabłkami i kapustą.

IV

W czas zimowej chłodnej poryWyszedł lis ze swojej nory:– Do mnie, wszystkie głodomory,Do mnie, z lasów, z kniei, z chaszczy!Mam ja coś dla każdej paszczy!Kto nie dojadł, ten się naje!Znam zwierzęce obyczaje,Znam zwierzęce apetytyI mam pomysł znakomity,Żeby każdy z was był syty.Zewsząd zbiegły się zwierzęta,Bo dla zwierząt to przynęta,Pokąd iskra życia tli się.– Gadaj, lisie Witalisie,Przybywamy całą zgrają,Bo nam kiszki marsza grają.Opowiadaj, lisie, ściśleO niezwykłym swym pomyśle!Lis tych słów uważnie słuchał,Po czym rzekł zdejmując z uchaSwój kapelusz zawadiacki:– Umiem piec ze śniegu placki.Mam do tego obok, w lasku,Piec własnego wynalazku.Kto dostarczy kupę śnieguI dorzuci mi do tegoPołeć sadła lub słoniny,Ten w niespełna pół godzinyProsto z pieca na śniadaniePlacków tłustych niesłychaniePełny taki wór dostanie.Mówiąc to potrząsnął worem,Że aż z wora nad otworemBuchnął, mile łechcąc w chrapach,Pieczonego ciasta zapach.Zaś Witalis prawił dalej:– Mnie bynajmniej się nie pali,Takie placki stale jadam,Ale sobie trud ten zadam,By wyżywić was do wiosny,Bo wasz wygląd jest żałosny.Co za placki! Szkoda gadać!Mógłbym tydzień opowiadaćO ich cudnym aromacie,O ich smaku! Otóż macie.Z tymi słowy wyjął z woraPlacków tuzin czy półtoraI sam zjadł je z apetytem,Pomlaskując sobie przy tym.Po szelmowskim tym popisiePadły głosy: – Witalisie,Co się zjadło, to przepadło,Dostarczymy śnieg i sadło,Uczta będzie wyśmienita,Chcemy najeść się do syta,Chcemy placki mieć – i kwita!Lis przyczesał sobie ogon:– Placki jutro być już mogą.Więc nazajutrz bardzo wcześnie,Gdy las tonął jeszcze we śnie,Tłumy zwierząt szły w szeregu,Wlokąc całe góry śniegu,A do tego jeszcze sadło –Tyle, ile go przypadło.Lis już stał przed swoją norą.Spojrzał: owszem, sadła sporo!Pełen werwy i ochotyWziął się zaraz do roboty,Zdjął kapelusz, duchem skoczył,Z pięćset śnieżnych kul utoczył,Każdą spłaszczył szybkim ruchem,Tak jak robi się z racuchem,Schwycił sadło i rzetelnieWysmarował nim patelnię;I choć jest to rzecz kobieca,Placki wkładać jął do pieca.Z pieca wnet buchnęła para,A Witalis już się stara,Już dorzuca nowe placki,Taki z niego kucharz chwacki.Przyglądają się zwierzęta,Pilnie chodzą mu po piętach,Wprost doczekać się nie mogą!A Witalis pręży ogon,Zda się, wącha cudny zapach,Aż zwierzętom kręci w chrapach,Aż zwierzętom skręca kiszki.A Witalis zbiera szyszkiI do ognia je dorzuca,Krąży, krząta się, przykuca.– Sadła jeszcze! Sadła! Prędzej!No, bo placki wam uwędzę!Po upływie pól godziny,Niewyraźne strojąc miny,Z pieca wyjął lis patelnięI do zwierząt rzekł bezczelnie:– A to dziwna jest przygoda!proszę, spójrzcie, sama woda!Z takim śniegiem trudu szkoda:Rozpuszczony, mokry, sypki –Mogłyby w nim pływać rybki!A mówiłem, że to nie to!Śnieg powinien być jak beton –Zamarznięty i w kawałkach.Taki właśnie jest w Suwałkach,W Augustowie, w Ostrołęce…A to co! Umywam ręce!Poszło całe wasze sadło,Tyle pracy mej przepadło!Nie nabiorę się powtórnie,Mam was dosyć, boście durnie!Zawstydziły się zwierzęta.Racja! Nikt z nich nie pamiętał,Że przed samym świtem jeszczePadał śnieg zmieszany z deszczem.A śnieg z deszczem jest wodnisty –Fakt dla wszystkich oczywisty.Na nic całe przedsięwzięcie!Lis wykręcił się na pięcie,Spuścił ogon na znak smutkuI do nory powolutkuPoszedł, by się zamknąć w norze,Bo był w bardzo złym humorze.Lecz gdy już odeszli goście,Wtedy z pieca jak najprościejWyjął sadło, włożył w garnki,Garnki schował do spiżarki,Po czym, dumny z tego zysku,Krzyknął: – Brawo, Witalisku!

V

Jak co rok w Zielone ŚwiętaZgromadziły się zwierzętaDla obioru prezydenta.Jest to taka ważna sprawa,Że zwierzęce wszystkie prawaDzień ten czynią dniem przymierza:Zwierz na zwierza nie uderza,Gęś jest pewna swego pierza,Pies nie czai się na jeża,Owca może wyjść ze stada –Nikt nikogo nie napada.Kot nie drapie, wilk nie zjada,Nawet zając, choć ma pietra,Z odległości kilometraObserwuje te wybory,Nawet mysz wychodzi z nory,Nawet tchórz ze strachu choryNa wybory śpieszy żwawo,Bo mu wolno. Bo ma prawo.Lis Witalis, wielki szelma,Łypie białkiem swego bielma,Pręży ogon znakomity,Zwisający na kształt kity,I w tyrolskim kapeluszuKrąży pełen animuszu.Tu do wilka się przymiliI coś szepnie, tam po chwiliDo niedźwiedzia chyłkiem sunie,Jakieś słówko rzuci kunie,Chytrze mrugnie do jelenia,Jeża muśnie od niechcenia,Mysz ogonem połaskocze,Mimochodem, Bóg wie o czym,Porozmawia chwilkę z rysiem.– Świetnie, lisie Witalisie!Wszyscy myślą: "A to szelma!Jakiś w tym, widocznie, cel ma"Już najstarszy wilk buławąMachnął w lewo, machnął w prawo;Takie jest zwierzęce prawo.Już wybory rozpoczęta –Któż zostanie prezydentem?Lis spryciarzem był bezsprzecznie,Więc o głos poprosił grzecznie,Wszedł na pień i w słowach kilkuTak powiedział:– Zacny wilku,I wy, wszyscy tu zebrani,Tak przeze mnie szanowani,Albo mówiąc wprost – zwierzęta!Macie wybrać prezydenta.Czyż jest ktoś, kto nie pamiętaZasług lisa Witalisa?W pięciu tomach ich nie spisać!Otóż ja przed wielu laty,Gdym był młody i bogaty,W ciągu jednej tylko wiosnyZasadziłem tutaj sosny,Buki, dęby – niemal wszystko,By zwierzętom dać schronisko!Dla was szereg lat z zapałemDrób w kurnikach hodowałem,Dla was w chlewach tuczę wieprze,Byście mieli życie lepsze.Jestem waszym dobrodziejem,A sam nie śpię, a sam nie jem,Tylko myślę dniem i nocą,Jak zwierzętom przyjść z pomocą…Mruknął niedźwiedź do sąsiada:– Co tu gadać – dobrze gada!Szepnął borsuk: – Jaka swada,Jaka dykcja i wymowa,To przynajmniej tęga głowa!A tymczasem lis po chwiliCiągnął dalej: – Moi mili,Nie namawiam, ale radzę:Jeśli dziś otrzymam władzę,Daję słowo, że zasadzęW ciągu pięciu dni na piaskuDrzewa mego wynalazku.Już nie szyszki, nie żołędzie,Ale rosnąć na nich będzieSchab wędzony i pieczony,Boczki, szynki, salcesony,Mortadela i serdelki,Mięs przeróżnych wybór wielki,Nawet prosię w galarecie,Jeśli tylko zapragniecie.Wszystkim oczy aż zabłysły:– Lis niezgorsze ma pomysły,Niech zostanie prezydentem!– Czy przyjęte? – Tak! Przyjęte!Niedźwiedź objął go za szyjęI zawołał: – Niech nam żyje!– Żyj nam, lisie Witalisie! –Powtórzyły za nim rysie,Kuny, tchórze i jelenieOraz całe zgromadzenie.Po wyborach zgodnie z prawemLis od wilka wziął buławęI do domu cztery kozłyZ wielką pompą go zawiozły.Kiedy jechał leśną drogą,Wpierw widziano jego ogon,Co jak ruda chmura zwisa,A dopiero potem – lisa.Już nazajutrz na polanieZaczął lis urzędowanie.Kazał podać sobie korę,Wziął do garści pióro sporeI ustawę za ustawąJął wydawać z wielką wprawą:– Zarządzamy, by zwierzętaDo użytku prezydentaOddawały, prócz okupu,Czwartą część swojego łupu.Żeby każdy ptak od majaAż do maja wszystkie jajaNiósł dla lisa Witalisa,Który żółtka z nich wysysa.Żeby kury i kurczętaSame szły do prezydentaI prosiły, by na rożnieRaczył upiec je ostrożnie.Nie pamiętam już, niestety,Jakie prawa i dekretyWydał jeszcze lis ponadto,Lecz zwierzęcy cały świat to,Pełen lęku i poddania,Wykonywał bez szemrania.

*

Upływały dni, tygodnie…Lis Witalis żył wygodnie,Łupił wszystkich, jak się dało,I korzyści miał niemało.Przed siedzibą jego zawszeDwa niedźwiedzie co najżwawszeStały sprawnie i wzorowoPełniąc wartę honorową.Stały też jelenie cztery,By go wozić na spacery.A wiewiórki przez dzień całyPrzy ogonie się krzątałyI chuchały, i dmuchały,I bez przerwy go czesały.Nikt spokoju nie miał w lesie:Ten usłuży, tamten poda,Ten przyniesie, ten odniesie,Nawet borsuk – wojewoda,Choć to bardzo dumna sztuka,Był u lisa za hajduka,Więc złościło to borsuka.Jadł Witalis za dwudziestuI zwierzęta bez protestuNapychały mu spiżarnię,Chociaż same jadły marnie.Nigdy nie chciał z nikim gadaćAni nawet odpowiadaćNa pytania, na podaniaI nie dawał posłuchania.Siedział dumny niczym basza,Jadł i mówił: – Sprawa waszaDobrze dbać o mój żołądek.Taki musi być porządek!Jam prezydent, czyli władza,A jak komu nie dogadza,Niech zabiera się i zmiata,Jeśli nie chce wąchać bata!Gdy już wreszcie lisi nierządKlęską spadł na życie zwierząt,Wilk cichaczem, bez hałasu,Zwołał wielki wiec do lasuI gdy wszyscy się zebrali,Rzekł: – Nie może być tak dalej!

VI

Czeka wszystkich nas zagładaI jest na to jedna rada:Złapmy lisa lub zastrzelmy –Dość już rządów tego szelmy,Tego lisa Witalisa,Który soki z nas wysysa!Padły słowa: – Racja! Brawo!– Lis Witalis gwałci prawo!– Zniszczył wszystkich nas ze szczętem!– Precz! Precz z takim prezydentem!I uchwalił wiec zwierzęcy,Że nie ścierpi tego więcej,Że lis broił co niemiara,Więc go musi spotkać kara.Lis tymczasem do lusterkaNiespokojnym okiem zerka;Nagle widzi – co to? Rysa!Strach obleciał Witalisa.A tu rysa rośnie, rośnie,Załamuje się ukośnieI lusterko całe łamie.A Witalis siedząc w jamieZimny pot ociera z czoła.– Sprawa jednak niewesoła!machnął raz czy dwa ogonem,Po czym smutnie rzekł: – Skończone!Co użyłem, to użyłem,Dobrze jadłem, dobrze piłem,Za to teraz czas mi w drogę.Trudno. Zostać tu nie mogę!Zapakował parę waliz.I chciał umknąć lis Witalis.Zatrzymały go niedźwiedzie:– Po co śpieszyć się, sąsiedzie?Nie tak prędko, jeszcze chwilka,Wstąpić musisz wpierw do wilka,Wilk ma spraw do ciebie kilka.– Wilk zaprasza? Rzecz ciekawa!– Wilk cię wzywa w imię prawa!– Ani myślę. Nie chce mi się!– Mamy rozkaz Witalisie,Lepiej się nie stawiaj hardo,Bo dostaniesz halabardą.Tu lisowi ścierpła skóra.Widząc, że już nic nie wskóra,Ciężko westchnął, spuścił ogonI potulnie ruszył drogą.Wilk nań czekał w cieniu buka:Z prawej strony miał borsuka,Z lewej dzika. Nieco dalejDelegaci zwierząt stali.Lis zatrzymał się w pół drogi,Ale wilk, ogromnie srogi,Ryknął: – Bliżej! Ruszaj mi się!Kara cię nie minie, lisie!Brać go!Wzięły go dwa rysie,Ten za nogi, ów za głowę;Wilk zawołał więc: – Gotowe!Wtedy wyszły dwie łasiczki;Miała każda z nich nożyczki.Pochwyciły ogon lisa,Co jak ruda chmura zwisał,I do pracy się zabrały:Cięły, strzygły, przystrzygały,Odrzucały rude pęki,Podcinały puszek miękkiSzybko, zwinnie, lecz ostrożnie.A lis wił się jak na rożnie,Jęczał, szlochał, zrozpaczony:– Taki ogon nad ogonyOstrzyc… zniszczyć! O zbrodniarze!Jakżeż teraz się pokażę?Jak pokażę się z ogonemTak nikczemnie ostrzyżonym?!Rzeczywiście. Ogon lisaZwisał jak pałeczka łysa,A wiatr rudy puch rozwiewałI unosił ponad drzewa.Wypuściły lisa rysie,A wilk ryknął: – Wynoś mi się,Zmiataj, lisie Witalisie!Lis uciekał, gdzie pieprz rośnie.Raz zatrzymał się przy sośnieI usłyszał zawstydzony,Jak się z niego śmiały wrony,Kuny, susły, nawet jeże –Każdy ptak i każde zwierzę:– Taki ogon zamiast tyczkiMógłby być dla ogrodniczki!– Toż to sęk, nie żaden ogon!– Śmieszny widok, swoją drogą!– To ci ogon nad ogony!…Lis Witalis, ośmieszony,Wyszydzony, uciekł z lasuI już nikt od tego czasuNie oglądał Witalisa –Nawet ja, com go opisał.