51985.fb2 Gadaj?cy Grobowiec - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Gadaj?cy Grobowiec - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

ROZDZIAŁ 8. KTO CHCE WSPÓŁPRACY Z POLICJĄ?

Następnego dnia w Kwaterze Głównej trwała gorączkowa narada.

– Dość tego! – wrzeszczał Bob. – Czuję głęboką niechęć do nierozwiązanych tajemnic! Całą noc moczyłem się w wannie pełnej piany, by zmyć ze skóry zapach nieboszczki Claudii Tarvi, żony jednego z Prosperów Osborne’ów!

– A mówiłeś, że jej trumna ocalała od zagłady, w odróżnieniu od innych, porozbijanych? – spokojnie odparł Pete. Masował ramiona zmęczone podpieraniem utykającego Jupitera. Całą powrotną drogę prawie niósł Pierwszego Detektywa ze spuchniętą stopą.

– I co z tego? Śmierdziała jak inne. Nie macie pojęcia, jak tam jest.

Jupiter Jones zmienił kompres. Oparty o kanapę, co parę minut moczył gazę w środku zmniejszającym opuchliznę. Co prawda, kostka nadal bolała, ale już dawało się na niej kuśtykać. Cała wyprawa na stary irlandzki cmentarz na wyspie wydawała się koszmarnym snem. Rozumiał stan psychiczny Andrewsa. W końcu nie co dzień obcuje się z czaszkami i piszczelami w ciemnym, zimnym grobowcu. Ale musieli węszyć dalej, bo wciąż połowa puzzli nie pasowała do siebie.

– Bob, było, minęło. Ale teraz, na Boga, weź się do roboty! Masz najnowocześniejszy sprzęt komputerowy, jeśli nie, poszperaj w bibliotece miejskiej. Muszą być jakieś informacje na temat grobowca Whitehouse’ów. Dlaczego słychać w nim ludzkie głosy?

Bob nadął się, ale nie mógł nie przyznać mu racji.

– Dobrze, ja tu zostanę. I sprawdzę, co się da. Ale Pete musi wyciągnąć coś z George’a Lawsona. Mówię wam, że słyszałem na cmentarzu głos Mortimera. On ma taki charakterystyczny akcent ze Wschodniego Wybrzeża. Tkwi w tym po uszy!

– Ale w co, Bob? W co? – Pete masował bark.

Jupiter ssał wargę.

– Odzyskał pamięć i nie chce się przyznać? Do czego? Szuka skarbu w gadającym grobowcu? To nie egipska Dolina Królów ani sarkofagi faraonów. To tylko stary cmentarz. Fakt, że dość niezwykły.

Gość, który wdarł się do Kwatery Głównej, też był niezwykły. I nieoczekiwany. Miał czerwoną ze złości twarz i spoconą policyjną czapkę w rękach.

– Gdzie Osborne? – wrzasnął od progu.

Jupiter głośno zagwizdał.

– Sierżant Mat Wilson? We własnej osobie? W czym możemy pomóc?

Szef posterunku w Rocky Beach oparł się plecami o ścianę.

– Nie daję rady – wysapał.

Pete szeroko otworzył oczy. To się zdarzyło po raz pierwszy w życiu. Mat Wilson! Słynny poskramiacz miejscowych gangsterów, facet, którego polecenie wbijało złodziejaszków za kraty na całe lata, stał oparty o chwiejną futrynę i rozpaczał!

– My też – przyznał Jupiter. – Nic się nie klei.

– Co wiecie o tym Prosperze Osborne’ie? No, co wy o nim wiecie? Tak naprawdę?

Bob wyłączył komputer.

– A powie nam pan, co wie o śmierci wróżki Clarissy Montez? Bo to pierwszy trup w śledztwie. Nie mamy dostępu do protokołów koronera Bullita. Nasza przyjaciółka, Vanessa, została przez niego zobowiązana do milczenia aż do zakończenia śledztwa.

Mat wyprostował się.

– Kim jest naprawdę Prosper Osborne? Jupiter Jones chrząknął.

– Facetem, który stracił pamięć. W nieznanych okolicznościach. Przyszedł do nas z rozbitą głową, zarośnięty niczym neandertalczyk. Naprawdę nic o sobie nie wiedział. Ocknął się z trzema czekami w kieszeni. Na okaziciela. Taki był początek.

– Sprawdzę ten hotel, w którym mieszka.

– Nie trzeba. Nazywa się “Grazia Piena”. We włoskiej dzielnicy. Prowadzi go para – Graziella i Vincenzo Pergola. Mortimer mieszkał u nich. Pod osiemnastką.

– Mortimer? – zdumienie sierżanta było przeogromne.

– Pan Osborne. My nazwaliśmy go tak dlatego, że…

– Bob! – wtrącił Jupe. – To mało ważne. Tak, sierżancie. Nazwaliśmy nieznajomego Mortimerem. Jakoś trzeba się było do niego zwracać.

– Dlaczego się przedstawił policji jako Prosper Osborne?

– Na szyi miał medalion. Z literami: PO. Andrews sprawdził, że to godło historycznego rodu. Ich praszczur razem z Beringiem odkrył Alaskę…

– Nie przesadzacie? – jęknął zgnębiony “szeryf”.

– Nie – Jupiter postanowił odkryć parę kart. – Taki sam medalion miała na szyi Clarissa Montez.

Sierżant wsadził nos w służbowy notatnik.

– Niczego takiego nie było. Tylko srebrny łańcuszek. Sanchez nie przeoczyłaby medalionu!

– Istotnie – kiwnął głową Bob. – Ale miała go na szyi, gdy ja tam byłem. Przed śmiercią. Identyczny!

Mat Wilson przyglądał się chłopcom z niedowierzaniem.

– Poszliście do wróżki?

– Tak jakby. Cały czas śledziliśmy Mortimera. I ludzi z hotelu. Właściciel chyba nas nie docenił. Powiedział, że Mortimera przywiozła taksówką niejaka Clarissa Montez. Teraz pan rozumie?

– To nie ma sensu! – warknął Mat, wracając do równowagi. – Ona przecież mieszka w tej dzielnicy.

– Wtedy nie wiedzieliśmy, gdzie mieszka. Ani że jest wróżką. Za wszelką cenę chcieliśmy pomóc Mortimerowi. Odkryć jego przeszłość. Ale kiedy Bob zobaczył te skrzynie…

– I broń – dorzucił Jupe. – Zobaczył pod stołem kupę żelastwa.

– Sądziliście, że Clarissa jest… szefową gangu?

– Nie, panie sierżancie – wtrącił Pete. – Raczej myśleliśmy, że chodzi o handel bronią.

– Dlaczego nie powiadomiliście policji? – huknął Mat. Widać wracał do normy.

– Bo nam pan nie dał szans – mruknął Jupiter. – A potem razem ze swoim Prosperem Osborne’em urządził pan ten cyrk na nadbrzeżu. Dlaczego?

Mat Wilson spochmurniał.

– Już mówiłem: Prosper Mortimer… tfu! Osborne przyszedł na posterunek, by zawiadomić, że statkiem o nazwie “Ariel” przypłynie ładunek narkotyków. Co się okazało bzdurą. Przeszmuglowali jedynie kilkunastu Meksykanów.

– I co na to Prosper?

– Nic. Zniknął. Dlatego go szukam. Także u was.

Jupiter Jones ważył racje. Współpraca z policją dawała dostęp do danych, o których trudno marzyć zwykłym śmiertelnikom. Ale też nie zamierzał rezygnować z samodzielnego wykrycia zarówno morderców Clarissy Montez i dziennikarza Benjamina Robertsa, jak i tajemnicy gadającego grobowca.

– Mam propozycję – powiedział, zmieniając okład – zajmiemy się dalej sprawą pod warunkiem, że George Lawson będzie do naszej dyspozycji.

– Zwariowałeś? – ryknął Mat. – Konstabl policji współpracujący z bandą dzieciaków?

Bob prychnął niczym rozzłoszczony kot.

– A jednak przyszedł tu pan prosić o przysługę! jesteśmy odpowiedzialnymi prywatnymi detektywami! Już nie raz się pan przekonał, że potrafimy rozwiązywać zagadki szybciej niż policja. Więc niech nas pan nie obraża…

– To co z tym Lawsonem? – Wilson pocierał czerwony nos.

– Poprosimy o pomoc tylko wtedy, kiedy trzeba będzie komuś założyć kajdanki. Albo go zastrzelić. Zgoda?

Mat kiwnął głową. Odlepił się od ściany, strzepując niewidoczny pyłek z munduru.

– Muszę o wszystkim wiedzieć. Codzienny raport!

– A koroner Bullit? – spytał Pete. – Co robi Bullit?

Wilson zmarszczył brwi. Też nie lubił powolnego Bullita.

– Wie tylko tyle, że dziennikarza otruto. To nie był atak serca. Najprawdopodobniej oba morderstwa popełniła ta sama osoba. Świadkowie widzieli, jak wysoki blondyn ze związaną z tyłu kitką, w dżinsowym garniturze, znikał w krzakach tuż po waszym wyjściu z zoo. Taki sam pojawił się pół godziny przed wizytą Vanessy u wróżki.

– Czyli… zanim ona zobaczyła martwą Clarissę?

– Dokładnie. Tak zeznali liczni świadkowie. Więcej nic na ten temat nie wiadomo. Odcisków palców w kanciapie wróżki jest więcej niż gwiazd na niebie. Szukać blondyna z kitką, w dżinsowym garniturze, to jakby próbować znaleźć igłę w stogu siana.

– A co Sanchez odkryła pod podłogą kanciapy?

Mat wzruszył ramionami.

– Nic nie odkryła. O tym też wiecie? Były tam stare szmaty. Ani śladu broni.

– Bo wynieśli. Tam na pewno był jakiś schowek. – Bob zawzięcie bronił swoich racji. – Coś przechowywali.

– Może. Według planów w tej dzielnicy są podziemne przejścia. Kiedyś, w czasie prohibicji, szmuglowano tamtędy beczki z alkoholem. Wloty do piwnic dawno zasypano. Prohibicja się na szczęście skończyła.

– Ale nie skończył się przemyt – powiedział Jupe. – A my dowiemy się, o co w tym wszystkim chodzi!

Dwa dni później detektywi zebrali się w Kwaterze Głównej, by porównać wyniki śledztwa.

– Bob, ty pierwszy. Co wiesz o grobowcu?

Andrews przetarł zaczerwienione powieki. Oczy piekły go od wielogodzinnego wpatrywania się w ekran.

– Są nowe dane. Rodzina Osborne’ów połączyła się z familią Whitehouse’ów pięćdziesiąt lat temu.

– W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym roku? Co się wtedy zdarzyło?

Bob szeleścił kartkami.

– Prosper Osborne numer szesnasty… licząc od początku rodu wyjaśnił, widząc zniecierpliwienie Pete’a – ożenił się ze starszą o trzydzieści lat wdową po magnacie naftowym Lincolnie Whitehouse’ie.

– Zrobił to dla forsy? – bąknął Jupiter.

– Jasne. Wdówka miała siedmiozerowe konto w banku i kupę ziemi. Jej trumna też tam jest. Pamiętam…

– A Prosper? Ten szesnasty?

Bob zawahał się.

– I tu jest problem. Po śmierci staruchy, miała już prawie sto lat, Prosper wyjechał do Europy. Niby po to, żeby ukoić nerwy po stracie ukochanej żony. A tak naprawdę… nabył posiadłość na Sycylii. W okolicach Palermo.

– Tam rządzi mafia. Cosa Nostra! – Jupiter dobrze pamiętał film “Ojciec chrzestny” nakręcony przez Coppolę.

– Tak. Prosper ożenił się po raz drugi. Z niejaką Cristiną Catalucci. Córką Sola Catalucciego. Mówi wam to coś?

Jupiter zagwizdał.

– Solo Catalucci! Zgodnie z tym, co nam powiedział Mortimer, jest właścicielem biura podróży Palermo Travel! Ale to niemożliwe. Daty się nijak nie zgadzają. Ówczesny Solo kończyłby dziś setkę.

– Zgadza się – radośnie przytaknął Bob. – Toteż nasz Solo jest synem tamtego. Też pochodzi z Sycylii.

– I co dalej? Zwariować można. Mieliśmy mówić o grobowcu Whitehouse’ów. A zeszliśmy na Cosa Nostra! – Pete ćwiczył z zapałem podciąganie na ugiętych rękach. Drabinka na ścianie przyczepy trzeszczała niebezpiecznie.

– Sorry, ale to wszystko ma ze sobą związek – warknął Bob. – Pamiętacie, że istnieje legenda o skarbie na cmentarzu na Windy Island? I hasło, które rzucił Roberto Montalban: baretta!

– To marka pistoletu. Może będziemy mogli wykorzystać hasło?

– Chcesz wleźć do grobowca? – przeraził się Bob. – Beze mnie! Odpadam!

Crenshaw przerwał ćwiczenia.

– Ja mogę pójść. Interesują mnie tamci ludzie. Chcę wiedzieć, co robią. Weźmiemy forda, wsiądziecie razem z Bobem, a ja pojadę radiowozem z Lawsonem. Zostawimy konstabla pod bramą. Tam jest mnóstwo miejsca, by ukryć policyjnego grata. Ty z telefonem komórkowym będziesz łącznikiem.

– Między kim a kim? – westchnął Jupiter.

– Między Lawsonem a mną. Kiedy wejdę do grobowca. Niestety, będę potrzebował jeszcze jednej komórki. Mat musi się zgodzić. Wejdę, bo znam hasło. Reszta to wasza sprawa.

– Mogą cię zabić! – sprzeciwił się Jupiter. – Są uzbrojeni. Łysy Solo Catalucci ma barettę pod lewą pachą. Roberto też.

– A widzisz inne wyjście? Ktoś zabił wróżkę i dziennikarza. A my jesteśmy w lesie. Policja także. Trzeba znaleźć blondyna z kitką. Na pewno ukrywa się w grobowcu!

– To jeszcze nie wszystko – westchnął Bob z nosem w notatniku. – Wygrzebałem tę informację w starych kronikach Muzeum Historycznego. Do spadkobierców wdowy po Lincolnie Whitehouse’ie należą rozległe tereny pomiędzy Reno a Sacramento. Jak myślicie, co tam jest?

– Nie mam pojęcia – wzruszył ramionami Pete. – To górski łańcuch i wąwóz Golden Rover. Ładnie i daleko.

Bob kręcił głową.

– Mój nos detektywa mówi mi, że ma to związek z naszą sprawą.

– Jaki?

– Nie wiem dokładnie. Należałoby zrobić wycieczkę.

Jupiter Jones rozłożył ręce.

– Zmiłuj się, Bob! To chyba z tysiąc kilometrów. Nie mamy czasu. Mnie nie interesuje Golden River, tylko gadający grobowiec na wyspie! Może nasz pan myszek jest spadkobiercą fortuny Whitehouse’ów i Osborne’ów?

Bob i Pete spojrzeli po sobie.

– Bingo! Jupe, jesteś genialnyl! To całkiem możliwe, że Mortimer to Prosper Osborne numer siedemnaście!

– Ja zwariuję! – Bob złapał się za głowę. – Sądzicie, że przyjechał z Europy? Z Palermo? Jego angielski jest bezbłędny. Czy to możliwe, że tutaj ktoś dał mu w łeb i po tym Mortimer zgłupiał doszczętnie, zapominając, kim jest? Kto mógłby to zrobić?

Jupiter Jones miał minę magika wyciągającego królika z cylindra.

– Inny spadkobierca. Czyhający na majątek po przodkach. Na przykład… po tej staruszce, jak jej tam… Bob?

Andrews wetknął nos w papiery.

– Żona Lincolna Whitehouse’a była z domu… była…

Chłopcy spojrzeli na przyjaciela z niepokojem. Bob był blady jak płótno.

– Co z tobą? Nie możesz odczytać? Źle się czujesz?

Bob oprzytomniał.

– Ona się nazywała Thereza Montalban! Thereza MONTALBAN WHITEHOUSE OSBORNE!

– Tu jest pies pogrzebany! – zajęczał Jupiter. – Teraz reszta puzzli zaczyna do siebie pasować. Wojna pomiędzy spadkobiercami. Prosper Osborne contra Roberto Montalban! Trzeba ostrzec Mortimera! O ile nie wróciła mu pamięć. O ile wie, o co tu chodzi?

– O złoto! – wyszeptał Bob, stukając w klawiaturę. – O złoto, panowie! DUUUżo złota!

Następnego dnia każdy z Trzech Detektywów robił to, co do niego należało. Bob sprawdzał stare mapy w Instytucie Geologii. Jupiter Jones uzgadniał szczegóły z George’em Lawsonem na posterunku policji. Najbardziej ekscytujące zajęcie przypadło Crenshawowi. Tak się do niego przygotowywał, że aż wylał na siebie pół butelki ojcowskiej wody kolońskiej.

– Tato, nie bądź sknerą. Idę na randkę z piękną dziewczyną.

– Trzydziesta szósta w tym tygodniu! – papa Crenshaw zatkał nos. W łazience unosiły się opary nie do wytrzymania. – Jak się nazywa dzisiejsza ofiara, synku?

– Juanita. Juanita Montenegro. Dziewczyna z biura podróży o nazwie Palermo Travel. Ale ona jeszcze nie wie, że idzie ze mną na randkę.

Godzinę później już wiedziała. Elegancki i pachnący wodą Armaniego chłopak o bicepsach sportowca i urzekających zielonych oczach zauroczył ją całkowicie.

– Załatwi mi pani ten wyjazd? – oczy Crenshawa błyszczały wewnętrzną gorączką. Jego uśmiech numer dwanaście był zniewalający.

– Za… załatwię – wyjąkała Juanita, czując, jak jej miękną nogi.

– A pójdzie pani ze mną na kawę? – czarował.

– Ja… pracuję – wyszeptała, czując jego oddech na karku.

– To zrobi pani sobie przerwę – rzekł, biorąc ją za rękę. – Jakie śliczne paluszki…

Dwadzieścia minut później siedzieli w kawiarni hotelu, “Majestic”. Pete, prócz włoskich pachnideł, wydusił od ojca zaliczkę. Mógł więc spokojnie zamówić aperitif.

– Jest pani Włoszką?

Dziewczyna zatrzepotała rzęsami.

– Po ojcu. Mama pochodzi z Meksyku. A pan?

– Jestem… reżyserem. Mój ojciec jest… współwłaścicielem studia filmowego Universal.

Że też żaden grom nie strzelił z jasnego nieba za takie kłamstwo! Papa Crenshaw, co prawda, pracował w Universalu. Był najlepszym ze speców od efektów specjalnych. I tylko tyle. Za to dziewczyna stała się od tej pory kawałkiem plasteliny, który można dowolnie ukształtować. Jeśli się to potrafi, naturalnie.

– Ja tak chciałam być aktorką! – wyszeptała. – Kiedy przyjechałam z Teksasu do Kalifornii, starałam się o choćby najmniejszą rólkę w Hollywood. Niestety. Takich jak ja są tysiące. Wuj urządził mnie w biurze podróży.

– Wuj?

– Tak. Nazywa się Solo Castalucci. Jest Włochem, jak tato. Ma w Palermo na Sycylii takie samo biuro. Współpracujemy przez ocean. On wysyła wycieczki do Ameryki, ja do Włoch.

Pete był w domu.

– To bardziej interesujące zajęcie niż całodzienna harówka na planie zdjęciowym. Zaręczam. Mogę ci mówić… Juanita?

– Naturalnie – zaczerwieniła się. – Tak, Pete. Co jeszcze chcesz o mnie wiedzieć?

Crenshaw uśmiechnął się ciepło.

– Wszystko. Mieszkasz z wujem?

– To raczej on mieszka z nami.

– Jak to?

Zakręciła się niespokojnie. Upiła łyczek ze szklaneczki.

– To takie skomplikowane. Włosi są bardzo… jakby tu rzec… rodzinni. Mamy rozliczne powiązania.

Coś o tym wiem! – pomyślał Pete, starając się nie uronić ani słowa z tego, co mówiła Juanita.

– To zrozumiałe, ale… wytłumacz mi… – dłoń bezwiednie gładziła jej palce.

– Mieszkamy z dalszą rodziną. Nazywają się Tarvi. Mam jeszcze dalekiego kuzyna Roberta Montalbana. Obie familie się zwalczają. Od lat. To takie… przykre.

Pete miał dość. Jakże dobrze znał te wszystkie nazwiska z notesu Boba. Ale jakże trudno się w tym wszystkim nie pogubić!

We wtorek, tuż po czwartej po południu, rozpętała się nad Rocky Beach potworna burza. Huraganowy wiatr miotał gałęziami, deszcz z gradem zalewał ulice, wpływając do niżej położonych piwnic. Autostrady tonęły w powodzi, a policja drogowa nie nadążała ze ściąganiem z pasów aut z kompletnie zamokniętymi silnikami.

W tym zgiełku i straszliwym chaosie dwa samochody z trudem przebijały się do starego portu.

– Jak myślisz, Jupe, czy prom na wyspę w ogóle popłynie?

– Nie mam pojęcia. Chciałbym już to wszystko zapiąć na ostatni guzik, bo w głowie mam na razie niebotyczny mętlik.

Bob poprawił okulary. Przez przednią szybę widać było tylko fale deszczu. Wycieraczki nie mogły się z nimi uporać.

– Tak skomplikowanych układów rodzinnych nie może zrozumieć przeciętny Amerykanin. Zanotowałem wszystko, co powiedział Pete. Ale za chińskiego boga nie powtórzę tego bez zaglądania do notesu. Kto był czyją babką i gdzie podział się majątek Whitehouse’ów! Bo o niego tu chodzi. Mortimer się nie pokazał?

– Nie – Jupiter o mały włos przegapiłby zjazd do portu.

– Czy Pete z George’em Lawsonem jadą za nami?

Bob obejrzał się. Światła drugiego samochodu to ginęły, to znów się pojawiały.

Zaparkowali przy zjeździe. Dziś, oprócz nich, nie było żywej duszy. George ustawił się tuż za nimi. Nikt nie miał odwagi wysiąść. Po dziesięciu minutach pojawiła się postać w żółtej sztormówce.

– Chcecie płynąć na wyspę?

– Tak! – odkrzyknął Jupe. Deszcz i wiatr unosiły jego słowa nad ocean. – Koniecznie.

– Nic z tego. Prom, który rusza za pięć minut, nie bierze samochodów. Dopiero następny. Za dwie godziny. Komunikat meteo jest pomyślny. Wichura skręca na północ.

Pete w czarnej nieprzemakalnej kurtce pojawił się obok.

– Jadę. Sam.

Bob błagalnie złożył dłonie.

– Nie! Zaczekaj!

Pete wzruszył ramionami.

– Taka okazja więcej się nie powtórzy. Wierzę, że dziś w grobowcu nie będzie nikogo. Huragan jest darem niebios. Zrozumcie! Jupe musi prowadzić forda, Lawson – radiowóz. Bob już tam więcej nie wejdzie. Zostaję ja. Wiecie, że sobie poradzę. Otworzę kratę, choćby to był najlepszy z elektronicznych zamków. A nie jest. Dobrze ją wcześniej obejrzałem. Lecę, bo prom odpływa, czekam na was za dwie godziny!

I tyle go widzieli.

– Wziął ze sobą telefon komórkowy? – spytał cichutko Bob.

– Mam nadzieję. Tak uzgodniliśmy. Martwię się jednak.

Pete Crenshaw był w swoim żywiole. Dla wysportowanego chłopaka żaden wiatr ani wysoka fala nie były przeszkodami nie do pokonania. Wierzył, że wszystko się uda. Czuł, jak mu rośnie poziom adrenaliny. Chciał za wszelką cenę dowiedzieć się, kto hałasuje w gadającym grobowcu.

Po pół godzinie niezłego kołysania prom “Lukrecja” dobił do przystani na wyspie. Oprócz Pete’a wysiadło tylko dwóch mężczyzn, nieźle podpitych, i kobieta z koszem. Jej rozwiane na wietrze szaty były dla Crenshawa drogowskazem. Niestety, murzyńskiego kierowcy rozklekotanego autobusu nie znalazł. Pojazdu też nie. Nie miał wyboru. Walcząc z silnym wiatrem, ruszył szybkim krokiem. W połowie drogi musiał zapalić latarkę. Kobieta gdzieś zniknęła, wtopiła się w czerń, a ścieżka się rozwidlała.

– W lewo. Drogowskaz wskazuje w lewo.

Bieg na przełaj to było to, co Crenshaw uwielbiał najbardziej. Walka z wiatrem i słabnącym, na szczęście, deszczem nie zakłócała mu przyjemności. Dziesięć minut później przed oczami chłopca zamajaczyła brama cmentarna.

– Porzućcie wszelką nadzieję! – odczytał na głos wykutą w kamieniu sentencję. – Porzućcie, złoczyńcy! – dodał. – Oto nadciąga sprawiedliwość!

Jakiś czas kluczył, szukając dojścia do grobowca-zamczyska. Na szczęście, jego wieżyczki odcinały się czarnymi plamami od burzowego nieba. Gdzieś daleko huknął grom. Pete’em wstrząsnął dreszcz. Magia miejsca zadziałała. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z sytuacji, w którą się wplątał na własne życzenie. Sam, bez ubezpieczenia ze strony gliny, marnego bo marnego, ale zawsze. Tylko Lawson miał broń. I tylko on mógł, w razie czego, wezwać posiłki. Mat Wilson nie wierzył w historię o gadającym grobowcu. Jako pragmatyk i policjant z krwi i kości, wzruszał ramionami na samo wspomnienie duchów, trumien i czaszek szczerzących żółte zęby.

Pete przywarował. Nasłuchiwał ludzkich głosów. Ale słyszał tylko szum starych drzew. Wiele połamanych gałęzi leżało na ścieżkach, tarasując przejście. Po chwili przykucnął obok kraty. Zamek nie stanowił problemu. Dzięki dobremu wytrychowi poradził sobie w mig. Gorzej szło z kratą; odsuwający ją mechanizm działał tylko wtedy, gdy od wewnątrz włączano elektroniczny przycisk. Po chwili dłubania i ta przeszkoda została pokonana.

– Wchodzę – powiedział, przykładając dyktafon do ust. – Od tej pory wszystko nagrywam.

Stare, żelazne drzwi zgrzytały. Tak jak jego ciężkie martensy na żwirze. Każdy krok był słyszany z odległości kilku metrów.

– Specjalnie wysypali ostry grys, żeby słyszeć obcych. Jest drucie wejście. Do diabła! Znów zamek. Wyłączam na chwilę dyktafon.

Tym razem szło o wiele trudniej. Gdy w końcu, zlany potem, dotknął zimnego metalu, poczuł, jak pod jego dłonią uchyla się lewe skrzydło. Z ciemności wydobywał się lekki zapach zgnilizny.

– Jestem. Wchodzę. Zapalam latarkę. Coś takiego! No… zaraz… – schody prowadziły do ogromnego pomieszczenia.

W świetle latarki Pete dostrzegł doskonale urządzone… studio komputerowe! W pomieszczeniu stały trzy wyłączone maszyny, dwie drukarki i sejf zamykany na zamek szyfrowy. Pete wyjął telefon komórkowy. Sprawdził zasięg i wystukał numer Andrewsa.

– Bob! – wymruczał. – Tu jest baza danych. Komputery. Ale nie wiem, jak je uruchomić.

– Jaka baza? – Głos Boba dochodził i zanikał.

– Komputerowa! Całe studio. Drukarki, papier, czekaj, spróbuję wcisnąć “enter”.

– I co? – Andrews szemrał jak z dna studni. – Co widzisz, mów!

– Dyskietki chyba trzymają w sejfie. Wcisnąłem “enter”, ale komputer każe mi podać hasło. Nie znam go!

– Pete! – głos Jupitera zabrzmiał głośno i wyraźnie. – Zaczekaj, nic nie rób. Niczego nie ruszaj. Zjawimy się z Bobem za godzinę…

Pete usłyszał szmer. Albo tylko tak mu się zdawało.

– Jupe, Bob, chyba mam gościa. Wyłączam się!

Wyłączył nie tylko komórkę. Także latarkę. W ciemnościach wyraźnie rozbrzmiewały ludzkie kroki. Ktoś schodził po schodach. Kto? Pete skulił się pod jednym ze stolików. Machinalnie uruchomił dyktafon. Błysnął promień cudzej latarki, rozgarniając mrok. Najpierw ukazały się buty. Męskie. Potem nogawki dżinsowych spodni. Pete zamrugał. Ze strachu czy też zmęczenia pot spływał mu z czoła, zalewając oczy. Otarł je dłonią. Wziął kilka głębokich oddechów. Nagle całe pomieszczenie zalało jaskrawe światło. Nieznajomy włączył elektryczność. Rozejrzał się po wnętrzu i przystanął. Ze schodów do środka pomieszczenia prowadziły ślady ubłoconych martensów. Sportowych butów Crenshawa.

– Wyjdź! – rozległ się ostry głos. – Wiem, że tu jesteś!

Pete czuł, jak ogarnia go wściekłość. Wyłażąc spod stolika, łupnął się w ciemię. Na moment go zamroczyło. W drugiej sekundzie zobaczył. Faceta w dżinsowym garniturze. Blond włosy związane w kitkę. Twarz ukryta w grubym szalu.

– To pan… pan zamordował wróżkę i dziennikarza! – wyjąkał. – To pana widzieli świadkowie!

– Co ty mówisz… – śmiech z wysokich tonów opadał w tony gardłowe. – Głupcze, nie trzeba było tu przychodzić!

Pete wybałuszył oczy. Ależ tak! Wiedział, kim jest przybysz. Tylko się go tutaj nie spodziewał. Zanim zdołał wykrztusić choć jedno słowo, poczuł silny cios. I znów zapanowała ciemność.

Mężczyzna przeskoczył leżącego i podszedł do bocznej ściany. Przesunął ślepą cegłę. Ściana drgnęła, odsłaniając korytarz prowadzący do właściwego grobowca. I do trumien zalegających pozostałe pomieszczenia.

– Bob, zatelefonuj do Crenshawa – powiedział Jupiter Jones, parkując forda pod cmentarną bramą. Za nim, w odległości paru metrów, zatrzymał się radiowóz Lawsona. Tylko dzięki interwencji policji udało się wprowadzić wozy na prom. Ocean był jeszcze wzburzony, a kapitan bał się kłopotów z ładunkiem. Uległ, gdy wściekły George wyciągnął bloczek mandatowy.

– Nie odpowiada – zmartwił się Bob. – Co to za studio komputerowe w grobowcu? Jakaś kompletna bzdura!

George Lawson przytrzymywał czapkę, by jej nie porwał wiatr.

– Mam tu zostać?

– Tak. Zachowamy z panem łączność. Idziemy na cmentarz. Pete nie odpowiada. Albo wyłączył komórkę, albo rozładowały mu się baterie.

– Albo coś się stało – przygryzł wargi Bob. – I teraz leży w objęciach Therezy Montalban Whitehouse Osborne…

George odszedł do radiowozu, Jupe już chciał wysiąść z forda, gdy nagle drzwiczki otworzyły się od zewnątrz. Dłoń, którą zobaczył, trzymała trzydziestkę piątkę. Załadowaną. I odbezpieczoną.

Jupiter Jones westchnął. Czegoś takiego powinien się spodziewać w tę ciemną, cmentarną noc. Ale nie w obecności radiowozu policyjnego, majaczącego za załomem muru.

– Tam jest policja – powiedział grubym głosem.

– Wiem – odparł niewidoczny właściciel pistoletu. – Nie mam złych zamiarów, tylko…

– Trzyma nas pan pod bronią! – zapiszczał Bob. – Kim pan jest?

– Włoskie Segredo Servicio – odparł tęgi, łysiejący facet z brodawką koło nosa, wsadzając głowę do wnętrza wozu. – Inaczej mówiąc, Włoskie Służby Specjalne.

Jupiter Jones zagwizdał. Facet schował pistolet.

– Widziałem już pana. Wraz z drugim weszliście do komisariatu policji. Ale tam nikogo nie było.

– Tylko wy dwaj. W męskiej toalecie – roześmiał się łysy, wyciągając łapę wielkości szufli do koksu. – Nino Tarvi.

Bob zakrył rękami głowę.

– To morderca, Jupe, nie daj się zwieść! Facet jest z Cosa Nostra! Tarvi! Jego nazwisko widnieje na trumnach na cmentarzu.

– Masz rację – łysiejąca głowa zniknęła z pola widzenia. – Jestem w jakiś sposób związany z aferą Whitehouse – Osborne – Tarvi. Ale przyleciałem tu z Włoch, by odnaleźć zbiega-mordercę. A on teraz jest na cmentarzu. I waszemu koledze grozi śmiertelne niebezpieczeństwo!

– Boże, Pete! On wszedł do grobowca! Telefonował z komórki, że pokonał zamki i zabezpieczenia. Pan naprawdę jest z włoskiej policji?

– Oto moja legitymacja. Współpracujemy z amerykańską FBI. Ale teraz musicie mi zaufać. Szkoda każdej minuty!

Jupiter Jones otrząsnął się. Już wiedział, jak postąpić. Sprawa sprawą, ale teraz najważniejsze jest zdrowie i życie Pete’a.

– Co zrobić z George’em Lawsonem?

– Niech tu zostanie. Gdyby była potrzebna interwencja policji, to mam radio. Zawiadomiłem także posterunek w Rocky Beach. Moi włoscy i amerykańscy szefowie przykazali mi współpracować z miejscową policją.

Bob wyłaził, osłaniając twarz kołnierzem. Ostatnie podmuchy wiatru spowodowały nagły spadek temperatury.

– Dam znać Lawsonowi! Zaczekajcie minutę!

– Bob! – Jupiter naciągał kaptur skafandra. – Miałeś nie wchodzić do grobowca.

Andrews popukał się palcem w czoło.

– Zwariowałeś, człowieku! Skoro tam jest studio komputerowe… Rozumiecie? Studio! W grobowcu! Miałbym przepuścić taką okazję? Zna się pan na komputerach, panie Tarvi?

– Ja nie. Ale wiem, że ty jesteś jednym z najlepszych hakerów na Zachodnim Wybrzeżu. I będziesz mi potrzebny. Jak nikt nikomu.

Przebiegnięcie alejki i ukrycie się za wejściem do bocznej kapliczki zabrało im siedem minut. Agent Tarvi stąpał tak cicho, że nie trzasnęła żadna gałązka. A leżało ich na ścieżkach niemało.

– Co teraz?

Tarvi przyłożył do ściany tajemnicze pudełko. Włączył klawisz.

– Posłuchamy. Są tam obaj. Crenshaw i morderca. Ale słyszę tylko jednego.

– Boże, co z Pete’em?

– Spokojnie. Muszę zlokalizować tego, który łazi. Chce się dostać do trumny.

Jupiter ssał wargę. Bał się o Drugiego Detektywa, ale też chciał do końca rozwikłać zagadkę, która zaczęła się układać w dosyć spójną całość.

– Do trumny praprababki Claudii Tarvi Osborne czy też Therezy Montalban Whitehouse Osborne? To ostatni nie znany mi szczegół.

Agent znieruchomiał.

– Nie doceniłem cię, Jupiterze. Wiesz więcej niż ja?

– Tak sądzę. Ale dopóki Crenshawowi grozi niebezpieczeństwo, nie powiem ani słowa. Bo ja już wiem, kto jest mordercą! I dlaczego zostawia za sobą trupy.

– Więc powinieneś także wiedzieć, że musimy go złapać na gorącym uczynku. Samo wejście do grobowca nie jest karalne. Wyprze się wszystkiego!

Jupiter skinął głową.

– Może pan na nas liczyć.

Do wnętrza grobowca wsunęli się po cichu i po ciemku. Prowadził Tarvi, mając w ręku odbezpieczony pistolet.

– Uwaga na schody. Są śliskie.

W pierwszym pomieszczeniu nie było nikogo. Drugie, oświetlone jarzeniówkami, przedstawiało się imponująco. Ściany, wyłożone meksykańskim korkiem, tłumiły wszelkie odgłosy. Ogromny wentylator zapewniał szybką wymianę powietrza. Trzy komputery wielkiej mocy wraz z drukarkami wypełniały wnętrze. Lodówka i kuchenka mikrofalowa, czajniki bezprzewodowe i ekspres do kawy. Pełny komfort.

– Jest! Jest Pete! – szepnął Bob. – Leży… tam…

Tarvi nachylił się nad chłopcem.

– Żyje, jest tylko ogłuszony. Trzeba go wynieść na powietrze. Ja zostaję. Morderca jest w prawej komorze grobowca. Przesuwa trumny.

Ocucony wodą mineralną, Pete otworzył oczy.

– Gdzie… ja jestem?

– W porządku! – ucieszył się Bob. – Nic ci nie będzie. Możesz się ruszać? Chcesz wyjść?

Pete dotknął karku. Spojrzał na nieznajomego z pistoletem.

– Kto to?

– Przyjaciel. Wyjdziesz stąd sam?

Crenshaw palcem wskazał ścianę.

– On tam jest. Morderca. To…

Jupe palcem dotknął nosa. Pete natychmiast umilkł.

– Wchodzę za nim – mruknął Tarvi. – Bob, włącz komputery. Hasło: baretta. Drukuj i skanuj wszystko, co jest na dysku.

– Nie lepiej go po prostu wyjąć?

– To niemożliwe! Jeśli to zrobisz, wszystko eksploduje. Oni się zabezpieczyli. Wiem, co mówię. Nie ma czasu na kombinacje!

Bob usiadł na krześle. Za chwilę jego oczom ukazały się dokładne mapy wojskowe terenów pomiędzy Reno a Sacramento, autostrada nr 80 przecinająca granicę pomiędzy Nevadą a Kalifornią, droga wzdłuż doliny Truckee River aż do Tahoe National Forest, park stanowy Donner Lake…

– Mother Lode Country! – wyszeptał wzburzony. Złotonośne żyły kwarcu! Stare sztolnie w nieczynnej kopalni złota! Sierra City! Miasto-widmo. I dzikie ścieżki, nie używane od lat.

Nawet nie zauważył, kiedy za ścianą zniknął agent Tarvi wraz z Jupiterem Jonesem. Crenshaw dochodził do siebie, przykładając do karku lód z lodówki. Za nic na świecie nie dałby się wyprowadzić z grobowca. Nikomu!

– Co jest, Bob? – wymruczał wreszcie, czując, że wraca do życia.

– Kopalnia złota. Tak jak myślałem. I jeszcze coś…

– Co?

– Biuro turystyczne Palermo Travel.

– Co z nim? – Pete wypijał już drugą colę.

– Wiesz, czym się zajmowało?

Nie zdążył odpowiedzieć. Z głębi grobowca rozległ się potworny rumor, potem dzikie wrzaski, a na końcu dwa strzały. A potem zapadła długa martwa cisza.