51985.fb2
– Ludzie, rozdzielmy się! – zaproponował Pete, rzucając w kąt worek treningowy. – Przesiadywanie razem nic nie da. Nie można czekać w nieskończoność, aż szczęście się do nas uśmiechnie. Żaden anioł nie spłynie z nieba, by wyjaśnić, kim jest Mortimer. I dlaczego Włosi robią z niego handlarza narkotyków!
– Co proponujesz? – Jupiter od dawna był podobnego zdania.
– Bob będzie śledził Juanitę. Wiemy, gdzie ona pracuje, ale nie znamy miejsca zamieszkania, kontaktów. Dziewczyna siedzi w biurze podróży do osiemnastej. Bob zaczai się gdzieś w pobliżu godzinę wcześniej. Najlepiej na skwerze. Stamtąd jest dobry widok na Alberto Road.
– Mam ją śledzić? A jeśli będzie miała randkę?
– To także będziesz ją śledził. Bob, przestań wydziwiać. Nie po raz pierwszy masz łazić za podejrzanym.
– A wy?
Jupiter spojrzał na Crenshawa.
– Dobrze by było, żebyś popilnował grubasów z “Grazia Piena”. Może znów napatoczy się Roberto? Pójdziesz za nim.
Pete skinął głową.
– A ty, Jupe?
Jones uśmiechnął się pod nosem.
– Spróbuję poskrobać George’a Lawsona. Policja musi wiedzieć coś więcej o morderstwie wróżki. Tym bardziej że koroner Bullit także pracuje w pocie czółka. Vanessa dzwoniła?
– Do mnie nie! – zastrzegł Bob.
– Do mnie też nie – stwierdził Pete z lekką pretensją w głosie. – Choć obiecała.
O siedemnastej dziesięć Bob, zaopatrzony w silną lornetkę, zieloną kredę i swój gruby notes, lizał lody na skwerku, mając na widoku wejście do Palermo Travel. Wcześniej sprawdził przez kryształowo czystą szybę, czy dziewczyna siedzi przy swoim biurku. Siedziała. Oprócz niej były jeszcze dwie inne i ktoś w pokoju na zapleczu. Punktualnie o szóstej dziewczyny opuściły biuro, wołając na pożegnanie: cześć, Solo!
Bob natychmiast uruchomił telefon komórkowy. W Kwaterze głównej odebrał Jupe.
– Tu Bob. Idę za dziewczyną. Ale w Palermo Travel został Solo Catalucci.
– Dzięki, Bob. Zmienię plan. Wsiądę w samochód i będę śledził Włocha.
Juanita szła równym krokiem. Na skrzyżowaniu pożegnała się z koleżankami. Skręciła w lewo i o mały włos nie zniknęła Bobowi z oczu. W ostatniej chwili detektyw dostrzegł wąski pasaż prowadzący wprost do starego portu, skąd odpływały promy na Windy Island. Bob ucieszył się, że ma w kieszeni parę dolarów. Zorientował się, że dziewczyna chce wsiąść na prom.
– Mieszka na wyspie? – mruczał sam do siebie, kreśląc na murze znak zieloną kredą. Był to ich stary, dobrze sprawdzony sposób. Gdy któryś znikał z pola widzenia reszty, śledząc nieznaną osobę, zawsze zostawiał na murze umówiony ślad. Kolor Boba był zielony. Koniczynka ze strzałką określała kierunek, w którym się udawał. Ot, takie skautowskie przyzwyczajenie. Nieraz sprawdzone w niebezpieczeństwie.
Dziewczyna stanęła przy barierce, wpatrzona w szare fale łagodnego Pacyfiku. Jej długie, czarne włosy powiewały na wietrze. Bob naciągnął na czoło bejsbolową czapeczkę. Miał nadzieję, że go nie rozpozna. Wtedy, w biurze, gdy zamawiał wycieczkę do Europy, był inaczej ubrany. Dziś miał bluzę z kapturem i spodnie od dresu. Okulary też zmienił.
Prom zahuczał, ruszając w niedaleki rejs. Wyspa, choć mgiełka nieco przesłaniała horyzont, widoczna była jak na dłoni. Jej poszarpane brzegi i lesiste pagórki wyłaniały się z oceanu niczym grzbiet wieloryba.
– Co tam jest? Jej dom rodzinny? – mruczał do siebie Andrews.
Czterdzieści minut później prom “Alabama” dotknął kei. Po trapie zeszło kilkanaście osób. I zjechały trzy wozy. Bob wcześniej zaznajomił się z rozkładem jazdy. Ostatni prom odpływał o dwudziestej drugiej. Miał czas. Dużo czasu.
Juanita przyspieszyła kroku. Za budynkami portowymi stał w zatoczce zdezelowany autobus z wybitą szybą. Część przyjezdnych weszła do środka. Dziewczyna też. Bob wskoczył w ostatniej chwili. Jego ciekawość sięgała szczytu. Ale miejsca, w którym wszyscy opuścili pojazd, naprawdę się nie spodziewał. Wysoki, szary mur z odpadającymi płatami tynku skrywał nie co innego, tylko… cmentarz!
Kiedy wysiedli przed bramą i wykutą w granicie starą sentencją “Lasciate ogni speranza”, chłopiec kompletnie zgłupiał.
– Idzie na cmentarz? – wystukał, przyspieszając.
Juanita weszła przez bramę, kierując się w lewo. Widać było, że zna teren. Cmentarz był bardzo stary. Data 1882 nieco rozjaśniła Bobowi sytuację.
– Muszę sprawdzić w miejskiej bibliotece. W dziale historycznym – mamrotał. Czasem lubił mówić do siebie. To mu dodawało odwagi. – Tutaj są potężne grobowce! Na naszym miejskim cmentarzu w Rocky Beach nikt już takich nie buduje. Chyba nawet nie wolno! Leżą tylko płaskie płyty rozrzucone malowniczo wśród zadbanych trawników. Nie sadzi się ani drzew, ani krzewów. Doprawdy, czasem wygląda to jak boisko do gry w golfa. Co innego tutaj! Alejki, drzewa cedrowe, wysokie trawy nigdy nie strzyżone, figury aniołów o utrąconych, kamiennych skrzydłach i grobowce niczym pałace bogatego szejka! – Bob tak był zafascynowany miejscem, w którym się znalazł, że przez moment stracił Juanitę z oczu. – Gdzie ona jest? Tam, obok rzeźby kobiety bez twarzy. Tej której czas wyjadł oczy i usta.
Juanita skręciła w alejkę, jeszcze trzy lub cztery kamienne krzyże upamiętniające rozbitków “Santa Maria dei Graziae”, która zatonęła u wybrzeży wyspy w roku pańskim 1890. I cisza. Nikogo.
Bob kręcił się niczym blaszany bąk-zabawka. Wokół szumiały stare klony o czerwonych liściach, pachniały nieznane zioła, z trawy poderwały się dwa motyle. Juanity nie było. Umilkł stukot jej wąskich obcasików o betonowe płyty. Cisza jak na cmentarzu.
Bob czuł, że się poci. Obiegł kwartał w kółko, potknął się o jakiś głaz czy odłupany kawał granitu, rozciągnął się jak długi i zastygł w bezruchu. Zza ściany sąsiedniego grobowca dolatywały stłumione głosy. Podniósł się ostrożnie, otrzepał z kurzu i przyłożył ucho. Wyraźnie dudniło. Z wnętrza budowli przypominającej średniowieczny zamek w Szkocji, choć o znacznie zmniejszonych gabarytach, dobiegały pojedyncze słowa. Głuchy pogłos nie pozwalał niczego zrozumieć. Na dodatek wmieszał się jeszcze szum czegoś, jakby gigantycznego wentylatora nastawionego na maksymalne obroty.
– Co to? – zezłościł się, wymiatając resztki trawy z uszu. Gadający grobowiec? Film z czasów, gdy powstawały pierwsze horrory w rodzaju doktora Mabuse? – Opanował się i przykucnął, przykładając ucho do szpary. – Gadają? Czy to nieboszczycy? – poczuł podmuch zimna. Z grobowca wiało. Nie tylko grozą. Wstał i cichutko, na czworakach, obszedł budowlę ze wszystkich stron. Od frontu, na czarnej wypolerowanej płycie widniał złoty, zatarty napis: grobowiec rodziny Whitehouse’ów. I data: 1902 rok. Żelazna krata przylegała ciasno. Nie dała się odsunąć. Ale, co zauważył, gdy tylko dłonią dotknął prętów – głosy umilkły. Ucichł także wentylator. Wokół zapanowała doprawdy grobowa cisza. Jeśli nie liczyć cichych kroków w alejce. Bob błyskawicznie odskoczył w gęste krzaki. Poczuł zapach gorzkich ziół łaskoczących mu usta i kark. Zatkał palcami nos, żeby nie kichnąć. Bał się wysunąć głowę. Drżącymi palcami ustawiał ostrość w lornetce. Kroki zbliżały się. Zza gipsowej figury ze złotą niegdyś lirą, z której zostały tylko dwie nogi i fałda szaty, wyszedł młody, wybrylantowany mężczyzna podobny do Ala Capone’a z czasów prohibicji.
– Roberto Montalban! -zaszemrał Bob, czując ciarki przebiegające mu po grzbiecie. – Co on tu robi? Czyżby szykował się czyjś pogrzeb? Najpierw Juanita, a teraz Roberto?
Mężczyzna wyjął przedmiot przypominający telefon komórkowy. Wcisnął kilka guzików, odczekał i powiedział w pustą przestrzeń.
– Montalban.
Zgrzytnęła krata. A raczej, mówiąc dokładniej, zaszemrała. Przesunęła się o dwa metry, odsłaniając wejście.
– Hasło? – zabrzmiał głuchy głos niczym ze środka trumny.
– Baretta.
Krata, tym razem bezszelestnie, zajęła pierwotne miejsce. Jakby nikt nie wszedł do tajemniczej szkockiej warowni, gdzie składowano zacne zwłoki ludzi z rodu Whitehouse’ów. Od stu lat!
Bob wyjął z kieszonki zieloną kredę i wyrysował wyraźną koniczynkę oraz znak +. Plus oznaczał obiekt końcowy. Ten poszukiwany. I znaleziony. Gdy się podnosił, poczuł na plecach złowróżbne dotknięcie. Takie, jakie czują ofiary, gdy im się przytknie lufę pistoletu. To BYŁ pistolet. Padając, poczuł silną woń macierzanki i piołunu.
Crenshaw tkwił już od godziny przed hotelem “Grazia Piena”. Signora Pergola wystawiała twarz i grube, opuchnięte stopy na ostatnie promienie październikowego słońca. Jej małe, wyplatane krzesełko skrzypiało przy każdym ruchu. Ulicą z rzadka przejeżdżały samochody, pędzili mali chłopcy na rolkach, a dwie dziewczyny o pięknych oczach tęsknie oglądały się za młodzieńcami. Było pustawo, nudno i potwornie duszno. Pete wściekał się w duchu na zadanie, które sam sobie wymyślił.
– Niech się coś dzieje! – szeptał, drepcząc tam i z powrotem po skwerku. – Zwariuję tu!
Autobus o brudnych, zabazgranych oknach zatrzymał się na wprost hotelu. Siedzący za kierownicą człowiek wrzasnął w kierunku pani Grazielli.
– Presto! Pardone!
Pete przystanął. Nie zrozumiał okrzyków, ale coś w wyglądzie autobusu go uderzyło. Te okna z zamalowanymi szybami. Niby nic. Zwykłe graffiti z biednej dzielnicy, reklama mydła w płynie i naga, biała dziewczyna pod palmą. Rysunki dość paskudne, w niewybrednym kolorze. I nikt nie wysiadał.
Crenshaw postanowił przyjrzeć się zjawisku z bliska. Zdążył akurat, gdy z holu hotelowego wyjrzał signor Vincenzo Pergola. Grubas skinął kierowcy. A potem zaczął się ruch. Otwarto jedno wyjście, ale Pete’owi nikogo nie udało się dostrzec. Obsługa z hotelu rozpostarła w poprzek chodnika coś na kształt parawanów. Co wynoszono lub kto wysiadał, pozostało tajemnicą. Ludzie uwijali się, stary milcząco oblizywał wargi, a pani Graziella nerwowo biegała z prawa na lewo. I z powrotem. Pete żałował, że oddał lornetkę Bobowi. Nie pozostało mu nic innego, jak przejść na drugą stronę ulicy i na własne oczy sprawdzić, co się dzieje. Już stawiał stopę na jezdni, gdy coś go powstrzymało. Zza węgła wyszedł… Mortimer. We własnej eleganckiej osobie. Przystanął na chodniku, tuż za tylnym kołem autobusu, i bezgłośnie poruszał ustami, jakby coś liczył.
– O, do diabła! – zaklął Pete, kryjąc się za pniem akacji. – Przyszedł tu, by śledzić poczynania rodziny Pergola, czy też… by coś sobie przypomnieć?
Mortimer potarł czoło, robiąc w tył zwrot. I wtedy przy krawężniku zatrzymał się samochód. Wyskoczyło z niego dwóch mężczyzn i siłą wciągnęło go do środka. Zanim Pete przeskoczył jezdnię, zielone auto odjechało.
Trzy, dwa, litera “T” i “A” – notował Pete na świstku wyjętym z kieszeni. Bob musi sprawdzić w rejestrze wozów. Po raz pierwszy pożałował, że nie ma telefonu komórkowego. Piekielna elektronika! Zawsze jej nienawidził! Tych wszystkich komputerów, dysków, portali i Internetu! Ale brak telefonu… Spojrzał w prawo. Nic. W lewo. Też nic. Żadnej budki, żadnego publicznego aparatu. Z hotelu? – pomyślał. – Nie! Rozpoznają go! Jeszcze raz zerknął na stojący autobus, który właśnie ruszał. Zjeżdżał w dół, mijając czerwone bugatti z lat trzydziestych. Pete zapatrzył się na sportową sylwetkę wozu. Jeden z tych egzemplarzy, który powinien stać w muzeum, a nie jeździć po wybojach nędznej dzielnicy. Nawet nie zauważył, że za czerwonym czai się… stary ford Jupitera.
– Pete!
Crenshaw obudził się. Dopadł otwartych drzwiczek.
– Jupe? Co tu robisz?
– Tropię. Łysego w czerwonym bugatti. Dał mi nieźle popalić! Mój staruszek nie ma tylu koni mechanicznych. Bob zadzwonił do Kwatery Głównej, że w Palermo Travel został Solo Catalucci. Postanowiłem śledzić faceta. Ale przyjechał do naszego hotelu.
– Tu się coś działo – Pete w skrócie zrelacjonował historię dziwnego autokaru i zachowanie ludzi. – Wyglądali, jakby coś wynosili w ukryciu.
– Przemyt broni? – zastanowił się Jupiter. – Bez sensu. Robiliby to raczej nocą…
– Nocą policja jest bardziej wyczulona. Jedźmy stąd, Jupe. Zapomniałem ci powiedzieć, że porwano pana myszka! Widziałem to na własne oczy!
Jupiter pokręcił głową.
– Mam dwie teorie: myszek zadarł z Włochami z hotelu albo z mordercą Clarissy Montez. I dziennikarza. Albo ze wszystkimi naraz. Tylko nic o tym nie wie, ponieważ stracił pamięć!
W Kwaterze Głównej nie zastali Boba.
– Gdzie on się włóczy? – zdziwił się Pete. – Tyle rzeczy trzeba sprawdzić w komputerze. Choćby numer zielonego samochodu! Ja nie potrafię się włamać do systemu służb miejskich. A ty?
Jupiter ogryzał kurze udko.
– Zwariowałeś? Tylko Andrews to umie. Ale spójrz! Znów poczta do ciebie. Sprawdzę.
Zbliżył twarz do ekranu i zgłupiał. Pete też oddychał przez nos, jakby nagle złapał katar stulecia.
– Widzisz to samo, co ja?
Pete z rozmachem usiadł na podłodze. Nie wierzył własnym oczom.
“Mamy waszego człowieka, jeśli nie przestaniecie wścibiać nosa w nie swoje sprawy, zginie!”
Jupiter nerwowo oblizywał wargi. Udko wypadło mu z ręki i spadło pod krzesło. Nawet się nie schylił.
– Mają Boba. Kto?
– Ci z hotelu. Na pewno nie Mortimer, bo jego też porwano.
Jupiter Jones próbował odzyskać zimną krew. Teraz to już mu wleźli na najczulszy odcisk. A Pierwszy Detektyw nie da sobie dmuchać w kaszę. Nigdy! Złość sprawiła, że pięści same się zacisnęły.
– Chcecie wojny? – wrzasnął strasznym głosem. – To ją będziecie mieli!
Pete zerwał się na równe nogi.
– Jupe, ja z tobą! Jeśli coś się stanie Bobowi, rozwalę całą włoską mafię! A dzielnicę zrównam z ziemią i przekopię! Jak mi Bóg miły!
Ale Bóg nie zawsze miesza się do ziemskich spraw, toteż po długiej naradzie postanowili zawiadomić Mata Wilsona.
Niestety. Posterunek był pusty. W gabinecie “szeryfa” stała szklanka po piwie i dwie popielniczki pełne petów. W pokoju Lawsona spał kundel zwany przez policjantów Kapralem. Rozszczekał się na widok chłopców.
– Do diabła! Jak potrzeba, to ich nie ma! – syknął Jupiter, z hukiem zatrzaskując drzwi. Stał w korytarzu pomalowanym olejną farbą w kolorze duszonej wołowiny i gorączkowo myślał.
– To oni! – Pete szarpnął przyjaciela za rękę. – Nie pokazujmy się!
– Kto? – zaszemrał teatralnym szeptem Jupe.
– Ludzie z zielonego chevroleta. Stoi na parkingu policyjnym. Te same numery: 3, 2, T, A, Calif. Oni porwali myszka!
Dwaj mężczyźni najwyraźniej szukali przedstawiciela prawa. Jeden z nich był łysiejącym czterdziestolatkiem z brodawką koło nosa, drugiemu zaś, o posturze napastnika wagi ciężkiej, pod lewą pachą odstawała marynarka.
– Trzyma tam gnata! – zaszeptał Pete. – Albo gliniarze, albo gangsterzy. Skoro porwali Mortimera, to raczej…
Mężczyźni zaglądali do kolejnych pomieszczeń. Na szczęście ominęli wejście do męskiej toalety. Wtedy na pewno natknęliby się na detektywów.
– Nino – powiedział bokser głosem z dna beczki – wrócisz tu sam. I zrobisz to, co należy.
Łysiejący skinął głową. Obaj, tupiąc, wycofali się na parking. Po chwili słychać było chrzęst żwiru strzelającego spod kół zielonego wozu.
– Nino – zamruczał Jupe. – Jeszcze jeden makaroniarz. Czy w tym mieście mieszkają sami Włosi?
Bob ocknął się, czując dziwny zapach dochodzący z głębi pomieszczenia. Najpierw sprawdził, czy żyje. Potem obmacał głowę, ręce i nogi. Wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Dodatkiem okazał się tylko guz. Bolał i powodował szum w lewym uchu. Oczy chłopca długo przystosowywały się do ciemności. W końcu zaczął odróżniać dwie szpary i większy jaśniejszy przesmyk pomiędzy cegłami. Nie wiedział, gdzie jest. To coś, co wierciło w nosie zapachem zbutwiałych liści, płynęło z jasności, którą z trudem można było uznać za promyk światła. Usiadł, dziwiąc się, że nikt go nie związał. Ani nie założył kajdanków. Nie był też przykuty łańcuchem do ściany, co oglądał nie tak dawno na jednym z kanałów telewizji specjalizującej się w krwawych horrorach.
– Dobrze, że to dla mnie nie pierwszyzna! – pomyślał głośno. I zaraz zakrył usta dłonią. Nie wiedział, czy ktoś go nie podsłuchuje. Dotknął dłonią ściany, przy której leżał. Była sucha i szorstka. – A zatem nie jestem na dnie studni – teraz myślał po cichu. – Czyżby to był grobowiec? – Przypomniał sobie wędrówkę za Juanitą. I lufę pistoletu dotykającą pleców. – Gadający grobowiec. – Podpełzł na kolanach w stronę szczeliny. Zdziwił się, że jego mały plecaczek z wyposażeniem nie został mu odebrany. Wisiał wciąż na lewym ramieniu.
– Tak szybko mnie wrzucono, że nikt z moich oprawców nie sprawdził, co mam? A przecież nigdy nie ruszam się bez latarki! – Snop światła omiótł sufit wykonany ze sczerniałych, drewnianych belek poprzerastanych korzeniami traw, betonową podłogę i ścianę z pogruchotanych desek. – Przywlekli mnie tędy? – pomyślał zdziwiony. – Może da się wyjść?
Ale to, co zobaczył, zmroziło mu krew w żyłach. Trzy rozbite sarkofagi nosiły ślady przemocy. Wokół walały się ludzkie czaszki i kości. – Złodzieje? – wstrząsnął się na widok wyszczerzonych zębów. Z otwartych trumien zwisały resztki zbutwiałych tkanin. Jedna z nich przypominała weselny welon panny młodej.
– Gdzie ja jestem? – przeraził się nie na żarty. – Czy kiedykolwiek stąd wyjdę? Może zamienię się w taki sam szkielet jak ten, co tarasuje przejście? – Bob cofnął się, gasząc latarkę. Nie był pewien, na jak długo starczy mu baterii.
Postanowił uspokoić się, pomyśleć i znaleźć wyjście z niecodziennej sytuacji. Pomimo silnego zapachu butwiejących szczątków w grobowcu nie brakowało tlenu. To znaczy, że skądś dociera powietrze. Znów błysnął latarką. Ogarnął światłem wszystkie kąty. Tak, to co wziął za rozbite garnki, było w rzeczywistości pozostałością po oliwnych kagankach. Wewnątrz wciąż tkwiły knoty.
– To mi pozwoli zaoszczędzić latarkę. Trudno, muszę się przemóc, by przejść pomiędzy nieboszczykami! – przypomniał sobie, jak przed laty straszył Vanessę plastikowym szkieletem. I jak zaśmiewał się z przerażenia dziewczyny. A robił to, by… się przypodobać. By piękna koleżanka ze szkolnej ławy choć raz zwróciła na niego uwagę! By przestała śledzić cielęcym spojrzeniem każdy krok Pete’a Crenshawa! Ludzie, kiedy to było?
Nagle zamarł. Zgasił latarkę, zatrzymując się w pół kroku. Z daleka usłyszał czyjeś głosy. Słów nie rozróżniał. Potem wszystko zagłuszył szum wentylatora.
– To dlatego powietrze dochodzi aż tutaj! – wyszeptał.
I natychmiast przestał się bać. Skoro w pobliżu są żywi ludzie… ci, którzy nie zdążyli w proch się obrócić, nic złego mu nie zrobią. Znów błysnął latarką. Kaganek nie był na oliwę, tylko na jakiś inny tłuszcz. Zapałki Bob miał w bocznej kieszonce. Płomyk zatrzymał się nad skręconym z nitek knotem. Pełgające światło wydało się w tym wnętrzu czymś zupełnie naturalnym. Nawet trumny, zakurzone i zrzucone jedne na drugie, nie robiły tak makabrycznego wrażenia jak pięć minut wcześniej. Na zegarku była godzina dwudziesta druga. Datownik wskazywał szesnasty października dwutysięcznego roku. A zatem jestem tu od czterech godzin! – pomyślał, przeskakując rozdziawioną w upiornym uśmiechu, zbrązowiałą czaszkę. – Jeśli to grobowiec rodzinny Whitehouse’ów, to leżycie tu, biedacy, prawie od stu lat!
Deska oddzielająca trumny od następnej niszy skrzypnęła. Wionęło świeższe powietrze. Bob osłonił dłonią delikatny płomyk. Zatrzymał się, sięgając do kieszeni. No tak! Zabrali telefon komórkowy!
Nisza wydłużała się w nieskończoność. Dwa razy potykał się o resztki zakurzonych trumien. Nie wszystkie otwarto. Część dębowych, zdobnych w srebrne okucia zachowała się w doskonałym stanie. Nazwiska nieboszczyków powtarzały się: Stanley Whitehouse, Margaret Whitehouse-Brown, Laura Thompson-Whitehouse. Bob znów usłyszał głosy. Dobiegały z lewej strony. Zbliżył się do ściany. Dotknął dłonią gładkiej, zimnej płyty bez żadnej rysy czy zadrapania.
– Nie, tędy nie ma wyjścia! – mruknął. – Trzeba wspiąć się wyżej. Po sarkofagach. A jak się to wszystko zawali? Jak spadnę na stos kości Whitehouse’ów? Pogrzebią mnie żywcem za zakłócenie wiecznego spoczynku! – detektyw zmarszczył brwi. Przeczyszczone okulary nieco poprawiły widoczność. – Trudno! Muszą zrozumieć, że nie znalazłem się wśród nich z własnej woli. Nie zamierzam ograbić żadnego z nich z biżuterii ani innych precjozów, o ile je mają! Chcę tylko wyjść. – Bob ostrożnie stawiał stopy. Podciągnął się, opierając pięty o srebrną ozdobę trumny. Już miał zrobić następny ruch, gdy nagle zobaczył coś, co go zaskoczyło. Wśród ornamentów wyraźnie odróżniał się wieniec z liści akantu z literami: PO. – Osborne? – zdumiał się. Zamiast włazić wyżej, wyjął swój gruby notes. Przy pełgającym płomyczku odczytał pogiętą tablicę grobową: Claudia Tarvi, żona Prospera Osborne’a. Zmarła 31 grudnia 1931 roku.
– Tarvi to włoskie nazwisko! – uśmiechnął się, wpisując je do notesu. – I nowy ślad! Osborne’owie. Ich medalion wygląda tak samo. Głowę dam, że leżąca tutaj Claudia też go ma na szyi! Tfu! Co ja bredzę. Wcale nie chcę oglądać jej szyi! – Bob z wysiłkiem, sapiąc i kaszląc, bo kaganek smrodził niczym stara, zdezelowana rura wydechowa, wdrapał się na samą górę.
Siedząc na pokrytej brudem trumnie kolejnego potomka szlachetnego rodu, zdał sobie sprawę, że ma szansę. Nad głową wisiała spróchniała deska. Za nią druga. A z samej góry przedzierał się, nikły bo nikły, ale jednak poszum wiatru.
– Pękniesz, Pete Crenshaw, jak ci opowiem o swoich wyczynach gimnastycznych! – zaśmiał się cichutko. I znów umilkł.
Głos, dochodzący z lewej tym razem, był wyraźny. I doskonale znany!
– Jedziemy! – postanowił Jupiter Jones, gdy po raz drugi na ekranie komputera ukazał się e-mail: “Chłopak zginie, jeśli nie odpowiecie do północy!”.
Pete Crenshaw zgrzytnął zębami.
– Znajdziemy Boba, choćbyśmy mieli poszarpać na strzępy nasze szare komórki! Miał śledzić Juanitę, tak?
– Tak. Jedziemy do biura turystycznego. Bob wszędzie pozostawił znaki. Zawsze tak robimy.
I rzeczywiście. Pierwszą koniczynkę z zieloną strzałką dojrzeli w bocznej uliczce. Dalsze odkrywali z trudem, ale nie bez powodzenia.
Tuż przed pasażem prowadzącym do starego portu Jupiter Jones zatrzymał się.
– Popłynęła na wyspę? Na Windy Island?
– Na to wygląda – mruknął Crenshaw, myszkując wzdłuż ścian.
– Tam jest znak!
Prom właśnie hamował na przystani. Ze statku schodziło niewiele ludzi. Wśród nich wypomadowany Al Capone. Z dołeczkami w policzkach.
– Widzisz go? – szepnął Pete, przyciskając Jupitera do ściany. – Roberto Montalban. Teraz wiemy na pewno, że Bob i Juanita są na wyspie. Masz forsę na bilet?
Jupiter Jones wywrócił kieszenie.
– Same drobne. Może starczy?
Starczyło. Na jeden. Crenshaw rozejrzał się uważnie.
– Ty wsiadasz.
Jupiter zatrzepotał dłońmi.
– A ty?
Pete żuł jakieś źdźbło.
– Ja? Wejdę bez biletu. Razem z tą grupą panienek!
Pierwszy Detektyw z podziwem i zazdrością przyglądał się jak jego przyjaciel wkręca się, błaznując, w wesołe zbiorowisko młodych i ładnych dziewcząt wymachujących miesięcznymi biletami. Pete tak czarował i wygłupiał się na trapie, że skołowany marynarz nie ośmielił się go zatrzymać.
– Baran! – mruknął Jupiter, wbiegając po trapie. – Kompletny kretyn!
Tuż po wylądowaniu odkryli następny znak. Strzałka wskazywała żwirową zatoczkę przy kamienistej drodze.
– Wsiadł w coś?
– Tak myślę. – Pete pochylił się, rozgarniając palcami żwir. – Smar lub paliwo. Odjechał samochodem.
– Nie – pokręcił głową Jupiter Jones.
– Poszedł piechotą? – Pete szukał śladów zielonej kredy.
– Nie.
Crenshaw zdenerwował się nie na żarty.
– Umiesz tylko mówić “nie”?
– Tak.
Na Pierwszego Detektywa nie było mocnych. Kiedy jego szare komórki pracowały, uszy odbierały tylko poszczególne dźwięki. Myśli kłębiące się pod czaszką układały się w logiczny ciąg. Ssał wargę, a minę miał głęboko nieszczęśliwą.
– Jak sobie chcesz – Pete przysiadł na murku. Zza zakrętu wyłonił się jakiś pojazd w obłokach kurzu.
Jupiter Jones uśmiechnął się.
– Pojechał autobusem.
– Wydedukowałeś?
– Tak. Skoro śledził Juanitę, nie mógł z nią wsiąść do prywatnego auta. Zrobił to wtedy, gdy pojazd okazał się publiczny. Właśnie autobus. Jak ten, który nadjeżdża.
– Z napisem: “Stary cmentarz”? – zaniepokoił się Pete.
– Tak sądzę. Ale nie mamy na bilet.
To załatwiało sprawę. Byliby zostali na murku, gdyby nie kierowca. Wychylił z szoferki siwą głowę murzyńskiej niańki.
– Chcecie się dostać na cmentarz?
Jupiter Jones bez słów wywrócił kieszenie, pokazując ich totalną pustkę. Stary roześmiał się, gestem zapraszając do wnętrza. Oprócz pary nastolatków byli jedynymi pasażerami gruchota.
Pete postanowił się dokształcić. Usiadł obok kierowcy, nie bacząc, że prąd powietrza wpada mu do ucha. Szyb nie było także z boku.
– Może nam pan opowiedzieć o starym cmentarzu? Kiedy go zbudowano?
Murzyn wyraźnie się rozpromienił.
– Mój prapradziadek tam leży. Był niewolnikiem na Południu. Uciekł z plantacji bawełny i choć do niego strzelano, przeprawił się przez góry. Później prezydent Abraham Lincoln zniósł niewolnictwo. Ale i tak było ciężko. Dziadek stawiał mur cmentarny.
– Jako murarz?
– Tak. Irlandczycy, znaczy pierwsi, którzy tu założyli cmentarz, chcieli, żeby było tak jak w Europie.
– To znaczy?
– Grobowce. I rzeźby z kamienia. Aniołowie, amfory…
– Co takiego? – Pete nie zrozumiał.
Czarna twarz rozciągnęła się w uśmiechu.
– Wazy. Na wzór starożytnych. Tych z Europy. Trzymali w nich kwiaty. W Halloween przychodzili tu ludzie…
– Z dyniami i świeczkami?
– Dawniej nie znano jeszcze wydrążonych dyń. Ludzie przychodzili z jedzeniem i piciem. Z czasem zaczęto budować na cmentarzu grobowce-pałace. Szczególnie gdy umierał bogaty członek społeczności. Moja matka opowiadała mi o skarbie…
Jupiter Jones, który dotąd przysłuchiwał się z drugiego rzędu siedzeń, nagle drgnął.
– O skarbie? Na cmentarzu zakopano skarb?
Murzyn błysnął białkami.
– Tak mówią starzy ludzie z wyspy. Podobno szukano tego skarbu w starych grobowcach. Przerzucano trumny, wyrzucano truchła…
Pete czuł, jak mu włosy stają dęba.
– Znaleźli coś?
Kierowca zatrąbił na wałęsającego się psa. Cieszył się, że udało mu się nastraszyć chłopców.
– Nic nie znaleźli. Ale moja siostra do dziś nie chce wejść na ten cmentarz.
– Dlaczego? Boi się duchów?
Białka znów błysnęły w czarnej twarzy.
– Tam jest… gadający grobowiec! – zniżył głos. – Ludzie się go boją. Nocami po cmentarzu wałęsają się ciemne postaci z latarkami.
Jupiter Jones roześmiał się, ubawiony.
– Duchy? One przecież są… astralne! No… nie mogą niczego trzymać w palcach… Bo te palce są cieniem. Powietrzem!
Autobus zatrzymał się przy kamiennej bramie.
– Wiecie, co tu napisane? – Wskazał kute w granicie litery. – To w europejskim języku znaczy: “Porzućcie wszelką nadzieję”!
– Lasciate ogni speranza – wydukał Pete.
Murzyn otworzył drzwi.
– Tak napisał jakiś poeta. Ze starego kontynentu. No, wysiadajcie! Koniec podróży!
Pete zatrzymał się u wejścia. Cały cmentarz, porośnięty starymi drzewami, wydawał się miejscem magicznym.
– Tam gdzieś jest Bob.
– Był. – Jupiter wskazał maźnięcie zielonej kredy. – Spieszył się, idąc za Juanitą. Dlatego nie narysował koniczynki. Jesteśmy na miejscu, Pete. W domu.
Nazwanie “domem” miejsca duchów, strachów i nocnych zjaw ze światełkami nie nastrajało zbyt optymistycznie.
– Włazimy. I trzymamy się razem – powiedział Crenshaw, sprawdzając plecak. – Masz swoją latarkę?
– Mam. Skoro Bob nie wyszedł z cmentarza, musi tam jeszcze gdzieś być. Albo leży w krzakach, obserwując Juanitę, albo…
– Wpadł do grobu! – stęknął Crenshaw. Nie czuł się pewnie. Zawsze wolał otwarte, pełne ludzi przestrzenie. Mogły to być boiska piłkarskie, w ostateczności bokserski ring. Ale wszędzie tam było wesoło, jasno i gwarnie. Tu zalegała kompletna cisza. A zmurszałe twarze kamiennych rzeźb nie dodawały animuszu. – Umawiałeś się kiedyś z dziewczynami o północy na cmentarzu? – zażartował, żeby zmienić nastrój.
Jupiter nie odpowiedział. Śledził krótkie maźnięcia zieloną kredą. Pod potężnym klonem szeleszczącym jesiennymi liśćmi zgubili ślad.
– Może poszedł inną alejką?
– Padnij! – Pete pociągnął Jonesa w krzaki. – Na ziemię!
– Co jest?
– Człowiek. Może wróg, a może przyjaciel. Nie wiem. – Cichutko zagwizdał znaną im z dzieciństwa melodyjkę. – To nie Bob. On by się odezwał.
Leżeli ze dwie minuty, zanim odważyli się wystawić głowy z kłujących suchych badyli. Mężczyzna, bo sądząc po krokach, to był mężczyzna, przeszedł o włos od nich. Ale ich nie zauważył.
– Odwiedzał przodków Irlandczyków? – zaszemrał Jupiter.
– Może. Ale po co repetował broń? Wyraźnie słyszałem, jak zabezpieczał pistolet. To charakterystyczny dźwięk. Znam go ze strzelnicy. Nie, bracie, to nie był potomek Irlandczyka!
– Co robimy? – Jupiter nie chciał tracić czasu. Zmierzch zbliżał się wielkimi krokami. Trzeba było znaleźć Boba, zanim zapadną zupełne ciemności. – Noc na cmentarzu niezbyt mi odpowiada.
– Szczególnie na takim. Spójrz na ten zamek w drugiej alei. Można w nim pochować pluton piechoty morskiej!
Jupiter zmarszczył brwi.
– Pamiętasz, co mówił kierowca autobusu?
– Dużo różnych historyjek.
– Myślę o gadającym grobowcu. Chodź, sprawdzimy! Szurając wśród zeschłych liści, dotarli do bocznej kapliczki zwieńczonej oblazłym ze złotej farby krzyżem.
– Jest! – o mało nie wrzasnął Crenshaw.
– Co?
– Zielona koniczynka. I znak plusa. Tu był Bob. Dalej nie poszedł.
Obeszli grobowiec, uważnie przyglądając się kratom. Wydawały się idealnie dopasowane. Ogradzały kawałek zielonego trawnika przed właściwym wejściem. Nagle w powietrzu zabrzmiał dziwny dźwięk. Chłopcy rzucili się do ucieczki, Jupiter potknął się, upadł w krzaki pomiędzy wystające korzenie, które się ugięły. Jedną nogą zawisł nad krawędzią dziury.
– Pete! – krzyknął przestraszony.
Crenshaw doskoczył w krytycznym momencie, jeszcze chwila, a Jupiter Jones wylądowałby w przepaścistej jamie lub dole śmierci otwierającym się znienacka, by pochłonąć w swym wnętrzu ludzką istotę tylko dlatego, że zakłóciła spokój zmarłym.
Crenshaw nieźle się napocił, by utrzymać grubasa.
– A mówiłem, żebyś schudł?
Nagle coś popchnęło Jupitera w górę. Poczuł silny cios w udo. Z wnętrza ziemi wyleciała w powietrze deska, a za nią czarna głowa i dwie ubłocone dłonie.
– Rany boskie, żywy nieboszczyk! – wyszeptał Pete drżącymi wargami. – Jupe, wiejemy co sił w nogach!
– Kiedy nie mogę. Skręciłem nogę w kostce! – Pierwszy Detektyw z przerażeniem wpatrywał się w wyłaniającą się z grobu postać. Zanim zdążył zamknąć oczy i pomodlić się do świętej Brunhildy, patronki ludzi nieszczęśliwych i opuszczonych, w którą bezgranicznie wierzyła ciotka Matylda, usłyszał zgrzyt zębów, czyjeś niezborne ruchy i charczący głos:
– Co tak długo, do diabła? Mogłem się zmienić w żółtą czaszkę, jak te na dole!