51985.fb2
Mimo ponurych prognoz śledztwo nagle skoczyło niczym australijski kangur.
– Nie uwierzycie – westchnął Bob, wpatrując się w niebieskawy ekran. – Jest.
– Kto?
– Clarissa Montez!
Pete przestał robić pompki. Znów spocił się jak hipopotam.
– Gdzie? No, gdzie mieszka?
Jupiter oblizał suche wargi. Chciało mu się pić. Ale niczego nie znalazł w głębi pustej lodówki.
– Nie wiem. Pracuje… to jest przyjmuje…
– Lekarka? – zdziwił się Pierwszy Detektyw.
Bob nagle wybuchnął śmiechem. Aż mu łzy pociekły z oczu.
– Lekarka? – łkał trzymając się za brzuch. – Żadna lekarka.
– Mówiłeś, że przyjmuje – Pete wycierał czoło. – Gdzie? W agencji towarzyskiej?
– Nie. – Bob uspokoił się. – Jest wróżką!
Obaj detektywi spojrzeli po sobie w niemym zdumieniu.
– Wróżką? Chiromantką? Wróży z kart, fusów czy z czarnego kota? – przekrzykiwali się nawzajem, nie wierząc w to, co usłyszeli.
Andrews otarł ostatnią łzę.
– Z kota się nie wróży. Kota się ma. Słuchajcie, tu jest wszystko czarno na białym: “Wróżka Clarissa Montez przyjmuje codziennie przy placu Trzech Wiązów. Poznasz przyszłość, przeszłość i teraźniejszość…”
– Szczególnego rodzaju wróżby. Teraźniejszość? Coś dla Mortimera! – szeptał Jupiter, zaciskając powieki.
– “… koszt wizyty dziesięć dolarów”. – kończył Bob.
– Niezbyt wygórowana cena – westchnął Crenshaw.
– A masz dziesięć dolarów? – zdenerwował się Bob. – Bo ja nie. Nikt nie miał. Od dawna niczego nie zarobili.
– Sądzisz, że to jedyna Clarissa Montez w całym Rocky Beach?
Bob klikał myszą.
– Tego nie wiem. Ale nikogo o tym imieniu i nazwisku nie ma w danych komputerowych policji.
– Włamałeś się do ich systemu? – zachichotał Jupiter Jones.
Bob nie ukrywał zdziwienia.
– Zawsze się włamuję. Co ty? Udajesz, że nie wiesz?
Jupiter ssał wargę. To mu pozwalało myśleć.
– Dobra! – wystękał po dłuższej przerwie. – Jutro rozładowujemy z wujem Tytusem transport złomu. Poproszę o dziesięć dolców pożyczki. Wystarczy dla jednego. Pójdzie Bob.
– Dlaczego ja? – Andrews aż podskoczył. Okulary zjechały mu na czubek nosa.
– Bo jesteś dokumentalistą! – powiedział Pete, wyciągając nogi. Sięgały aż do drzwi przyczepy. – I dobrym obserwatorem.
Następnego dnia Jupiter Jones, choć nie przyszło mu to łatwo, poprosił ciotkę Matyldę o pożyczkę.
– Naprawdę muszę dziś mieć te dziesięć dolców. Oddam za trzy dni, kiedy sprzedam szafę, którą udało mi się odnowić.
– Wiem, Jupiterze – ciotka sięgnęła do kieszeni – ale w sobotę muszę zapłacić dostawcy.
– Dobrze, ciociu. Dzięki. Czy… byłaś kiedyś u wróżki?
Ciotka z rozmachem usiadła na krześle.
– U… wróżki? Bój się Boga, Jupiterze! Wierzysz w te fusy i zatłuszczone karty?
– Ja nie – Jupiter wycofał się rakiem – ale są tacy, co wierzą. Inaczej wróżki nie ogłaszałyby się w Internecie. Jest taka. Nazywa się Clarissa Montez.
Ciotka osłupiała. Wpatrywała się w siostrzeńca niczym głodny wąż w kurczaka.
– Clarissa Montez? Chodziłam z jedną Montez na kurs gotowania. W młodości. Rzeczywiście miała na imię Clarissa. I była Meksykanką. Teraz wróży? Jak dobrze upiec indyka? Była w tym najlepsza. Coś takiego…
Z kuchni rozległo się terkotanie budzika przy elektrycznej kuchni. Ciotka pogalopowała ratować baraninę z brokułami. Jupiter Jones z dziesięciodolarówką w garści ruszył do Kwatery Głównej. Przyczepa kempingowa stała na końcu placu zawalonego metalowym złomem. I starymi meblami do renowacji.
– Bob – powiedział ponuro – idziesz do wróżki. Możliwe, że chodziła z ciotką Matyldą na kurs gotowania.
Bob spojrzał na przyjaciela z lekkim przerażeniem.
– A jak mi powie prawdę?
– O czym? – Jupiter wybałuszył oczy.
– O mnie! Że czasem kłamię, włamuję się do policyjnego komputera i podrobiłem w szkole, podpis belfra w dzienniczku?
– Bob! Kiedy to było? – jęknął Pierwszy Detektyw. – Jak miałeś jedenaście lat! A kto z nas nie podrabiał podpisu? Wszyscy, Bob! No… może poza Vanessą. Idziesz do wróżki. Przyjrzysz się dokładnie, jak mieszka, co stoi w pokoju. Ile jest drzwi i okien. Jakie zabezpieczenie…
Bob siedział z nieszczęśliwą miną.
– Chcesz powiedzieć, że włamiesz się do seńory Montez?
Jupiter odwrócił wzrok. Wiedział, że Bob jest niepoprawnym legalistą. No… poza tym, co wyczynia w komputerze. Ale zawód detektywa zobowiązuje. Także do działań na pograniczu prawa. Dlatego przeważnie wyprzedzali nierychliwą policję.
– Tylko w przypadku, gdyby trzeba było zajrzeć do spisu tych… no, pacjentów.
– Chyba klientów, Jupe. O ile ma. Taki spis, naturalnie. Podrzucisz mnie? To jest na końcu świata. I może… trzeba się zapisać?
Jupiter Jones całkiem poważnie skinął głową. Natychmiast zadzwonił. Numer był obok adresu.
– Pani Montez? Clarissa Montez? Mówi Rothschild. No… nie, nie ten milioner. Jego wnuk. Też bogaty. Chodzi o przyjaciela… właśnie. Miał problemy. Jakie? Przecież to pani jest wróżką! No… dalej ma kłopoty. Ho, ho! A jakie jeszcze go czekają! Czy może przyjechać? Zaraz? Tak. Dziękuję. Dziadek dobrze się trzyma. Właśnie trysnęło mu trzynaste źródło ropy w Teksasie – odłożył słuchawkę, wydmuchując powietrze z płuc.
– Dlaczego powiedziałeś, że jesteś wnukiem milionera? Będzie wiedziała, że kłamiemy. Jest wróżką!
Jupiter Jones podniósł w górę palce.
– Właśnie to chcę sprawdzić. W drogę, Bob! Zostaw wiadomość dla Crenshawa w dziobie Kaczora Donalda.
Bob skinął głową. To był jeden z obowiązków Trzech Detektywów: zawsze zostawiać wiadomość.
Kaczor Donald był figurą z parku Disneya. Kiedyś przyjechał wraz z innymi niepotrzebnymi rzeczami. Do punktu skupu złomu, który od lat prowadziło wujostwo Jupitera. I do dziś stoi pod Kwaterą Główną detektywów.
Jechali, klucząc i gubiąc się w plątaninie uliczek starego Rocky Beach. Wylądowali przy placu Trzech Wiązów, który okazał się miejscem leżącym o jakieś sto, dwieście metrów od hotelu “Grazia Piena”, gdzie mieszkał Mortimer. Człowiek “NN”.
– Nie sądziłem, że są tuż obok siebie – zdziwił się Jupiter. – Jak to możliwe, że hotelarz nie znał wróżki? A to Montez przywiozła Mortimera? No, wyłaź!
Bob ociągał się.
– Ale ja nie wiem…
Jupiter dał mu sójkę w bok.
– Przestań się mazać, Bob! Prowadzimy śledztwo. Trudne śledztwo. Trzeba odkryć powiązania Clarissy z Mortimerem. Ona coś wie. Musi wiedzieć. I ty to z niej wyciągniesz!
– No dobrze. Spróbuję. Choć lepszy byłby Pete. On umie gadać z babami…
– Właśnie dlatego wybrałem ciebie. Crenshaw zbyt lubi brylować. Nawet, kiedy ma do czynienia z kobietą w wieku matuzalemowym! Jazda, Bob! I rozglądaj się uważnie. Nie słuchaj bredni ze szklanej kuli, tylko miej oczy szeroko otwarte. Ja tymczasem sprawdzę, czy w pokoju numer osiemnaście nie ma naszego klienta.
Bob, naburmuszony i głęboko nieszczęśliwy, ruszył w kierunku otwartych drzwi. Od ulicy dzieliły je tylko zasłony z korali. Zabrzęczały niczym owcze dzwoneczki. Przed oczyma Boba otwarła się czarna dziura. W każdym razie tak mu się wydawało, gdy z ostrego słonecznego światła wkroczył w egipskie ciemności. Poczuł zapach kadzidła i usłyszał dźwięk, który go przeraził.
– Ha… haloo! Jest tam kto? – wyszeptał, czując, że język zamienia mu się w suchy kołek.
– Wejdź! – wionęło z ciemności.
Coś zaszeleściło, zazgrzytało i zakłapało. Bob, z włosami do sufitu, zobaczył oczyma duszy ludzki szkielet sięgający piszczelami po jego głowę.
– Boooję się – wyjąkał.
Błysnęło światełko. Czarna świeca słabo rozjaśniła ponure wnętrze. Ale nie zobaczył kościotrupa. Nigdzie. Tylko tysiące drobnych szklanych wisiorków, dźwięczących w podmuchach klimatyzatora.
– Ty jesteś ten… Rockefeller?
Kobieta, która zadała pytanie, siedziała w ciemnowiśniowym fotelu wśród czarnych poduszek. Wyglądała jak wielka góra lodowa. Jej pulchne dłonie o długich, czerwonych paznokciach przebierały talię zatłuszczonych kart do tarota. Bob opanował strach na tyle, by dostrzec fioletowy szal okrywający włosy i potężny tors wróżki. Tylko oczy miała wspaniałe: ogromne i błyszczące w migotliwym blasku świecy.
– Nie. Nie jestem tym… no, Rockefellerem. Jego kolegą.
– Dlaczego się tym martwisz?
Andrews zamrugał oczami.
– Bo… każdy się czymś martwi.
– Weź kartę. – Czerwony pazur postukał w talię.
Bob przysiadł na skraju pufy. Wyciągnął dłoń.
– Ogryzasz paznokcie. Straszna wada – westchnęła wróżka, wlepiając pałający wzrok w zmierzwioną grzywkę Andrewsa. – Bardziej dbaj o siebie. No, weź kartę.
Bob z obrzydzeniem dotknął kartonika. Wróżka szybko odwróciła go obrazkiem na wierzch.
– Mężczyzna – powiedziała ponuro. – Brodaty. Niebezpieczny.
– Dlaczego?
Kobieta bawiła się medalionem na długim i grubym łańcuszku. Coś Bobowi przypominał. Ale ze strachu zapomniał, co.
– Nie szukaj go. To diabeł.
Bob otworzył usta. Zapytał dopiero po paru sekundach:
– Ja? Ja go szukam?
Wróżka wydała z wnętrza potężnej piersi odgłos brzmiący niczym gulgot indyka. Był to chyba tłumiony śmiech.
– Tak. I lepiej, żebyś tego nie robił.
– Bo co? – zaszemrał Bob.
– Śmierć! – ryknęła strasznym głosem. – Śmierć!
Bob z przerażenia osunął się z puf. Fiknął głową do przodu i przez kilka sekund znajdował się pod stołem okrytym długą, aksamitną serwetą. To wystarczyło, żeby coś zobaczył. I czegoś dotknął.
I żeby zwiał tak prędko, jak tylko to było możliwe.
Jupiter Jones nie przekroczył progu hotelu “Grazia Piena”. Stał ukryty za pniem pokracznej akacji, jakie rosły jeszcze w tym starym zakątku miasta. Przypatrywał się grubasowi – właścicielowi siedzącemu na stołeczku i wyraźnie obserwującemu ulicę.
– Zupełnie jak stary traper przed chatą z bali w Górach Skalistych! – wymruczał. – Ale tam człowiek czeka z dubeltówką na niedźwiedzia grizli. A ten tu? Na co czeka?
Gruby odwrócił się w stronę wejścia.
– Graziella! – ryknął. – Gdzie moje cappuccino? Zaraz będzie autobus!
Stara wychynęła z holu, trzymając w dłoniach filiżankę. Była mała, gruba, na klockowatych nogach obutych w filcowe papucie.
– Nie wrzeszcz! – huknęła. – Masz swoją kawę! Wrócił ten tam… z osiemnastki?
Jupiter Jones nadstawił uszu. Na szczęście oboje byli nieco przygłusi. I, na szczęście, mówili po angielsku.
– Wrócił. Zapisałem, jak kazano. Ale nie wiem, gdzie był. Boję się, że to kłopotliwy gość. Może sprawić zamieszanie. A autobus…
Stara wzruszyła ramionami. Jej ciemnoczerwone włosy lśniły w słońcu.
– Autobus przyjedzie o czasie. Roberto się tym zajmuje. Nie panikuj, amore mio. Wracam do kuchni. Potrzebny będzie gar zupy!
Jupiter Jones wyciągnął z kieszeni zmiętą kartkę. Z drugiej ogryzek ołówka. Zapisał kulfonami: Roberto? Autobus? Zupa? – z wielkimi znakami zapytania. Obejrzał się, słysząc tupot.
Środkiem ulicy, nie zważając na pojazdy, gnał Bob. Jupiter odlepił się od akacji.
– Hej, Bob! – zamachał dłonią. – Jestem tutaj!
Andrews przygalopował, nie mogąc złapać tchu.
– Tam, tam… ooona…
Pierwszy Detektyw szybko ocenił sytuację. Właściciel hotelu wciąż sączył cappuccino, niczego nie zauważywszy.
– Dobra, Bob – szepnął do ucha przyjacielowi. – W tył zwrot i cichutko, powolutku weźmiemy kurs na kiosk z hot dogami. Rozumiesz?
Bob ochłonął na tyle, by skinąć głową. Gdy już byli poza zasięgiem wzroku hotelarza i kanciapy Clarissy Montez, Andrews odzyskał mowę.
– Ona ma pod stołem cały arsenał – zahuczał, wycierając nos.
– Co?
– Pistolety maszynowe, broń krótką, skrzynki amunicji…
Jupiter poczuł straszny głód.
– Zapłaciłeś za wróżenie?
– Co? – Bob wytrzeszczył oczy – ja ci mówię, że ona ma pod stołem…
– Słyszałem – warknął Pierwszy Detektyw. – Masz może te dziesięć dolarów?
Oszołomiony Bob sięgnął do kieszonki. Banknot zaszeleścił mu w palcach.
– O, do diabła! – wyszeptał. – Z tego wszystkiego zapomniałem zapłacić.
– I bardzo dobrze – odetchnął Jupiter. Podszedł do wózka. – Dwa hot dogi z podwójną musztardą, sałatą i pomidorem – zażądał. – Masz, jedz.
Bob wyciągnął rękę.
– Ale ja ci opowiadałem…
Jupiter Jones mrużył oczy. Musztarda delikatnie szczypała podniebienie. Bułka była chrupiąca, a parówka taka, jak być powinna: gorąca i soczysta. Chwilowo nic nie mogło zmącić sielanki.
– Wiem, Bob – powiedział po dłuższej chwili, oblizując palce. – Wiem, co wróżka ma pod stołem. I to mnie niepokoi. Mówiła coś, zanim… no, zanim zwiałeś?
– Tak. Chyba coś o nas wie. Mówiła, żebym nie ścigał brodatego faceta. Bo grozi śmierć.
Jupiter wyrzucił zatłuszczony papier. Uśmiechnął się ciepło.
– Teraz wiem, Bob, że Mortimer jest w prawdziwym niebezpieczeństwie. I że my, tylko my, możemy temu zaradzić. Więc mówisz, że ma pod serwetą cały arsenał?
Bob wsiadał do starego forda.
– Tak. Rozpoznałem karabiny maszynowe. I kilka sztuk broni krótkiej. Miałem tylko parę sekund, Jupe. I było ciemno jak w grobie. Ale mimo to rozpoznałem. Ona nawet pachnie…
– Kto? Clarissa Montez?
– Głupi! – warknął Andrews. – Broń. Żelastwo. Ma taki charakterystyczny zapach. Smar… czy co innego.
Wyjeżdżali z włoskiej dzielnicy. Jupiter zamyślony, Bob wciąż owładnięty strachem.
– To wszystko nie ma sensu – powiedział Pete, gdy parę godzin później spotkali się w Kwaterze Głównej. – Wróżka zamieszcza ogłoszenie w Internecie, a pod serwetą ma cały arsenał? Po co? Żeby zabijać własnych klientów, jeśli nie zapłacą dziesięciu dolarów? To się, panowie detektywi, kupy nie trzyma!
Jupiter Jones skubał wargę.
– Na pierwszy rzut oka rzeczywiście – westchnął – bez sensu. Ale wyczuwam pewne powiązania.
– Jakie?
– Hotelarz czekał na autobus. I to nie miejski, bo żaden tamtędy nie jeździ. Przemyt? Wspólnie z Clarissą Montez?
– Wróżka przywódczynią gangu? Autobusy pełne Czerwonych Brygad? Albo mafii chińskiej zwanej Triadą? – Bob prychał niczym rozwścieczony kot. – Stół jest okrągły. Olbrzymi. Serweta z frędzlami sięga ziemi. Można tam schować pułk piechoty morskiej. Albo lotniskowiec.
– Po co? – drapał się w głowę Crenshaw.
– Punkt przerzutu broni? Szkoda, że tak szybko zwiałeś. Bob. Teraz ona wie, co zobaczyłeś. Może kazać nas śledzić.
– Najpierw to my będziemy śledzić ją! – wycedził Jupe. – Wiem, co zrobimy!
– Co?
– Pete namówi Vanessę, żeby poszła sobie powróżyć. Nikt nie będzie podejrzewał młodej, ładnej dziewczyny, że idzie na przeszpiegi.