51956.fb2 Dolina ?mierci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Dolina ?mierci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

ROZDZIAŁ 1. PODNIEBNY LOT

Późnym porankiem mała jednosilnikowa cessna leciała ponad bezkresnym zielonym morzem sosen, porastających stoki Sierra Nevada w Kalifornii. Między górami rozciągały się szmaragdowe doliny, granitowe szczyty lśniły w promieniach słońca.

Bob Andrews przyłożył do oczu lornetkę i wyglądał przez okienko w kokpicie. Zajmował miejsce obok pilota, którym był jego ojciec.

– Coś idzie przez łąkę – oznajmił w pewnej chwili chłopiec. – Widzicie?

Pete Crenshaw trącił łokciem Jupitera Jonesa i puścił do niego oko. Dwaj przyjaciele siedzieli w fotelach dla pasażerów, tuż za panem Andrewsem i Bobem. Posługując się na zmianę jedną lornetką, także wyglądali przez okienka i podziwiali z wysokości kolejne górskie wierzchołki.

– Słuchaj, to jakaś dziewczyna – powiedział z poważną miną Pete, zwracając się do Boba. – Niezła sztuka. Chyba zaraz pomacha ci ręką.

– A potem poprosi o numer telefonu. – Jupiter uśmiechnął się szeroko.

– I będzie się martwić, czy masz dziś wolny wieczór – dodał Pete.

– Czy w Diamond Lake są jakieś kina, panie Andrews? – spytał Jupe z miną niewiniątka. – Bob raczej będzie zajęty. Ja i Pete musimy coś ze sobą zrobić.

Pan Andrews zachichotał.

Boh opuścił lornetkę.

– To była puma, jeśli chcecie wiedzieć. – Odwrócił się i spojrzał na przyjaciół. Był przystojnym chłopcem; miał zmierzwioną blond czuprynę, ciemnoniebieskie oczy i powabny uśmiech. Gdziekolwiek się pojawił, jak spod ziemi wyrastały wokół niego dziewczęta i nie odstępowały go na krok. – Śmiejcie się z samych siebie. Ja nie należą do tych, którzy muszą prosić panienkę o zgodę na wyjazd.

– Kto musi? – odparł niedbale Pete. Wolał zapomnieć, że w Rocky Beach tłumaczył się gęsto swojej dziewczynie, Kelly Madigan.

– A kiedy już umawiam się z któraś – tym razem Bob skierował swoje słowa do Jupe’a – nie zanudzam jej na śmierć szczegółowymi opisami struktury atomu.

– Mówiła, że chce poznać wszystko od podstaw – gorączkowo odparł Jupe. Uniósł podwójny podbródek i z wyzwaniem w oczach spojrzał na Boba.

Pan Andrews ryknął śmiechem. Policzki Jupe’a pokryły się rumieńcem. Dopiero w tym momencie zrozumiał, co naprawdę dziewczyna miała na myśli. Zaczął rechotać głośno wraz z przyjaciółmi, chociaż w jego głosie brzmiało lekkie zakłopotanie. Odznaczał się niewątpliwie dużą inteligencją, jednakże dziewczyny wciąż stanowiły dla niego zagadkę.

Ostrożnie wstał z fotela. Wyglądem nie przypominał w niczym gwiazdy rocka. Miał okrągłą twarz, proste czarne włosy, dla zamaskowania tuszy nosił obszerną koszulę legii cudzoziemskiej. Wierzył, że pewnego dnia ścisła dieta, której przestrzegał, przyniesie rezultaty. Na razie lubił mówić o sobie, że jest krzepki. Brzmiało to o wiele lepiej niż “tłusty”.

Kabina cessny była dość niska. Jupe pochylił się i przesunął w stronę ogona samolotu, gdzie leżały wymieszane bezładnie różne pomocnicze przyrządy i narzędzia.

– Co robisz, Jupe? – spytał Pete.

– Szukam dodatkowej lornetki – odparł Pierwszy Detektyw. – Chcę znaleźć odpowiednią dziewczynę, która zna już teorię względności.

W niewielkiej kabinie po raz kolejny rozległ się serdeczny śmiech i tym razem Jupe śmiał się najgłośniej ze wszystkich. Letni weekend dobrze się zaczynał. Słońce świeciło jasno, na błękitnym niebie nie było śladu chmur. Chłopcy mieli przed sobą jeden, dwa lub nawet trzy dni beztroskiego pobytu w jednym z najbardziej eleganckich górskich kurortów w Kalifornii. Wszystko zależało od tego, ile czasu zajmie panu Andrewsowi zdobycie materiałów do nowego reportażu. Teraz unosili się w przestworzach, a wszystkie codzienne sprawy zostały daleko, w Rocky Beach. Nic nie mogło im przeszkodzić w korzystaniu z uciech tego świata. Chlubą Diamond Lake było mistrzowskie pole golfowe i basen o olimpijskich rozmiarach. Znajdowały się tam również wspaniałe korty tenisowe, sauny, stajnie pełne koni, znakomicie przygotowane pola namiotowe. Nie brakowało nawet pasa startowego. Do kurortu przylatywały regularnie prywatnymi samolotami różne znakomitości i bogaci szefowie resortów. Diamond Lake także dla nich stanowiło doskonałą ucieczkę od codziennych trosk.

Jupe hałaśliwie przetrząsał leżące w tyle samolotu torby z narzędziami.

– Może dzięki lornetce wypatrzę informatora pana Andrewsa – zażartował. – Jak on się nazywał?

– Tego wam nie mówiłem – zastrzegł się natychmiast ojciec Boba.

– Wydało się! Pański informator jest mężczyzną! – zawołał Jupe. – Powiedziałem: “on”, a pan nie zaprzeczył. Mamy pierwszy ślad, chłopaki!

– Bzdura – odparł pan Andrews, ale się uśmiechnął. Jupe miał rację.

– No mów, tato – ponaglił ojca Bob. – Kim on jest? Nikomu nie zdradzimy.

– Przykro mi, ale to tajemnica. – Pan Andrews potrząsnął głową.

Ojciec Boba był szczupłym, dobrotliwym człowiekiem. Miał trochę ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Ciągle był nieco wyższy niż jego syn, ale już wkrótce Bob miał szansę go prześcignąć. Nosił ciemne okulary, czapeczkę z emblematem baseballowej drużyny z Los Angeles i granatową wiatrówkę. Z górnej kieszeni tej wiatrówki wystawało z pół tuzina długopisów.

– O czym pan będzie pisał? – zapytał Pete. – O jakimś wyczynowcu, trenującym na dużych wysokościach w Diamond Lake? – Pete, urodzony sportowiec, interesował się ćwiczeniami fizycznymi o wiele bardziej niż jego przyjaciele. Był wysokim, dobrze umięśnionym młodym człowiekiem; dzięki jego sile Trzej Detektywi nie raz wydostawali się z trudnych sytuacji. – Już wiem! O bokserze! W następnym miesiącu zaczynają się stanowe mistrzostwa w boksie.

– Nic ze mnie nie wyciągniecie. Reporter musi chronić swoich informatorów – przypomniał chłopcom pan Andrews.

– Wiemy, wiemy – westchnął Bob. – Bo tylko dzięki ich pomocy często jest w stanie poznać całą historię – powtórzył słyszane milion razy słowa.

– A jeśli reporter ujawni źródła informacji, natychmiast wyschną! – Pete zakończył znajomy refren.

– Rozumiemy, jak ważne jest dochowanie sekretu – zapewnił pana Andrewsa Jupe – i może pan na nas polegać. Nie piśniemy nikomu ani słowa.

– Pewnie! – Pan Andrews uśmiechnął się szeroko. – Nie można powiedzieć tego, czego się nie wie!

Trzej chłopcy jęknęli. Pan Andrews miał nieugięty charakter. Nic dziwnego, że był jednym z najlepszych reporterów głównego dziennika wychodzącego w Los Angeles. W żaden sposób nie dało się go skłonić, by zdradził choćby najmniejszy szczegół sprawy, nad którą pracował.

Dzień wcześniej Bob podsłuchał, jak ojciec ustalał z kimś, że skorzysta z jednego z małych samolotów należących do wydawnictwa, by polecieć do Diamond Lake z jakąś specjalną misją. Chłopiec zorientował się, że sprawa została nagrana, ale umknęło jego uwagi przez kogo i o co dokładnie chodziło.

– Jak w ogóle cię przekonałem, byś pozwolił nam z tobą polecieć? – dziwił się Bob.

– Zadziałał twój nieodparty czar – odparł pan Andrews. – Ten sam, którym zniewalasz wszystkie dziewczyny. – Posłał synowi spojrzenie pełne podziwu, po czym dodał srogim tonem: – I szczera obietnica, że będziecie pilnować własnego nosa. Przypominam, że to nie jest sprawa dla Trzech Detektywów.

Chłopcy pamiętali o tym. Od lat prowadzili własną półprofesjonalną agencję detektywistyczną – półprofesjonalną dlatego, że byli niepełnoletni, pracowali bez stanowych licencji i nie mieli prawa pobierać opłat za wykonane zadania, jednakże nigdy nie mogli się oprzeć pokusie rozwikłania tajemniczej zagadki. Niedawno skończyli po siedemnaście lat, a zdążyli już rozwiązać wiele zawiłych spraw, wyjaśnić sporo dziwnych zdarzeń i nawet oddać w ręce sprawiedliwości paru złodziei i kanciarzy.

– Niech pan się nie martwi, jesteśmy na wakacjach – uspokoił pana Andrewsa Pete.

– Dwa razy “o” – zgodził się z kolegą Jupe. – Odpoczynek i odprężenie.

– Odpoczynek i odnowa – poprawił Pete.

– Oraz kobiety – zażartował Bob. Odwrócił się do przyjaciół i wyszczerzył zęby.

Jupe cisnął piłką, która z głośnym plaśnięciem odbiła się od twarzy Boba.

Pete chwycił Boba za ramiona i przycisnął do fotela. Chłopiec zaczął się szamotać.

– Nie po to zrezygnowałem z trzech dniówek, żeby mnie tak traktowano! – zdołał w końcu wykrztusić.

Chcąc wybrać się na tę wycieczkę, wziął wolne dni w agencji wyszukującej nowe talenty rockowe, w której pracował. Pete nie dokończył naprawy starego studebakera. Zamierzał go odsprzedać Tayowi Casseyowi, znakomitemu mechanikowi samochodowemu, kuzynowi Jupitera. Jupiter natomiast musiał wydrukować w dwóch kopiach kompletny wykaz przedmiotów, znajdujących się na terenie składu złomu Jonesów, rodzinnego interesu, który prowadzili krewni Jupe’a, ciotka Matylda i wuj Tytus. Jupiter zapisał w pamięci komputera dane dotyczące stanu inwentarza składu, lecz ilekroć wujek lub ciotka chcieli z nich skorzystać i sami próbowali je wydobyć, zawsze niechcący kasowali założone pliki.

Wszyscy trzej chłopcy pracowali latem i zdołali oszczędzić trochę pieniędzy, dzięki czemu mogli sobie teraz pozwolić na wyprawę do kurortu. Stać ich było na opłacanie skromnych posiłków, jak również noclegów, bowiem pan Andrews zgodził się, żeby do jego pokoju wstawiono dodatkowe składane łóżka. Z hotelowego basenu można było korzystać za darmo, a przyjaciele mieli nadzieję, że znajdą w Diamond Lake także inne rozrywki dostępne dla ich kieszeni.

– Chłopaki, warto na to popatrzeć – odezwał się pan Andrews. – Widzicie tę dolinę?

Bob przykleił do oczu lornetkę, po czym podał ją Pete’owi. Obaj chłopcy wyciągnęli się w stronę okna, by razem podziwiać widok.

– Mogę zejść niżej, byście przyjrzeli się z bliska – oznajmił pan Andrews. – Jesteśmy już niemal w Diamond Lake.

Samolot zanurkował, silnik warkotał rytmicznie.

Jupe zrezygnował z szukania zapasowej lornetki i wrócił na swoje miejsce za pilotem. Spojrzał na leżącą w oddali wąską zielona dolinę, usytuowaną niemal dokładnie na linii północ – południe. Otaczały ją wysokie, pionowe ściany z granitu. Na południowym krańcu doliny rozciągała się parę kilometrów na wschód i na zachód urwista skała. Po jej zboczu spływał srebrzysty wodospad.

– Niesamowity widok – przyznał Jupe.

– Jak się nazywa ta dolina? – dopytywał się Bob.

– Sam chciałbym wiedzieć – odparł pan Andrews. – Jest taka piękna. Spójrzcie przed siebie, to już Diamond Lake. Około siedemdziesięciu kilometrów na północ od nas.

Niemal okrągła, błękitna powierzchnia jeziora, od którego kurort wziął nazwę, lśniła w słońcu jak prawdziwy diament. Na jednym z brzegów przycupnęły maleńkie domki. Biała betonowa szosa wiła się niczym wstążka między górami i dokoła jeziora,

Bob aż gwizdnął z podziwu.

– Fantastyczne!

– Zdążymy akurat na lunch! – ucieszył się Jupe.

– Nareszcie gadasz do rzeczy – pochwalił go Pete.

W tej samej chwili cessną lekko szarpnęło. Przynajmniej Jupiterowi tak się wydawało.

– Czujecie… – zaczął i nie zdążył dokończyć zdania.

Uspokajający szum motoru ustał nagle. W kabinie zapanowała przeraźliwa cisza.

– Panie Andrews…

Ojciec Boba przebiegał już palcami po pulpicie sterowniczym. Od dwóch lat posiadał licencję pilota, wiele razy prowadził należące do wydawnictwa samoloty i nigdy nie miał z tym najmniejszych kłopotów.

Naciskał kolejne guziczki, sprawdzał wskaźniki i zamarł na chwilę, gdyż żaden z przyrządów pokładowych nie działał. Wskazówki stały w miejscu, nie określając prędkości, wysokości, poziomu paliwa…

– Wysiadła elektryka! – stwierdził Bob.

– A silnik? – spytał Jupe, choć znał odpowiedź.

– Nie pracuje – odparł pan Andrews. – Musimy wylądować, nim utracimy sterowność.