51985.fb2 Gadaj?cy Grobowiec - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Gadaj?cy Grobowiec - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

ROZDZIAŁ 2. KIM BYŁA CLARISSA MONTEZ?

Mimo ponurych prognoz śledztwo nagle skoczyło niczym australijski kangur.

– Nie uwierzycie – westchnął Bob, wpatrując się w niebieskawy ekran. – Jest.

– Kto?

– Clarissa Montez!

Pete przestał robić pompki. Znów spocił się jak hipopotam.

– Gdzie? No, gdzie mieszka?

Jupiter oblizał suche wargi. Chciało mu się pić. Ale niczego nie znalazł w głębi pustej lodówki.

– Nie wiem. Pracuje… to jest przyjmuje…

– Lekarka? – zdziwił się Pierwszy Detektyw.

Bob nagle wybuchnął śmiechem. Aż mu łzy pociekły z oczu.

– Lekarka? – łkał trzymając się za brzuch. – Żadna lekarka.

– Mówiłeś, że przyjmuje – Pete wycierał czoło. – Gdzie? W agencji towarzyskiej?

– Nie. – Bob uspokoił się. – Jest wróżką!

Obaj detektywi spojrzeli po sobie w niemym zdumieniu.

– Wróżką? Chiromantką? Wróży z kart, fusów czy z czarnego kota? – przekrzykiwali się nawzajem, nie wierząc w to, co usłyszeli.

Andrews otarł ostatnią łzę.

– Z kota się nie wróży. Kota się ma. Słuchajcie, tu jest wszystko czarno na białym: “Wróżka Clarissa Montez przyjmuje codziennie przy placu Trzech Wiązów. Poznasz przyszłość, przeszłość i teraźniejszość…”

– Szczególnego rodzaju wróżby. Teraźniejszość? Coś dla Mortimera! – szeptał Jupiter, zaciskając powieki.

– “… koszt wizyty dziesięć dolarów”. – kończył Bob.

– Niezbyt wygórowana cena – westchnął Crenshaw.

– A masz dziesięć dolarów? – zdenerwował się Bob. – Bo ja nie. Nikt nie miał. Od dawna niczego nie zarobili.

– Sądzisz, że to jedyna Clarissa Montez w całym Rocky Beach?

Bob klikał myszą.

– Tego nie wiem. Ale nikogo o tym imieniu i nazwisku nie ma w danych komputerowych policji.

– Włamałeś się do ich systemu? – zachichotał Jupiter Jones.

Bob nie ukrywał zdziwienia.

– Zawsze się włamuję. Co ty? Udajesz, że nie wiesz?

Jupiter ssał wargę. To mu pozwalało myśleć.

– Dobra! – wystękał po dłuższej przerwie. – Jutro rozładowujemy z wujem Tytusem transport złomu. Poproszę o dziesięć dolców pożyczki. Wystarczy dla jednego. Pójdzie Bob.

– Dlaczego ja? – Andrews aż podskoczył. Okulary zjechały mu na czubek nosa.

– Bo jesteś dokumentalistą! – powiedział Pete, wyciągając nogi. Sięgały aż do drzwi przyczepy. – I dobrym obserwatorem.

Następnego dnia Jupiter Jones, choć nie przyszło mu to łatwo, poprosił ciotkę Matyldę o pożyczkę.

– Naprawdę muszę dziś mieć te dziesięć dolców. Oddam za trzy dni, kiedy sprzedam szafę, którą udało mi się odnowić.

– Wiem, Jupiterze – ciotka sięgnęła do kieszeni – ale w sobotę muszę zapłacić dostawcy.

– Dobrze, ciociu. Dzięki. Czy… byłaś kiedyś u wróżki?

Ciotka z rozmachem usiadła na krześle.

– U… wróżki? Bój się Boga, Jupiterze! Wierzysz w te fusy i zatłuszczone karty?

– Ja nie – Jupiter wycofał się rakiem – ale są tacy, co wierzą. Inaczej wróżki nie ogłaszałyby się w Internecie. Jest taka. Nazywa się Clarissa Montez.

Ciotka osłupiała. Wpatrywała się w siostrzeńca niczym głodny wąż w kurczaka.

– Clarissa Montez? Chodziłam z jedną Montez na kurs gotowania. W młodości. Rzeczywiście miała na imię Clarissa. I była Meksykanką. Teraz wróży? Jak dobrze upiec indyka? Była w tym najlepsza. Coś takiego…

Z kuchni rozległo się terkotanie budzika przy elektrycznej kuchni. Ciotka pogalopowała ratować baraninę z brokułami. Jupiter Jones z dziesięciodolarówką w garści ruszył do Kwatery Głównej. Przyczepa kempingowa stała na końcu placu zawalonego metalowym złomem. I starymi meblami do renowacji.

– Bob – powiedział ponuro – idziesz do wróżki. Możliwe, że chodziła z ciotką Matyldą na kurs gotowania.

Bob spojrzał na przyjaciela z lekkim przerażeniem.

– A jak mi powie prawdę?

– O czym? – Jupiter wybałuszył oczy.

– O mnie! Że czasem kłamię, włamuję się do policyjnego komputera i podrobiłem w szkole, podpis belfra w dzienniczku?

– Bob! Kiedy to było? – jęknął Pierwszy Detektyw. – Jak miałeś jedenaście lat! A kto z nas nie podrabiał podpisu? Wszyscy, Bob! No… może poza Vanessą. Idziesz do wróżki. Przyjrzysz się dokładnie, jak mieszka, co stoi w pokoju. Ile jest drzwi i okien. Jakie zabezpieczenie…

Bob siedział z nieszczęśliwą miną.

– Chcesz powiedzieć, że włamiesz się do seńory Montez?

Jupiter odwrócił wzrok. Wiedział, że Bob jest niepoprawnym legalistą. No… poza tym, co wyczynia w komputerze. Ale zawód detektywa zobowiązuje. Także do działań na pograniczu prawa. Dlatego przeważnie wyprzedzali nierychliwą policję.

– Tylko w przypadku, gdyby trzeba było zajrzeć do spisu tych… no, pacjentów.

– Chyba klientów, Jupe. O ile ma. Taki spis, naturalnie. Podrzucisz mnie? To jest na końcu świata. I może… trzeba się zapisać?

Jupiter Jones całkiem poważnie skinął głową. Natychmiast zadzwonił. Numer był obok adresu.

– Pani Montez? Clarissa Montez? Mówi Rothschild. No… nie, nie ten milioner. Jego wnuk. Też bogaty. Chodzi o przyjaciela… właśnie. Miał problemy. Jakie? Przecież to pani jest wróżką! No… dalej ma kłopoty. Ho, ho! A jakie jeszcze go czekają! Czy może przyjechać? Zaraz? Tak. Dziękuję. Dziadek dobrze się trzyma. Właśnie trysnęło mu trzynaste źródło ropy w Teksasie – odłożył słuchawkę, wydmuchując powietrze z płuc.

– Dlaczego powiedziałeś, że jesteś wnukiem milionera? Będzie wiedziała, że kłamiemy. Jest wróżką!

Jupiter Jones podniósł w górę palce.

– Właśnie to chcę sprawdzić. W drogę, Bob! Zostaw wiadomość dla Crenshawa w dziobie Kaczora Donalda.

Bob skinął głową. To był jeden z obowiązków Trzech Detektywów: zawsze zostawiać wiadomość.

Kaczor Donald był figurą z parku Disneya. Kiedyś przyjechał wraz z innymi niepotrzebnymi rzeczami. Do punktu skupu złomu, który od lat prowadziło wujostwo Jupitera. I do dziś stoi pod Kwaterą Główną detektywów.

Jechali, klucząc i gubiąc się w plątaninie uliczek starego Rocky Beach. Wylądowali przy placu Trzech Wiązów, który okazał się miejscem leżącym o jakieś sto, dwieście metrów od hotelu “Grazia Piena”, gdzie mieszkał Mortimer. Człowiek “NN”.

– Nie sądziłem, że są tuż obok siebie – zdziwił się Jupiter. – Jak to możliwe, że hotelarz nie znał wróżki? A to Montez przywiozła Mortimera? No, wyłaź!

Bob ociągał się.

– Ale ja nie wiem…

Jupiter dał mu sójkę w bok.

– Przestań się mazać, Bob! Prowadzimy śledztwo. Trudne śledztwo. Trzeba odkryć powiązania Clarissy z Mortimerem. Ona coś wie. Musi wiedzieć. I ty to z niej wyciągniesz!

– No dobrze. Spróbuję. Choć lepszy byłby Pete. On umie gadać z babami…

– Właśnie dlatego wybrałem ciebie. Crenshaw zbyt lubi brylować. Nawet, kiedy ma do czynienia z kobietą w wieku matuzalemowym! Jazda, Bob! I rozglądaj się uważnie. Nie słuchaj bredni ze szklanej kuli, tylko miej oczy szeroko otwarte. Ja tymczasem sprawdzę, czy w pokoju numer osiemnaście nie ma naszego klienta.

Bob, naburmuszony i głęboko nieszczęśliwy, ruszył w kierunku otwartych drzwi. Od ulicy dzieliły je tylko zasłony z korali. Zabrzęczały niczym owcze dzwoneczki. Przed oczyma Boba otwarła się czarna dziura. W każdym razie tak mu się wydawało, gdy z ostrego słonecznego światła wkroczył w egipskie ciemności. Poczuł zapach kadzidła i usłyszał dźwięk, który go przeraził.

– Ha… haloo! Jest tam kto? – wyszeptał, czując, że język zamienia mu się w suchy kołek.

– Wejdź! – wionęło z ciemności.

Coś zaszeleściło, zazgrzytało i zakłapało. Bob, z włosami do sufitu, zobaczył oczyma duszy ludzki szkielet sięgający piszczelami po jego głowę.

– Boooję się – wyjąkał.

Błysnęło światełko. Czarna świeca słabo rozjaśniła ponure wnętrze. Ale nie zobaczył kościotrupa. Nigdzie. Tylko tysiące drobnych szklanych wisiorków, dźwięczących w podmuchach klimatyzatora.

– Ty jesteś ten… Rockefeller?

Kobieta, która zadała pytanie, siedziała w ciemnowiśniowym fotelu wśród czarnych poduszek. Wyglądała jak wielka góra lodowa. Jej pulchne dłonie o długich, czerwonych paznokciach przebierały talię zatłuszczonych kart do tarota. Bob opanował strach na tyle, by dostrzec fioletowy szal okrywający włosy i potężny tors wróżki. Tylko oczy miała wspaniałe: ogromne i błyszczące w migotliwym blasku świecy.

– Nie. Nie jestem tym… no, Rockefellerem. Jego kolegą.

– Dlaczego się tym martwisz?

Andrews zamrugał oczami.

– Bo… każdy się czymś martwi.

– Weź kartę. – Czerwony pazur postukał w talię.

Bob przysiadł na skraju pufy. Wyciągnął dłoń.

– Ogryzasz paznokcie. Straszna wada – westchnęła wróżka, wlepiając pałający wzrok w zmierzwioną grzywkę Andrewsa. – Bardziej dbaj o siebie. No, weź kartę.

Bob z obrzydzeniem dotknął kartonika. Wróżka szybko odwróciła go obrazkiem na wierzch.

– Mężczyzna – powiedziała ponuro. – Brodaty. Niebezpieczny.

– Dlaczego?

Kobieta bawiła się medalionem na długim i grubym łańcuszku. Coś Bobowi przypominał. Ale ze strachu zapomniał, co.

– Nie szukaj go. To diabeł.

Bob otworzył usta. Zapytał dopiero po paru sekundach:

– Ja? Ja go szukam?

Wróżka wydała z wnętrza potężnej piersi odgłos brzmiący niczym gulgot indyka. Był to chyba tłumiony śmiech.

– Tak. I lepiej, żebyś tego nie robił.

– Bo co? – zaszemrał Bob.

– Śmierć! – ryknęła strasznym głosem. – Śmierć!

Bob z przerażenia osunął się z puf. Fiknął głową do przodu i przez kilka sekund znajdował się pod stołem okrytym długą, aksamitną serwetą. To wystarczyło, żeby coś zobaczył. I czegoś dotknął.

I żeby zwiał tak prędko, jak tylko to było możliwe.

Jupiter Jones nie przekroczył progu hotelu “Grazia Piena”. Stał ukryty za pniem pokracznej akacji, jakie rosły jeszcze w tym starym zakątku miasta. Przypatrywał się grubasowi – właścicielowi siedzącemu na stołeczku i wyraźnie obserwującemu ulicę.

– Zupełnie jak stary traper przed chatą z bali w Górach Skalistych! – wymruczał. – Ale tam człowiek czeka z dubeltówką na niedźwiedzia grizli. A ten tu? Na co czeka?

Gruby odwrócił się w stronę wejścia.

– Graziella! – ryknął. – Gdzie moje cappuccino? Zaraz będzie autobus!

Stara wychynęła z holu, trzymając w dłoniach filiżankę. Była mała, gruba, na klockowatych nogach obutych w filcowe papucie.

– Nie wrzeszcz! – huknęła. – Masz swoją kawę! Wrócił ten tam… z osiemnastki?

Jupiter Jones nadstawił uszu. Na szczęście oboje byli nieco przygłusi. I, na szczęście, mówili po angielsku.

– Wrócił. Zapisałem, jak kazano. Ale nie wiem, gdzie był. Boję się, że to kłopotliwy gość. Może sprawić zamieszanie. A autobus…

Stara wzruszyła ramionami. Jej ciemnoczerwone włosy lśniły w słońcu.

– Autobus przyjedzie o czasie. Roberto się tym zajmuje. Nie panikuj, amore mio. Wracam do kuchni. Potrzebny będzie gar zupy!

Jupiter Jones wyciągnął z kieszeni zmiętą kartkę. Z drugiej ogryzek ołówka. Zapisał kulfonami: Roberto? Autobus? Zupa? – z wielkimi znakami zapytania. Obejrzał się, słysząc tupot.

Środkiem ulicy, nie zważając na pojazdy, gnał Bob. Jupiter odlepił się od akacji.

– Hej, Bob! – zamachał dłonią. – Jestem tutaj!

Andrews przygalopował, nie mogąc złapać tchu.

– Tam, tam… ooona…

Pierwszy Detektyw szybko ocenił sytuację. Właściciel hotelu wciąż sączył cappuccino, niczego nie zauważywszy.

– Dobra, Bob – szepnął do ucha przyjacielowi. – W tył zwrot i cichutko, powolutku weźmiemy kurs na kiosk z hot dogami. Rozumiesz?

Bob ochłonął na tyle, by skinąć głową. Gdy już byli poza zasięgiem wzroku hotelarza i kanciapy Clarissy Montez, Andrews odzyskał mowę.

– Ona ma pod stołem cały arsenał – zahuczał, wycierając nos.

– Co?

– Pistolety maszynowe, broń krótką, skrzynki amunicji…

Jupiter poczuł straszny głód.

– Zapłaciłeś za wróżenie?

– Co? – Bob wytrzeszczył oczy – ja ci mówię, że ona ma pod stołem…

– Słyszałem – warknął Pierwszy Detektyw. – Masz może te dziesięć dolarów?

Oszołomiony Bob sięgnął do kieszonki. Banknot zaszeleścił mu w palcach.

– O, do diabła! – wyszeptał. – Z tego wszystkiego zapomniałem zapłacić.

– I bardzo dobrze – odetchnął Jupiter. Podszedł do wózka. – Dwa hot dogi z podwójną musztardą, sałatą i pomidorem – zażądał. – Masz, jedz.

Bob wyciągnął rękę.

– Ale ja ci opowiadałem…

Jupiter Jones mrużył oczy. Musztarda delikatnie szczypała podniebienie. Bułka była chrupiąca, a parówka taka, jak być powinna: gorąca i soczysta. Chwilowo nic nie mogło zmącić sielanki.

– Wiem, Bob – powiedział po dłuższej chwili, oblizując palce. – Wiem, co wróżka ma pod stołem. I to mnie niepokoi. Mówiła coś, zanim… no, zanim zwiałeś?

– Tak. Chyba coś o nas wie. Mówiła, żebym nie ścigał brodatego faceta. Bo grozi śmierć.

Jupiter wyrzucił zatłuszczony papier. Uśmiechnął się ciepło.

– Teraz wiem, Bob, że Mortimer jest w prawdziwym niebezpieczeństwie. I że my, tylko my, możemy temu zaradzić. Więc mówisz, że ma pod serwetą cały arsenał?

Bob wsiadał do starego forda.

– Tak. Rozpoznałem karabiny maszynowe. I kilka sztuk broni krótkiej. Miałem tylko parę sekund, Jupe. I było ciemno jak w grobie. Ale mimo to rozpoznałem. Ona nawet pachnie…

– Kto? Clarissa Montez?

– Głupi! – warknął Andrews. – Broń. Żelastwo. Ma taki charakterystyczny zapach. Smar… czy co innego.

Wyjeżdżali z włoskiej dzielnicy. Jupiter zamyślony, Bob wciąż owładnięty strachem.

– To wszystko nie ma sensu – powiedział Pete, gdy parę godzin później spotkali się w Kwaterze Głównej. – Wróżka zamieszcza ogłoszenie w Internecie, a pod serwetą ma cały arsenał? Po co? Żeby zabijać własnych klientów, jeśli nie zapłacą dziesięciu dolarów? To się, panowie detektywi, kupy nie trzyma!

Jupiter Jones skubał wargę.

– Na pierwszy rzut oka rzeczywiście – westchnął – bez sensu. Ale wyczuwam pewne powiązania.

– Jakie?

– Hotelarz czekał na autobus. I to nie miejski, bo żaden tamtędy nie jeździ. Przemyt? Wspólnie z Clarissą Montez?

– Wróżka przywódczynią gangu? Autobusy pełne Czerwonych Brygad? Albo mafii chińskiej zwanej Triadą? – Bob prychał niczym rozwścieczony kot. – Stół jest okrągły. Olbrzymi. Serweta z frędzlami sięga ziemi. Można tam schować pułk piechoty morskiej. Albo lotniskowiec.

– Po co? – drapał się w głowę Crenshaw.

– Punkt przerzutu broni? Szkoda, że tak szybko zwiałeś. Bob. Teraz ona wie, co zobaczyłeś. Może kazać nas śledzić.

– Najpierw to my będziemy śledzić ją! – wycedził Jupe. – Wiem, co zrobimy!

– Co?

– Pete namówi Vanessę, żeby poszła sobie powróżyć. Nikt nie będzie podejrzewał młodej, ładnej dziewczyny, że idzie na przeszpiegi.