51985.fb2
Ale zanim uszczęśliwiona perspektywą poznania własnej przyszłości Vanessa przekroczyła próg wróżki, nastąpiło wiele innych zdarzeń.
– Chcę go zobaczyć na własne oczy – stękał Pete, robiąc przysiady.
– Kogo? – zezłościł się Jupiter Jones. – Przestań trząść podłogą. Mózg mi chlupocze!
– Chcę zobaczyć ten arsenał – Crenshaw usiadł na chwilę. – Dziś w nocy.
Bob o mało nie zemdlał.
– To… to jakby o północy wejść na cmentarz!
Pete wzruszył ramionami. Był pragmatykiem. Nie wierzył w duchy, astralne zjawy, wilkołaki i tym podobne brednie.
– Pójdę z Jupiterem. Ty będziesz miał na oku Mortimera. Może wreszcie wyjdzie z hotelowej nory. Powtarzam: dziś o północy.
Pierwszy Detektyw poczuł zapach sławy. Nic nie miał przeciwko nocnym podchodom, jak wiadomo, włoska dzielnica nie chodzi spać z kurami jak reszta mieszczańskiego Rocky Beach.
– Dobrze. Uprzedźcie w domu, że znikamy. Inaczej zadzwonią w desperacji do Mata Wilsona na posterunek policji. A tego bym nie ścierpiał. Nie na początku śledztwa.
Punkt dwunasta zaparkowali na placu Trzech Wiązów. Pod jedną z akacji, bowiem wiązy zostały wycięte chyba już za czasów pierwszych osadników. Ze dwieście lat temu.
– Jupe, weź latarki, noktowizor, sznur i kolorową kredę – Pete rozkazywał niczym prawdziwy przywódca. I choć nie całkiem to się podobało Pierwszemu, musiał oddać sprawiedliwość Crenshawowi. Tylko on potrafił pokonać najtrudniejsze zamki, zabezpieczenia przeciwwłamaniowe i wszelkie inne alarmy. I to wyłącznie za pomocą paru sprawnie zgiętych drutów, obcążków i pilnika do paznokci, gwizdniętego mamie z kosmetyczki.
– A ja? – niepokoił się Bob. – Mam pójść do pokoju osiemnastego?
– Ani się waż! – mruknął Jupiter, nurkując w przestronnym bagażniku starego forda. – Obserwuj. W knajpach jest pełno ludzi, gra muzyka, nawet dzieci jeszcze nie śpią. Udawaj turystę, łaź od rogu do rogu, nie spuszczając oczu z holu hotelowego.
– Tylko tyle?
– Aż tyle.
Pete przyglądał się przez noktowizor drzwiom prowadzącym z ulicy wprost do wróżebnego sanktuarium CIarissy Montez.
– Szklane tafle. Zamek zwykły. Sekunda i jestem w środku. Światła nie ma.
– A na górze? – zastanowił się Jupe. – Tuż nad sklepem, czy jak go zwać, jest mieszkanie. W jednym z okien jasno.
– No tak – Pete wzruszył ramionami – możliwe, że sławna wróżka ma na górze prywatne mieszkanie. To nawet wygodne. Ale nie sądzę, żeby chciała zejść teraz na parter.
Trzech Włochów, lekko wstawionych, zaczęło rozróbę tuż przy wejściu. Od słowa do słowa doszło do rękoczynów. Darli się przy tym, jakby ich ktoś obdzierał ze skóry.
– Akurat teraz! – wściekł się Pete.
– I bardzo dobrze! – uspokoił go Jupiter. – Za chwilę przestaną, pójdą umyć zakrwawione nosy, a na słaby hałas nikt już nie zwróci uwagi.
I miał rację. Po trzech minutach mężczyźni, obejmując się przyjaźnie, odchodzili w kierunku knajpki, by poprawić humor następną szklaneczką czerwonego wina z kalifornijskiej plantacji.
– Teraz!
Przeskoczyli jezdnię. Tuż przed drzwiami Jupiter zasłonił plecami “pracującego” przy zamku Pete’a.
– Już! Szybko! Do środka!
Byli zbyt doświadczonymi detektywami, by natychmiast zapalić latarki. Przez jakiś czas tkwili w bezruchu. Ich wzrok pomału przyzwyczajał się do ciemności. Zaczęli nawet rozróżniać sprzęty. W tym ogromny stół, przykryty aksamitną grubą serwetą, sięgającą frędzlami podłogi.
– Nie świeć. Z zewnątrz zobaczą. Przez te cholerne szklane drzwi.
– Nie można ich czymś zasłonić? – wyszemrał Jupe.
– Nie. Zasłona z koralików jest zbyt rzadka. Stój, gdzie stoisz. Masz paralizator pieprzowy?
– Tak. W kieszeni. Na wszelki wypadek.
– Trzymaj go w garści. Ja zanurkuję pod stół. Według relacji Boba tam trzymają broń. Zaświecę latarkę, a ty mi powiesz, czy widać promień. Już!
Jupe ssał wargę. Nie był zdenerwowany. Raczej trochę podekscytowany. Jak zawsze, gdy zaczynał śledztwo.
– Niczego nie widać. Czarno jak… no, mniejsza z tym. Co tam jest? – Brak odpowiedzi trochę go zdziwił. Ale cierpliwie czekał. Widocznie Pete potrzebował trochę czasu, by się rozejrzeć. Gdy rozległ się hałas, Jupe zaniepokoił się. – Pete? Jesteś tam? – Znów usłyszał rumor dochodzący spod podłogi. I jakieś stęknięcie. – Idę! – Skoczył, przewrócił krzesło i odsunął róg serwety. Nie było nikogo. Ani skrzynek z bronią. Nic. A co gorsze, nie było Crenshawa. – Pete! Gdzie jesteś? – jęknął przerażony. Spod podłogi dało się słyszeć skrobanie. – Mysz? Mysz Mortimer? – zaskowyczał oszołomiony. A dopiero później dostrzegł w świetle rozdygotanej latarki smugi kurzu i liczne ślady butów. Pół metra, może metr dalej jedna z desek wystawała nad podłogą. Tuż obok tkwił gwóźdź lub coś do gwoździa podobnego. Jupiter Jones wziął zapas powietrza w płuca. Jak przed skokiem z trampoliny do basenu pełnego wody. Tu wprawdzie wody nie było, ale… dotknął ostrożnie dłonią wystającego kawałka metalu. Rozległ się głuchy zgrzyt, deski rozsunęły się, ukazując czarną dziurę. Jupiter odetchnął. Zrozumiał, że Crenshawa nie porwały wampiry. Trzeba tylko zabezpieczyć otwór przed ponownym zatrzaśnięciem się mechanizmu. Do tego posłużyło mu przewrócone krzesło. Teraz już spokojnie pochylił się nad otworem. – Pete, jesteś tam?
– Jestem – odezwał się głuchy głos. – Ale nie wpadaj do mnie na filiżankę herbaty. Poczekaj na górze.
– Co tam jest? – Jupiter słyszał tylko kroki, szmery, a potem chichot Crenshawa.
– Fajna melina! Jak słowo daję. Można zmieścić setkę ludzi. Łap za sznur i przywiąż go do nogi stołu. Muszę się trochę powspinać.
Jupiter przyglądał się zazdrośnie, jak jasna głowa Crenshawa pojawia się w dziurze. Pete wspinał się po linie niczym małpa w zoo. Sprawnie i bez wysiłku.
– Tak – powiedział tylko, gdy deski podłogowe znów zakryły tajny schowek. – Bob chyba miał rację.
– To znaczy? – obaj siedzieli pod serweta, z jedną zapaloną latarką.
– Są tylko ślady. Szmaty cuchnące smarem. W ogóle sporo tam szmat, starych materacy, kilka stołków i to – rzucił na podłogę płaski kawałek metalu.
Jupe pochylił się.
– To przecież medalion. Taki sam miał na szyi Mortimer!
– Tak jest – kiwnął głową Pete. – Litery: PO. Tyle że bez łańcuszka.
– Myślisz, że on tu był? No… nasza mysza? Więzili go w lochu? Zabili?
Pete pokręcił głową.
– Nie ma najmniejszych śladów krwi. Ani walki. W kurzu są tylko odciski butów. O ile mogłem się zorientować. Jest też przejście. Dobrze zamaskowane.
– Do drugiego budynku?
– Chyba tak. Jeśli ktoś wykopał tunel pod ulicą, można nim dojść do hotelu. Ale to jakieś stare dzieje. Dobra. Wyłazimy.
Nie wyszli od razu. Jakaś rodzina wrzeszczała po włosku tuż przed szklanymi drzwiami. Kobieta skakała do oczu mężczyźnie w przybrudzonym podkoszulku. Wygrażała mu pięściami, opędzając się od przypadkowych gapiów.
– Scena małżeńska made in Italy – westchnął Jupe, przykucając. – Biedny Bob, pewnie się o nas zamartwia.
Andrews nie miał czasu się martwić. Od godziny obserwował właściciela hotelu “Grazia Piena”, rozmawiającego z czarnowłosym młodzieńcem w jasnej koszuli. Na nic się zdało podsłuchiwanie. Mężczyźni przekrzykiwali się w języku Dantego. Może tylko słownictwo było mniej klasyczne. I mniej poetyckie. Na szczęście nadeszła dziewczyna, z wyglądu raczej Meksykanka.
– Cześć, Juanita! – przywitał ją grubas. – Jest tu Roberto… Bob chwycił swój notes. I czarny długopis. Innych nie używał.
– Robert i Juanita – pisał, mrucząc. – Co z was za para?
Juanita była wyraźnie pod urokiem przystojnego Włocha.
– Wpadnij do agencji, Roberto – prosiła, stulając wargi w czerwone serduszko. Szminka, której używała, była nieco zbyt wulgarna. Tak jak uroda Meksykanki.
Gruby właściciel hotelu zaprotestował.
– Roberto nie powinien się z tobą pokazywać. Nie teraz. W przyszłym tygodniu oczekujemy dostawy… – zamilkł nagle, jakby mu osa usiadła na języku.
– Cicho, Vincenzo. Ani słowa więcej! – ciężka łapa Roberta spadła grubasowi na ramię. Aż się ugiął.
– Czy ja coś powiedziałem? – zaskomlał. – Czekam na dostawę fasoli i pięciu skrzynek czerwonego. Spiżarnia pusta!
Juanita uśmiechnęła się.
– Jak je dostaniesz, daj znać. Chętnie się napijemy. Może będzie co oblewać?
Bob sapał pochylony nad notatnikiem.
– Agencja? – mruczał do siebie. – Ona pracuje w jakiejś agencji. Towarzyskiej? Chyba nie. Z ubrania sądząc, nie należy do kręgu panienek lekkich obyczajów. Ten kostium jest prawie elegancki. Tylko kolor szminki. Ale Meksykanki często przesadzają z odcieniami czerwieni. Będzie jakaś dostawa. Chyba jednak nie o wino chodzi. Raczej o broń. Wszystko wskazuje na to, że tu sporo osób handluje żelastwem. A czarnowłosy Roberto z dołeczkami w policzkach wyraźnie jest w całą sprawę zamieszany.
Nagle stojąca na chodniku trójka zamarła. Wyglądali, jakby jakaś nadprzyrodzona siła zatrzymała ich w pół gestu. Z holu wyszedł mężczyzna w jasnym, piaskowym garniturze i takiego samego koloru zamszowych mokasynach. Eleganckiego stroju dopełniała czekoladowa koszula i tabaczkowy krawat. Przypominał manekina z wystawy domu towarowego Macy’s. Mężczyzna minął stojących i lekkim krokiem skierował się na drugą stronę ulicy. Wprost na czyhającego pod akacją Boba. Gdy go minął, chłopiec poczuł zapach dobrej wody kolońskiej. Mężczyzna miał ciemne, wijące się włosy i lekko odstające uszy. Coś w jego ruchach zastanowiło Andrewsa.
– No nie – zaszemrał, zdumiony własną wyobraźnią – to nie mógł być… Mortimer! Chyba że ostrzygł grzywę i zgolił brodę!
Nie wiedział, co robić. Stać w miejscu jak kołek czy ruszyć za facetem znikającym w głębi ulicy. Spojrzał jeszcze na trójkę tkwiącą na chodniku. Wyglądali, jakby zobaczyli ducha.
– To był on! – ryknął grubas.
– Niemożliwe – zasyczał Roberto. – Tamten był zarośnięty niczym zwierz z dżungli.
– Miał forsę – dorzucił właściciel hotelu. – Czeki. Musiał kupić nowe ciuchy. Cholera, trzeba zawiadomić patrona! Mógł coś sobie przypomnieć!
– To leć i dzwoń! – ryknął Roberto. – ja skoczę tam, gdzie trzeba!
Juanita została sama na chodniku.
– Roberto! Zaczekaj, Roberto!
Bob nie zastanawiał się dłużej. Ruszył ostrym sprintem w kierunku ulicy, gdzie zniknął elegancik w beżowych barwach. Kiedy dobiegł do skrzyżowania, przystanął. Mortimera nigdzie nie było. Jakby się zapadł pod ziemię. Andrews wracał jak niepyszny. Tuż koło starego forda usłyszał znajomy gwizd. Jupiter Jones zapuszczał silnik.
– Właź, Bob, wracamy!
Dopiero następnego dnia spotkali się w Kwaterze Głównej.
– Mówię wam, że to był on. Mortimer. Wyglądał jak angielski lord.
– A kiedy ty widziałeś ostatnio lorda? – zwątpił Pete.
– W kinie! Wiem, co mówię! Tak samo zdumieni byli gruby Włoch i Roberto. Tylko Juanita robiła wrażenie, jakby nie rozumiała ich zachowania. Mortimer wyglądał jak facet, który udaje się na wyścigi w Ascot. Nawet chusteczkę w kieszonce miał wyprasowaną. Wyglądał jak z żurnala.
Jupiter Jones pogwizdywał przez zęby.
– Teoretycznie możliwe. Widzieliśmy ostatnio zarośniętego niedźwiedzia w roboczym stroju. Ale nie zapominajcie, że miał trzy czeki American Express na okaziciela. Facetowi znudził się obskurny wygląd. Zafundował sobie superciuchy w stylu bankierów z Wall Street. Ostrzygł się i ogolił. Ale nie sądzę, by mu wróciła pamięć.
– Skąd wiesz? – zdziwił się Bob.
– Zmieniłby miejsce zamieszkania, jest wiele niedrogich, lecz schludnych hoteli w lepszych dzielnicach Rocky Beach. Jeśli tkwi dalej we włoskim “Grazia Piena”, to tylko dlatego, że czeka, aż go coś spotka.
– Co? Cios w potylicę i zniknięcie pozostałych czeków?
Jupiter kręcił głową.
– Przecież gruby wie, że tamten ma czeki. Gdyby je chcieli rąbnąć, dawno by to zrobili. Widocznie komuś bardzo zależy, żeby Mortimer miał za co żyć. Może nie tylko on czeka, aż wróci mu pamięć?
– Ale komuś innemu zależy, żeby mu nie wróciła! – warknął Pete. – Dalej nic nie wiemy.
Bob od godziny walił w klawiaturę. Na ekranie komputera zmieniały się obrazy.
– Czego szukasz, Bob?
– Medalionu. Dopiero teraz sobie przypomniałem. Były jednakowe.
Pete oparł się o ścianę.
– Możesz mówić jaśniej?
– Mogę. Pamiętacie, co miał Mortimer na szyi?
Jupiter Jones spojrzał na niego z nadzieją. Na stoliku obok leżał srebrny przedmiot zabrany przez Crenshawa ze schowka pod stołem wróżki Clarissy.
– Taki jak ten. Owalny medalion z literkami PO. Dlaczego…
– Bo taki sam miała na szyi madame Montez! Widziałem go, jak was teraz widzę.
Pete usiadł na podłodze, wyciągając nogi.
– Albo ukradła go Mortimerowi, albo są dwa takie same.
Andrews znów odwrócił twarz ku ekranowi.
– Medalion to znak. Otworzyłem portal Muzeum Okręgowego. Szukam w starych aktach, dokumentach sprzed wielu lat.
– Sądzisz, że jakaś grupa ludzi posługuje się medalionem jako znakiem przynależności do… organizacji? – westchnął Jupiter. – Ten wygląda na bardzo stary.
– Sataniści? – jęknął Pete. – Czarna magia? Wróżka i pan mysz, który utracił pamięć? Ale to ona go przytaszczyła do hotelu. Para handlująca bronią i starymi materacami?
Jupiter Jones prychnął.
– Wszystko możliwe. W końcu myszek nie wie, kim jest. Równie dobrze może być szefem gangu.
Pete długo nie wytrzymał w jednej pozycji. Wstał, wciągając dres.
– Bzdura! Gruby Włoch by wiedział. A także ten… przystojniak, jak o nim mówi Bob…
– Roberto. Ludzie… mam!
– Co? – Pete, z jednym rękawem powiewającym niczym sztandar, rzucił się w kierunku komputera. I oniemiał.
– Taki sam. Jak go znalazłeś, Bob?
Jupiter Jones włożył gumę do ust. Silny smak mięty go otrzeźwił. Zajrzał Bobowi przez ramię.
– Dokładnie taki sam. Owalny medalion wielkości srebrnej dolarówki. Liście wawrzynu i litery: PO. Co one oznaczają, Bob?
Andrews powiększył pole.
– To nie wawrzyn, tylko liście akantu. Jak na starorzymskich kolumnach. Litery PO to inicjały… Prosper Osborne. Nazwisko historycznego odkrywcy Alaski. Razem z Beringiem… on był…
Rumor, jaki się rozległ przy wejściu, zaskoczył detektywów.
Gdy się obejrzeli, elegancki mężczyzna w beżowym garniturze leżał na schodkach obok Kaczora Donalda, zaczepiony modnym pantoflem o wyszczerbioną gumową wycieraczkę.
– Mortimer! – ryknął Pete, rzucając się na pomoc. – Zemdlał? Dużo czasu upłynęło, zanim pan mysz wrócił do siebie. Mrugając oczyma, rozglądał się po zagraconym wnętrzu. Zaciekawiły go jedynie bokserskie rękawice Crenshawa.
– Twoje?
– Tak. Od czasu do czasu uprawiam boks. Pan też?
Mortimer próbował usiąść. Z rozciętego czoła sączyła się strużka krwi. Pete sprawnie założył opatrunek.
Jupiter Jones żuł gumę z szybkością młota parowego.
– Wie pan już, kim pan jest?
Mortimer skrzywił wargi.
– Wiem, że szedłem do was, bo nie mam tu nikogo, kto mógłby mi pomóc. Poszedłem do fryzjera, kupiłem ubranie… musiałem zobaczyć, jak wygląda moja twarz bez zarostu. Myślałem, że…
– Sądził pan, że to pomoże przypomnieć sobie, kim pan jest? Odbicie w lustrze? I co?
– Nic. Moja nowa twarz jest mi tak samo obca, jak ta zarośnięta.
– Dlaczego znów stracił pan przytomność? – Bob kucał obok nieszczęśnika. – Stało się to w momencie, gdy wymówiłem nazwisko Prosper Osborne? Mówi to coś panu?
– Nie wiem. A kim on był?
Bob wskazał dłonią na ekran komputera.
– Zasłużona rodzina irlandzka. Pierwszy Prosper Osborne z Beringiem…
– Słynny żeglarz i odkrywca! – dorzucił Pete. – Razem przemierzyli Alaskę. Potem wyprawili się nad Jukon, gdzie Osborne odkrył żyły złota. Stały się potem jego obsesją.
– Kiedy? – westchnął Mortimer, trąc podbródek.
– Okropnie dawno – stwierdził Bob. – W 1792 roku.
– Wie pan – pochwalił się Jupiter – to było zaraz po utworzeniu Stanów Zjednoczonych.
Mortimer zamyślił się głęboko.
– Ten medalion, który ma pan na szyi, nosili potomkowie Prospera Osborne’a. – dorzucił Bob. – Ale nie tylko! Jeden znaleźliśmy u wróżki…
Jupe położył palec na nosie.
– Bob, to są szczegóły nieistotne…
Mortimer uważnie słuchał.
– Ale… co z tego, że jakiś Osborne odkrył złoto? Co ja mam z tym wspólnego. Tylko ten nieszczęsny medalion?
Bob kręcił głową.
– Medalion został po raz pierwszy wybity za prezydenta Ulyssesa Granta. Pamiętasz, kiedy rządził, Jupe?
Pierwszy Detektyw pękł jak nakłuty balonik. Nigdy go specjalnie nie obchodzili prezydenci. Pewnie kiedyś się tego uczył. Ale czy się nauczył?
– Nie! – warknął niezadowolony.
– Ja też nie wiem – przyznał się Pete.
Bob miał litość nad przyjaciółmi.
– Powiedzmy, że data jest mniej ważna. Ale to właśnie za czasów Granta powstał Uniwersytet Kalifornijski z siedzibą w Berkeley. A potomkowie Prospera zakładali setki fundacji naukowych.
– I co z tego? – smutno kiwał głową Mortimer. – Dalej nie wiem, skąd mam ten medalion. I ta… wróżka? Mam wrażenie, że moje myśli stoją w korku, jak samochód na autostradzie do Malibu.
– Niech pan posłucha – Jupiter wyjął gumę z ust i przykleił do nogi od stołu. – Wokół pana coś się dzieje. Jest grupa ludzi handlujących bronią. Są związani w jakiś sposób z wróżką Clarissą Montez.
– To ona przywiozła pana do hotelu – dorzucił Pete.
– Zamieszani są również właściciele hotelu “Grazia Piena” oraz niejaki Roberto o nieznanym na razie nazwisku.
– A także Juanita. Chyba Meksykanka.
– Czyli nie wiecie nic. – Mortimer wstał.
– Ależ wiemy! – Pete pomógł mu zejść ze stromych schodków. – Tyle, żeby pana ostrzec i równocześnie prosić…
– Mam nie zmieniać hotelu?
– Brawo! – Jupiter Jones głośno zaklaskał w dłonie.
– Nie mam zamiaru. Choć karaluchy są tam tak wielkie, że powinny nosić tablice rejestracyjne! Wciąż myślę, co ja mam z nimi wspólnego?
Jupiter musiał przyznać w duchu, że z punktu widzenia prokuratora śledztwo nie posunęło się ani o centymetr. Wręczył Mortimerowi kartonik.
– To jest nasza wizytówka. Adres Kwatery Głównej już pan zna. Ale są jeszcze dwa telefony, adres poczty elektronicznej i komórka Boba. W razie czego…
– Będę wzywał pomocy! – uśmiechnął się niczym myszka Miki.
– Wygląda, jakby go dziesięć minut pieczono w mikrofalówce powiedział chwilę później Pete, kopiąc kamyk.
– A ty jak byś się czuł, nie wiedząc, kim jesteś? – wybuchnął Bob. – W życiu liczy się tylko…
– W życiu liczą się tylko dwie sprawy – przerwał Pete. – Śmierć i podatki!
– Sam to wymyśliłeś? – żachnął się Jupiter.
– Nie. Powtarza mi to do znudzenia szef produkcji wytwórni filmowej Universal. Gdzie powinienem być od godziny.
– Twój tato produkuje następne gwiezdne wojny? – zainteresował się Bob. – Chętnie polatałbym na którejś z makiet.
Pete rozłożył ręce.
– Nie te czasy, Bob. Dziś takie sceny fabrykuje się, nie wychodząc z atelier, na kamkorderach podłączonych do komputerów. Życie idzie naprzód, panie Andrews. I nic nam nie da grzebanie się w historii Alaski czy Jukonu!
Bob zachmurzył się. Wierzył w komputery, Internet i wszystkie zdobycze elektroniczne ostatniego pięćdziesięciolecia. Ale kochał także stare atlasy, pożółkłe rękopisy i zapach drukarskiej farby. Tego nic nie zmieni. Nigdy.