51956.fb2 Dolina ?mierci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Dolina ?mierci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

ROZDZIAŁ 6. NIEUCHWYTNY BIEGACZ

Nad położonymi po wschodniej stronie stokami wstało blade i zimne słońce. Chłopcy szybko podnieśli się z posłań. Przytupując nogami, rozcierali dłonie. Z ogniska pozostał jedynie popiół. Żaden z Trzech Detektywów nie podsycał go nocą, gdyż koce i dodatkowe ubrania zapewniały im wystarczającą ilość ciepła.

– Nie zmarzliśmy – powiedział Bob. – To dobrze rokuje tacie.

Chłopcy zjedli na śniadanie ostatnią porcję gotowanej kukurydzy. Batoniki schowali na wieczór. Rozwiesili na krzakach koce, żeby wyschły, i pozdejmowali dodatkowe skarpety i koszule.

Bob wszedł do kabiny cessny i wyłonił się stamtąd z niewielkim kołonotatnikiem w dłoni.

– To brulion taty – wyjaśnił. – Na pierwszej stronie jest wczorajsza data i nazwisko oraz imię jakiegoś mężczyzny. Mark MacKein Znacie go?

– Nie – odparli zgodnie Jupe i Pete.

– Być może jest to ten facet, z którym tata miał się spotkać w Diamond Lake – zauważył Bob. – Data się zgadza, poza tym jest to jedyny notes, który tata wziął ze sobą.

Chłopiec włożył notatnik do kieszeni kurtki i trzej przyjaciele ruszyli przez łąkę ku skalnemu urwisku.

Bob pierwszy wspiął się na płaskowyż i czekał na kolegów obok ułożonego z kamieni stożka w kształcie piramidy. Z rękami opartymi na biodrach wpatrywał się w jałowy, skalisty krajobraz. Na głowie miał niebieską baseballową czapeczkę. Wyglądał teraz jak młodsza i szczuplejsza wersja ojca.

– No dobrze – powiedział zdecydowanie – musimy znowu rozejść się w różne strony. Wczoraj ja i Pete sprawdziliśmy ten obszar – zakreślił ręką łuk. – Teraz pójdę dalej na północ, w stronę lasu, a wy idźcie w prawo i w lewo. Za godzinę spotykamy się tutaj, przy znaku. Wszystko jasne?

Sprawdzili zegarki i rozdzielili się, by przeszukać skalisty teren, pokryty ogromnymi głazami. Poruszali się powoli, obserwując wszystko uważnie, by nie przeoczyć nawet najmniejszej szczeliny, w której mógłby utknąć ojciec Boba. Przez cały czas głośno go nawoływali.

Współ nie przetrząsnęli rozległy teren. Kiedy wracali na umówione miejsce, każdy z nich miał nadzieję, że choć jego poszukiwania nie zostały uwieńczone sukcesem, to kolega miał więcej szczęścia i odnalazł pana Andrewsa lub też pan Andrews jego.

Niestety, prześladował ich nie tylko pech. Teraz mogli mówić wręcz o nieszczęściu. Kamienna piramidka, znacząca miejsce, gdzie Bob znalazł czapeczkę swego taty, znikła.

– Gdzie ona może być? – zastanawiał się zdziwiony Pete.

– Była tutaj – odparł Bob.

– Nie, tam – sprzeciwił się Pete.

Chłopcy kręcili się w kółko na kilku metrach szarego granitowego podłoża, gdzie do niedawna znajdował się zbudowany przez nich kopczyk.

– Obaj się mylicie – oświadczył Jupe. – Stożek był dokładnie tutaj. Pamiętam tę kępkę mchu na skale. Stąd zaczęliśmy poszukiwania.

Schylił się, podniósł z ziemi niedopałek papierosa i pokazał go kolegom.

– Zobaczcie, jaka biała jest bibułka. Niedopałek nie mógł leżeć tu zbyt długo. Z pewnością nie było go tutaj rano. Zauważyłbym go i wy z pewnością też.

– Co sugerujesz? – spytał Pete, mrużąc powieki.

– Że mieliśmy gościa – odparł za Jupe’a Bob. – Palacza, który zniszczył nasz znak. Podkradł się albo po prostu nas nie zauważył. Nasza tyraliera nieźle się rozciągnęła. Trudno kogoś dostrzec między tymi olbrzymimi głazami.

– Prawdopodobnie był to zwykły wandal. – Jupe uważnie oglądał niedopałek. Cienka szmaragdowa opaska otaczała białą bibułkę tuż powyżej długiego filtra. – Jakiś drogi gatunek papierosów. – Pierwszy Detektyw wrzucił niedopałek do jednej z pojemnych kieszeni swojej koszuli.

– Ruszmy się stąd lepiej – uznał Bob. – Taty tu nie ma. Głosuję za tym, byśmy przetrząsnęli teren, po którym wczoraj poruszał się Pete. Przecież widział kogoś. Może był to mój ojciec?

– Wątpię – odparł Pete.

– A ja nie. Nie miałeś okazji dokładnie go zobaczyć – zauważył Bob. – Jeśli tata znowu uderzył się w głowę, mógł być tak oszołomiony, że powędrował przed siebie.

– Ale jeśli to był rzeczywiście on, dlaczego nie odpowiedział na moje okrzyki? – nie rozumiał Pete.

Żaden z chłopców nie umiał odpowiedzieć na to pytanie.

– Możemy przynajmniej sprawdzić, kto w ogóle tam był. I postarać się nawiązać kontakt z pracownikami służby leśnej – naciskał Bob. – Oni mają szansę przeszukać o wiele rozleglejszy obszar niż my.

Jupe i Pete popatrzyli na siebie i pokiwali głowami. Bob mądrze mówił. Służby leśne miały sprzęt i ludzi. Gdyby włączyły się do akcji, poszukiwania nabrałyby rozmachu.

Chłopcy wrócili do obozowiska. Szczapy w ognisku nawet się nie tliły, ale Jupe odruchowo wrzucił do niego śmiecie. Pete i Bob ułożyli pośrodku łąki wielki napis z kamieni: SOS. Poupychali po kieszeniach baloniki, a Bob wziął butelkę z wodą.

– Zabierzmy również koce – powiedział Pete – i resztę rzeczy z zestawu pierwszej pomocy. Kiedyś nieźle dostałem w skórę w tych okolicach. Przygotujmy się na najgorsze.

Przyjaciele pokiwali głowami. Bob żałował, że zeszłej nocy jego tata nie miał ze sobą koca.

Słoneczne promienie przedostawały się przez korony wysokich drzew, rozświetlając nieco ponury leśny mrok. Bob, Jupe i Pete maszerowali w szeregu wąską ścieżką, którą Pete przemierzył samotnie poprzedniego dnia. Bob wciąż miał na głowie baseballową czapeczkę. Przez cały czas rozglądał się dokoła, szukając ojca.

Chłopcy zbliżali się do otwartej przestrzeni, kiedy usłyszeli nad głowami szum samolotu. Szybko pobiegli na środek polany i zapamiętale machali rękami, by przyciągnąć uwagę lecącej wysoko maszyny.

Krzyczeli głośno; Pete wydobył z kieszeni srebrzysty koc z mylaru i powiewał nim jak oszalały. Bob i Jupe poszli w jego ślady. Zdesperowany Bob podskakiwał jak piłka. Za wszelką cenę musiał zdobyć pomoc dla swego taty.

Jednakże nikt w samolocie nie zwrócił uwagi na rozpaczliwe sygnały rozbitków. Maszyna oddalała się, powoli niknąc w przestworzach.

– Może zauważyli nasz znak SOS – powiedział z nadzieją

Wszyscy zdawali sobie jednak sprawę, że samolot leciał tak wysoko, iż było to mało prawdopodobne.

Bob ruszył dalej ścieżką.

– Sami musimy odnaleźć tatę.

Zmartwieni przyjaciele kontynuowali wędrówkę. Pete’owi, a potem Jupiterowi kiszki zagrały marsza.

– Głód w wydaniu stereo – zażartował Pete.

– Naprawdę jesteście szurnięci. – Bob uśmiechnął się.

Pete zatrzymał się nagle, przyciskając palec do warg. Popatrzył w lewo między konary sosen.

Bob podążył wzrokiem za spojrzeniem przyjaciela. Gałęzie drzew poruszały się nieznacznie. “Tata!” – pomyślał. Rozległ się ledwo słyszalny szelest, a po chwili chłopiec zobaczył jakąś szczupłą postać, przesuwającą się szybko od jednego drzewa do drugiego. Nieznajomy miał na sobie spodnie i kamizelkę. Bob poczuł rozczarowanie. Z pewnością nie był to jego ojciec.

Pete dał znak, aby Jupe i Bob pozostali na ścieżce. Sam oddalił się, migając między drzewami.

Dwaj chłopcy pobiegli ścieżką, próbując dotrzymać kroku koledze. Od czasu do czasu słyszeli z boku jego westchnienia szelest liści, ale ani razu nie dostrzegli postaci, którą ścigał.

Pete nie ustawał w pogoni. Był pewien, że śledzi tego samego człowieka, którego widział wczoraj. Dziś biegło mu się dużo lżej. Myśliwy i ścigana zwierzyna utrzymywali równe tempo do momentu, gdy nieznany osobnik zauważył, że ktoś depcze mu po piętach. Na chwilę wybił się z rytmu, po czym ostro skręcił w prawo między kępę drzew, by zgubić pogoń tak, jak udało mu się to zrobić poprzedniego dnia.

Tym razem jednak Pete był sprytniejszy. Nie pobiegł za ściganym, lecz okrążył kępę drzew z lewej strony. Nagle się zatrzymał.

Patrzył prosto w czarne, błyszczące oczy chłopaka mniej więcej w swoim wieku. Był to Indianin, ubrany w czarną skórzaną kamizelkę i dżinsy.

Nieznajomy zamarł, ukryty w miejscu, gdzie drzewa rzucały największy cień. Zachowywał się tak cicho i stał tak nieruchomo, że sam z powodzeniem mógł uchodzić za pień. Nie drgnęła mu choćby powieka czy najmniejszy mięsień twarzy.

Pete oddychał ciężko.

– Słuchaj, potrzebna nam pomoc – zaczął.

Indianin nawet nie otworzył ust. Wyrwał się z odrętwienia, obrócił na pięcie i szybszy niż wiatr pomknął w leśny gąszcz.

Pete popędził za nim, ale młody Indianin był rączy jak jeleń. Zniknął w lesie, zanim się Pete obejrzał. Chłopiec jeszcze nigdy nie widział równie szybkiego biegacza. Kontynuował co prawda pościg, jednak z każdą chwilą coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że jego wysiłek jest beznadziejny. Narastała w nim złość na Indianina, który nie chciał pomóc lub choćby porozmawiać.

Bob i Jupe nie zwalniając tempa, biegli ścieżką. Bob sadził długimi krokami, a Jupe sapiąc, starał się trzymać tuż za nim. Wydawało się, że morderczy pościg nigdy się nie skończy. Takie myśli nachodziły chłopców zwłaszcza wtedy, gdy Pete na dłużej znikał im z oczu.

W pewnym momencie Pete pojawił się nagle na ścieżce, jakieś sto metrów przed swoimi przyjaciółmi. Włosy miał rozczochrane, twarz lśniła mu od potu, dyszał ciężko.

– Widzieliście go? – spytał, kiedy Jupe i Bob podbiegli do niego.

– Kogo?

– Tego Indianina!

– O czym ty mówisz? – zdumiał się Bob.

– Wygląda na to, że nam zwiał na dobre – odparł Pete. – Trudno, chodźmy dalej.

Maszerowali więc leśną ścieżką, wiodącą łagodnie falującym górskim zboczem. Pete opowiedział przyjaciołom, co się zdarzyło.

– Czyli przez cały czas kierował się w tamtą stronę. – Bob zamyślił się.

– Warto się zastanowić, co tam może być – dodał Pete.

– Cokolwiek to jest, niech będzie blisko.- Jupe naprawdę ledwo zipał.

Zdecydowali się więc na pięciominutowy odpoczynek, żeby Pierwszy Detektyw mógł nieco odetchnąć, po czym z uporem ruszyli dalej.

Słońce stało już wyżej i w lesie zrobiło się gorąco. Nad głowami wędrowców przelatywały motyle, skrzeczały siedzące na gałęziach drzew sójki. W rozgrzanym powietrzu intensywny zapach sosen mieszał się z wonią potu maszerujących chłopców.

Pete gnany zniecierpliwieniem i niepokojem, szybko kroczył naprzód, a potem czekał, aby Bob i Jupe dotarli do niego. Za trzecim razem krzyknął, żeby się pospieszyli.

– Co on tam widzi? – zapytał Bob, kiedy dostrzegł Pete’a.

– Oby coś dobrego – zrzędził Jupe.

– Właśnie! – wrzasnął Pete. – Co myślicie o tej drodze?

Bob i Jupe szybko podbiegli do Pete’a, który stał na skraju wąskiej, wyżłobionej koleinami polnej drogi. Wyłaniała się spomiędzy drzew od północno-wschodniej strony i ponownie znikała w lesie, biegnąc w kierunku południowo-zachodnim. Nie było to wiele, ale na tej drodze widniały przynajmniej świeże ślady opon.

– Nie przypominam sobie, żebyśmy widzieli ją z samolotu – powiedział Bob.

– Kiedy przelatywaliśmy nad tą okolicą, raczej nie podziwialiśmy już widoków – przypomniał Jupe. – Szykowaliśmy się na kraksę!

Popatrzyli na wznoszącą się i opadającą drogę, porośniętą krzakami i drzewami. Zmieściłoby się na niej półtora samochodu.

– Ruszamy w dół. – Jupe posłuchał nakazu swoich zmęczonych nóg.

– Nie mam nic przeciwko temu – powiedział Pete.

– Byle szybciej – popędzał Bob. Gdzieś w pobliżu był ktoś, kto mógł pomóc znaleźć jego ojca. Musiał do niego dotrzeć.

Zaczęli więc schodzić. Wkrótce droga pod ostrym kątem skręciła na zachód.

Była sucha i dobrze ubita. Chłopcy domyślili się, że głębokie koleiny powstawały podczas wiosennych i jesiennych deszczy. Zimową porą ziemia porządnie zamarzała i zapewne pokrywała ją kilkudziesięciocentymetrowa warstwa śniegu.

Przyjaciele maszerowali ramię przy ramieniu dnem kolein, gdzie grunt był dość gładki. Dokuczał im głód i zmęczenie, więc niewiele rozmawiali, skupieni na pokonywaniu kolejnych metrów. W pierwszej chwili wydało im się, że słyszą echo. Zdumieni popatrzyli jeden na drugiego. Co to mogło być? Wkrótce rozpoznali głosy ludzi i zwierząt. Krzyczały dzieci, szczekały psy. Nareszcie trafili na ludzkie zbiorowisko! Przyspieszyli kroku, na twarzy Boba pojawił się uśmiech.

Droga zakręciła szerokim łukiem, na jej końcu chłopcy zobaczyli skupisko walących się drewnianych chatek, starych przyczep i bud z prefabrykatów, rozrzuconych wśród strzelistych sekwoi. Na zewnątrz domostw walał się sprzęt myśliwski i wędkarski, stały ogrodzenia dla kurcząt, ramy z rozciągniętymi na nich skórami przeznaczonymi do wysuszenia oraz bardzo stare, poobijane półciężarówki i dżipy, które już dawno temu powinny były trafić na złomowisko.

Jednym słowem dotarli do niewielkiej indiańskiej wioski. Dwoje dzieci ubranych w szorty i podkoszulki, z zaczerwienionymi oczami i cieknącymi nosami, oderwało się od zabawy i gapiło na obcych. Obok malców podskakiwał pies o brązowej sierści i wąchał sportowe buty nieznajomych przybyszów.

W wiosce nastało poruszenie. Kobiety i dzieci zaczęły się gromadzić na centralnym placu. Rozległy się uderzenia w bębny.

– Hej, stój! – wrzasnął niespodziewanie Pete.

Rzucił się w stronę jednej z bud i chwycił za ramię młodego Indianina, ubranego w dżinsy i skórzaną kamizelkę. Szarpnął go tak mocno, że chłopak niemal stracił równowagę. Popatrzył na napastnika z dzikim, okrutnym wyrazem twarzy.

We wzroku Pete’a malowała się równa zawziętość.

– To ciebie ścigaliśmy – powiedział.