52058.fb2
Żył sobie kiedyś człowieczek imieniem Niggle, którego czekała długa podróż. Nie chciał wyjeżdżać, tak naprawdę sama myśl o wyjeździe wydawała mu się wstrętna, podróż jednak była konieczna. Wiedział, że kiedyś trzeba ją będzie rozpocząć, ale nie śpieszył się z przygotowaniami.
Niggle był malarzem. Niezbyt wprawdzie znanym, co wynikało także i z faktu, że zawsze miał mnóstwo innych zajęć. Nie przepadał za nimi, ale robił je całkiem dobrze, kiedy nie mógł się od nich uwolnić, co (jego zdaniem) zdarzało się aż nazbyt często. W ojczyźnie Niggle'a obowiązywały raczej surowe prawa. Były także i inne przeszkody. Na przykład sam Niggle bywał czasami po prostu leniwy i nie robił w ogóle nic. Był także, na swój sposób, dobry. Znacie ten rodzaj dobroci, który o wiele częściej sprawia przykrość niż popycha do działania, prawda? A kiedy wreszcie zaczynał coś robić, bynajmniej nie powstrzymywało go to od narzekania, przeklinania (głównie do siebie) i tracenia cierpliwości. Pomimo to pomagał często swemu sąsiadowi, panu Parishowi, który był kulawy. Czasami pomagał także ludziom mieszkającym dalej, jeśli przyszli i poprosili go o pomoc. Od czasu do czasu przypominał sobie także o podróży i zaczynał się pakować w bardzo chaotyczny sposób. Nie malował wówczas zbyt wiele.
Miał gotową pewną liczbę płócien. W większości były one zbyt wielkie i zbyt ambitne jak na jego możliwości. Niggle należał do tych malarzy, którzy liście malują lepiej od drzew. Spędzał zwykle wiele czasu nad pojedynczym liściem, próbując uchwycić jego kształt, połysk, blask kropli wody na jego krawędzi. Lecz chciał namalować całe drzewo i wszystkie jego liście — tak podobne, a przecież tak różne.
Jeden obraz szczególnie go niepokoił. Rozpoczął się od liścia kołysanego wiatrem; liść zmienił się w drzewo, drzewo rosło, rozpościerając niezliczone gałęzie i wypuszczając fantastyczne korzenie. Pojawiały się dziwne ptaki, wiły gniazda wśród gałęzi — i nimi też trzeba było się zająć. Później, wokół drzewa i poza nim, widoczny przez szczeliny wśród listowia i gałęzi, rozpostarł się kraj, widać było cień maszerującego lasu i błysk przykrytych śniegiem górskich szczytów. Niggle stracił zainteresowanie innymi obrazami lub przystawiał je i przybijał do krawędzi wielkiego płótna. Szybko stało się ono tak ogromne, że musiał używać drabiny, po której biegał w górę i w dół, tu zrywając skrawek płótna, tam kładąc smugę farby. Gdy ktoś przychodził do niego z prośbą, wydawał się całkiem uprzejmy, choć czasem bawił się leżącymi na stole ołówkami. Nieuważnie słuchał, co do niego mówiono. Cały czas myślał o wielkim płótnie, stojącym w wysokiej szopie, którą specjalnie w tym celu zbudował w ogrodzie (w tej części, gdzie niegdyś uprawiał ziemniaki).
Lecz nie potrafił przestać być życzliwym. „Chciałbym mieć nieco silniejszą wolę” — mówił czasem sam do siebie, mając na myśli to, że chciałby, aby kłopoty innych ludzi nie sprawiały mu przykrości. Jednak przez długi czas nikt mu tak naprawdę nie przeszkadzał. „W każdym razie powinienem skończyć ten obraz, mój prawdziwy obraz, nim będę musiał wyruszyć w tę przeklętą podróż” — mawiał. Zaczynał bowiem pojmować, że podróży nie można odkładać w nieskończoność. Obraz powinien już przestać rosnąć, a praca nad nim zacząć zbliżać się do końca.
Pewnego dnia Niggle stał przed obrazem i przyglądał mu się niezwykle uważnie i bezstronnie. Nie potrafił uświadomić sobie, co ma o nim myśleć i żałował, że nie ma przyjaciela, który mógłby mu to powiedzieć. W tej chwili swoje dzieło uważał za całkowicie niezadowalające, a jednocześnie bardzo piękne; jakby było jedynym naprawdę pięknym obrazem na świecie. Tak bardzo pragnął zobaczyć samego siebie wchodzącego do pracowni, poczuć klepnięcie po ramieniu, usłyszeć słowa (wypowiedziane z oczywistą szczerością): „Absolutnie wspaniałe! Wyraźnie widzę, o co ci chodzi. Tylko tak dalej — i nie martw się niczym. Dostaniesz stypendium i będziesz miał wszystko, czego potrzebujesz”.
Ale stypendium nie było. Natomiast jedną rzecz widział Niggle jasno: dokończenie obrazu będzie wymagało skupienia i pracy, ciężkiej, nieprzerwanej pracy. Zakasał rękawy i zaczął się skupiać. Przez wiele dni próbował nie martwić się niczym. Jednak przeszkód zrodziło się niespodziewanie wiele. Nastąpiły awarie w domu, musiał zasiąść jako ławnik w sądzie w miasteczku, przyjaciel z daleka zachorował, pana Parisha powaliło lumbago, ciągle przychodzili goście. Była wiosna, chcieli wypić herbatę na wsi — Niggle mieszkał w ładnym, niewielkim domu dość daleko od miasta. Przeklinał ich w głębi serca, lecz nie mógł zaprzeczyć, że zostali zaproszeni przez niego dawno temu, w zimie, kiedy odwiedzanie sklepów i nawiązywanie znajomości przy herbacie jeszcze nie było „przeszkodą”. Próbował stać się twardszy — bez skutku. Na wiele próśb nie miał odwagi odpowiedzieć „nie”, bez względu na to, czy traktował je jako obowiązki czy nie; musiał zrobić mnóstwo rzeczy. Niektórzy goście napomykali, że ogród jest raczej zaniedbany, co może spowodować wizytę inspektora. Oczywiście tylko niewielu wiedziało o obrazie, lecz gdyby nawet wiedzieli wszyscy, prawdopodobnie nic by się nie zmieniło. Wątpię, czy sądziliby, że obraz ma jakiekolwiek znaczenie. Ośmielę się twierdzić, że nie był naprawdę dobry, choć może miał dobre fragmenty. Drzewo, w każdym razie, było dziwaczne. Zupełnie wyjątkowe na swój sposób. Tak jak sam Niggle, choć był on także zwykłym, szarym człowieczkiem.W końcu czas Niggle'a stał się naprawdę cenny. Znajomi z miasteczka przypomnieli sobie, że ten szary ludzik ma odbyć kłopotliwą podróż i niektórzy zaczęli się zastanawiać, kiedy ją wreszcie rozpocznie. Zastanawiali się też, kto otrzyma dom i czy ogród będzie lepiej utrzymany.
Przyszła jesień, wietrzna i deszczowa. Mały malarz pracował w szopie. Stał na drabinie, usiłując uchwycić blask zachodzącego słońca na ośnieżonych szczytach gór, które błyszczały na lewo od koniuszków liści rosnących na jednej z gałęzi drzewa. Wiedział, że będzie musiał wyruszyć wkrótce, może na początku przyszłego roku. Powinien już kończyć obraz, a przecież były fragmenty, gdzie do tej pory zaledwie naszkicował część tego, o co mu chodziło.
Usłyszał pukanie do drzwi.
— Proszę — powiedział ostro i zszedł z drabiny.
Stał na podłodze, machając pędzlem. Przyszedł jego sąsiad, Parish, jego jedyny prawdziwy sąsiad; wszyscy inni mieszkali daleko. Mimo to Niggle niezbyt lubił Parisha. Częściowo dlatego, że ciągle był on w kłopotach i potrzebował pomocy, a także dlatego, że nie obchodziło go malarstwo, za to był bardzo krytyczny w kwestiach ogrodniczych. Kiedy Parish patrzył na ogródek Niggle'a (co zdarzało się często), zauważał głównie chwasty, a kiedy patrzył na jego obrazy (co zdarzało się rzadko), widział tylko zielone i szare pasma oraz czarne linie, które wydawały mu się bezsensowne. Nie wahał się wspomnieć o chwastach (sąsiedzki obowiązek), lecz unikał wydawania opinii o obrazach. Uważał to za bardzo uprzejme i nie zdawał sobie sprawy, że nawet jeżeli był uprzejmy, to na pewno niewystarczająco. Pomoc przy chwastach (i być może pochwała obrazów) z pewnością byłyby lepsze.
— No więc, Parish, o co chodzi? — zapytał Niggle.
— Nie powinienem ci przeszkadzać, wiem — odpowiedział Parish (nie patrząc na obraz). — Jesteś, oczywiście, bardzo zajęty.
Niggle zamierzał powiedzieć coś takiego sam, ale nie wykorzystał szansy. Burknął tylko „Tak”.
— Ale nie mam do kogo się zwrócić — kontynuował Parish.
— Rzeczywiście — zgodził się Niggle i westchnął. Było to jedno z tych cichych westchnień, które są całkiem niesłyszalnym, prywatnym komentarzem do rozmowy. — Co mogę dla ciebie zrobić?
— Żona od kilku dni choruje i zaczynam się niepokoić. I wiatr zerwał połowę dachówek z dachu, woda leje się do sypialni. Chyba powinienem wezwać lekarza. I murarzy, ale na nich czeka się długo. Myślałem, że masz trochę zbędnego drewna i płótna. Po prostu, żeby załatać dach i pomóc mi na dzień lub dwa.
Teraz spojrzał na obraz.
— Ojej — powiedział Niggle. — Ale pech! Mam nadzieję, że żona ma tylko katar. Zaraz przyjdę i pomogę ci znieść ją na dół.
— Bardzo dziękuję — rzekł chłodno Parish — ale to nie katar. To gorączka. Nie kłopotałbym cię katarem. Poza tym ona i tak leży w łóżku na dole. Nie mogę biegać w górę i w dół z tacami. Nie z moją nogą. Widzę, że rzeczywiście pracujesz. Przepraszam, że ci przeszkadzam. Miałem nadzieję, że mógłbyś poświęcić trochę czasu i pojechać po doktora, znając moją sytuację. I po murarzy też, jeśli rzeczywiście nie masz zbędnych płócien.
— Oczywiście — powiedział Niggle, choć na końcu języka miał zupełnie inne słowa. Serce zmiękło mu po prostu, choć nie czuł nic. — Mógłbym pojechać do miasta. Pojadę, jeśli rzeczywiście się martwisz.
— Martwię się, bardzo się martwię. Szkoda, że jestem kulawy — powiedział Parish.
Niggle pojechał. Zrozumcie, czuł się niezręcznie. Parish był jego jedynym sąsiadem, inni ludzie mieszkali daleko. Niggle miał rower, Parish nie miał i nie mógł jeździć. Parish był kulawy, naprawdę kulawy i sztywna noga często bardzo go bolała, o tym powinno się pamiętać tak samo, jak o jego kwaśnej minie i jękliwym głosie. Oczywiście — Niggle malował obraz i miał mało czasu, by go ukończyć. Wydaje się jednak, że z tym powinien liczyć się nie Niggle, lecz Parish. Parish jednak nie liczył się z obrazami, a Niggle nie mógł tego zmienić.
— Do diabła z tym — powiedział do siebie, wyprowadzając rower.
Było zimno, wiał wiatr, światło dnia zanikało. „Koniec roboty na dziś” — pomyślał Niggle i całą drogę albo klął w myślach, albo wyobrażał sobie pociągnięcia pędzla na górach i otaczających je, pełnych liści gałęziach, które po raz pierwszy wyobraził sobie na wiosnę. Palce drgały mu na kierownicy. Teraz, kiedy wyszedł z szopy, wiedział dokładnie, jak pokazać lśniące gałęzie otaczające daleki widok gór. Jednak głęboko w sercu czuł coś podobnego do strachu; strachu, że nie będzie miał już okazji nigdy tego spróbować.
Znalazł doktora, zostawił też wiadomość dla murarzy. Biuro było zamknięte, a murarz poszedł do domu grzać się przy kominku. Niggle przemókł na wskroś i sam się zaziębił. Doktor nie wyruszył tak szybko, jak uczynił to Niggle. Przyjechał następnego dnia, co było zgodne z jego zwyczajami i miał już teraz dwoje pacjentów w sąsiednich domach. Niggle leżał w łóżku, z wysoką gorączką, a w jego głowie i na suficie pojawiały się wspaniałe wzory liści i powikłanych gałęzi. Nie sprawiła mu przyjemności wiadomość, że pani Parish miała jedynie katar i już wstaje z łóżka. Odwrócił się twarzą do ściany i pogrążył w liściach.
Jakiś czas pozostał w łóżku. Wiał silny wiatr. Zerwał jeszcze parę dachówek z dachu Parisha i kilka z domu Nig–gle'a; jego dach też zaczął przeciekać. Murarze nie przychodzili. Niggle przez kilka dni niezbyt się o to troszczył. Potem wydostał się z domu w poszukiwaniu jedzenia (nie miał żony). Parish nie przychodził, padał deszcz i bolała go noga, a jego żona zajęta była wycieraniem podłogi i zastanawianiem się, czy „ten Niggle” nie zapomniał przypadkiem zawiadomić murarzy. Gdyby chciała coś pożyczyć, wysłałaby Parisha, ale nie chciała i Niggle pozostawiony był sam sobie.
Mniej więcej pod koniec tygodnia, zataczając się, Niggle znów poszedł do szopy. Usiadł i patrzył na obraz, ale tego dnia nie pojawiły mu się ani wzory liści, ani widok gór. Mógł malować dalekie tło piaszczystej pustyni, ale po prostu nie miał na to siły.
Następnego dnia czuł się już o wiele lepiej. Wspiął się na drabinę i zaczął malować. Obraz właśnie wciągnął go znowu, gdy ktoś zapukał do drzwi.
— Cholera! — powiedział Niggle, lecz równie dobrze mógł powiedzieć uprzejmie: „Proszę wejść”, bo drzwi i tak się otworzyły. Tym razem pojawił się w nich wysoki mężczyzna, zupełnie obcy.
— To prywatna pracownia — powiedział Niggle. — Jestem zajęty. Wynoś się.
— Jestem Inspektor Budowlany — odpowiedział mężczyzna, trzymając legitymację w wyciągniętej ręce tak, by Niggle mógł ją przeczytać z drabiny.
— O! — powiedział Niggle.
— Dom waszego sąsiada jest w kiepskim stanie — stwierdził Inspektor.
— Wiem — odparł Niggle. — Zostawiłem informację dla murarzy już dawno temu, ale nie przyszli. Potem byłem chory.
— Rozumiem, ale teraz już jesteście zdrowi.
— Ale nie jestem murarzem. Parish powinien złożyć skargę w Radzie Miejskiej i otrzymać pomoc konieczną w nagłych wypadkach.
— Wszyscy zajęci są większymi zniszczeniami niż tutaj. W dolinie była powódź i wiele rodzin pozostało bez dachu nad głową. Powinniście pomóc sąsiadowi w wykonaniu prowizorycznych napraw i nie dopuścić, by likwidacja zniszczeń była zbyt kosztowna. Takie jest prawo. Macie tu mnóstwo materiału: drewno, płótno, wodoodporne farby. — Gdzie? — zapytał oburzony Niggle.
— Tu! — odparł Inspektor, wskazując na obraz.
— Mój obraz! — krzyknął Niggle.
— Tak właśnie przypuszczałem — powiedział Inspektor. — Domy są ważniejsze. Tak mówi prawo.
— Ale nie mogę… — Niggle nie zdążył powiedzieć nic więcej, bowiem w tym momencie wszedł drugi mężczyzna. Był bardzo podobny do Inspektora, wyglądał niemal jak jego bliźniak, wysoki, ubrany na czarno.
— Proszę za mną — powiedział. — Jestem Szofer. Niggle potykając się, zszedł z drabiny. Gorączka zdawała się wracać, było mu zimno, miał zawroty głowy.
— Szofer? Szofer? — wyjąkał. — Jaki Szofer?
— Wasz i waszego pojazdu — odparł mężczyzna. — Pojazd został zamówiony dawno temu. W końcu przybył. Czeka. Zaczynacie dziś swoją podróż.
— A więc tak! — powiedział Inspektor. — Musicie jechać, ale źle zaczynać podróż, zostawiając nie dokończoną pracę. W końcu będziemy mogli zrobić teraz jakiś użytek z tego płótna.
— Mój Boże — powiedział biedny Niggle i zaczął płakać. — Jeszcze go nie skończyłem.
— Nie skończyłem! — powiedział Szofer. — No więc z nim skończono, przynajmniej o tyle, o ile was to dotyczy. Wychodźcie!
Niggle wyszedł całkiem spokojnie. Szofer nie zostawił mu czasu na pakowanie twierdząc, że powinien zrobić to wcześniej i że mogą spóźnić się na pociąg, więc Niggle zdążył tylko złapać w holu małą torbę. Znalazł w niej pudełko z farbami i szkicownik z rysunkami. Nie było w niej ani jedzenia, ani ubrania. Zdążyli jednak na pociąg. Niggle był zmęczony i bardzo śpiący; kiedy wepchnięto go do przedziału, ledwie się orientował, co się wokół niego dzieje. Nie troszczył się o nic, zapomniał, gdzie ma jechać i po co. Pociąg ruszył niemal natychmiast w głąb ciemnego tunelu.