52058.fb2
— Niggle!
Niggle wysiadł w pośpiechu i zorientował się, że w przedziale została jego mała torba. Odwrócił się, ale pociąg zdążył odjechać.
— A, tu jesteście — powiedział Zawiadowca. — Tędy. Co? Nie macie bagażu? Powinniście pójść do Przytułku.
Niggle poczuł się bardzo źle i zemdlał na peronie. Wezwano karetkę i odwieziono go do szpitala przy Przytułku.
Opieka wcale mu się nie podobała. Dostawał gorzkie lekarstwa. Urzędnicy i obsługa byli wrodzy, milczący i surowi. Nie widywał nikogo oprócz bardzo nieprzyjemnego doktora, który czasami go odwiedzał. Przypominało to bardziej więzienie niż szpital. Kazano mu ciężko pracować, w stałych godzinach; przy kopaniu, w stolarni przy malowaniu surowych desek na jeden, spokojny kolor. Nie wypuszczano go na zewnątrz, a wszystkie okna wychodziły na podwórko. Trzymano go w ciemnościach przez długie godziny. „Aby mógł myśleć” — tak mówiono. Tracił poczucie czasu. Nie czuł się ani trochę lepiej, jeśli sądzić po tym, że nic nie sprawiło mu przyjemności. Nawet sen.
Na początku, przez pierwsze stulecie (przekazuję tylko jego wrażenia) bezsensownie martwił się przeszłością. Leżąc w ciemnościach, powtarzał nieustannie: „Szkoda, że nie odwiedziłem Parisha tego dnia, kiedy zaczął wiać wiatr. Przecież chciałem. Łatwo byłoby naprawić pierwsze obluzowane dachówki. Wtedy pani Parish może by się nie przeziębiła. Wtedy może i ja bym nie zachorował. I może mógłbym pracować tydzień dłużej”. Lecz z czasem zapomniał, na co potrzebny był mu ten tydzień. Jeśli o czymkolwiek jeszcze myślał, to jedynie o szpitalnych pracach. Planował je, zastanawiając się, jak szybko uda mu się naprawić skrzypiące deski podłogi, zawiasy w drzwiach, nogę od stołu. Prawdopodobnie był użyteczny, choć tego nikt mu nigdy nie powiedział. Być może wcale nie z tego powodu przetrzymywano tak długo tego biednego ludzika. Może czekali, aż mu się „polepszy” — „polepszy” według jakichś ich medycznych kryteriów.
W każdym razie biedny Niggle nie czerpał z życia przyjemności — przynajmniej takiej, jaką znał. Nie bywał wesoły. Nie można jednak zaprzeczyć, że zaczynał czuć coś… może spokojną satysfakcję, mdłą jak chleb, a nie słodką jak dżem. Podejmował pracę na dźwięk dzwonka i odkładał ją równo z dzwonkiem, uporządkowaną, czekającą na podjęcie we właściwym czasie. Pracował teraz całkiem sporo i porządnie wykańczał najdrobniejsze zadania. Nie miał „wolnego” czasu (wyjąwszy samotność sypialni), a jednak był jego panem. Wiedział dokładnie, co ma robić. Nie czuł pośpiechu. Był spokojniejszy, a w czasie odpoczynku naprawdę odpoczywał.
Wtedy nagle zmienili godziny pracy, wyrzucili go ze stołami. Kazali po prostu kopać, dzień po dniu. Przyjął to zupełnie spokojnie. Długo trwało nim — zupełnie nieświadomie — zaczęły mu się przypominać dawne przekleństwa. Kopał, aż grzbiet zdawał się pękać, ręce stały się jedną otwartą raną i czuł, że nie zdoła już podnieść następnej łopaty. Nikt mu nie podziękował, lecz przyszedł Lekarz i obejrzał go.
— Koniec pracy — powiedział. — Całkowity odpoczynek. W ciemności.
Niggle leżał w zupełnym mroku, całkowicie odpoczywając. Nic nie myślał i niczego nie czuł. Mógł leżeć tak przez godziny i lata — bez żadnej różnicy. I nagle usłyszał głosy, lecz inne niż te, które słyszał dotychczas. Mogła to być rada medyczna, może sąd odbywający się blisko, niemal w zasięgu ręki, w sąsiednim pokoju przy otwartych drzwiach, choć nie widać było żadnego światła.
— A teraz przypadek Niggle'a — powiedział Głos. Brzmiał groźnie, groźniej niż głos Lekarza.
— Jakiś problem? — zapytał Drugi Głos. Ten można byłoby nazwać uprzejmym, choć nie łagodnym, był to głos władczy, brzmiał jednocześnie pocieszająco i smutno. — Jakieś kłopoty z Niggle'em? Przecież miał serce.
— Tak, lecz nie pracowało ono właściwie. I można byłoby podejrzewać, że w ogóle nie miał głowy. Zaledwie myślał. Zauważcie, ile stracił czasu, nawet się nie bawiąc. Nigdy nie przygotował się do podróży. Był całkiem zamożny, a przyjechał jak biedak i trzeba było go ulokować w skrzydle przeznaczonym dla nędzarzy. Obawiam się, że to beznadziejny przypadek. Myślę, że powinien tu jeszcze zostać.
— Prawdopodobnie to by mu nie zaszkodziło — powiedział Drugi Głos. — Lecz oczywiście to tylko nic nie znaczący człowieczek. Nie chciał być nikim wielkim, nie był nigdy specjalnie silny. Spójrzmy do akt. Tak. Jest trochę rzeczy przemawiających na jego korzyść.
— Być może — powiedział Pierwszy Głos — ale niewiele ich zostanie po dokładnym sprawdzeniu.
— Więc, oto one — powiedział Drugi Głos. — Był z usposobienia malarzem. Niezbyt dobrym oczywiście, lecz jednak. Jego Liść ma szczególny wdzięk. Bardzo troszczył się o liście, po prostu dla nich samych, lecz nigdy nie sądził, że czyni go to kimś ważnym. Nie ma w aktach wzmianki, by próbował usprawiedliwić tym, nawet wobec siebie samego, zaniedbania w rzeczach nakazanych przez prawo.
— Więc nie powinien zaniedbywać ich tak często.
— Mimo wszystko odpowiedział na wiele wezwań.
— Niewielki procent, tylko na te łatwiejsze i nazywał je przeszkodami. W aktach ciągle pojawia się to słowo, wraz z mnóstwem skarg i idiotycznych przekleństw.
— To prawda, lecz jemu rzeczywiście wydawały się przeszkodami. Biedaczyna! I jeszcze jedno: nigdy nie spodziewał się nagrody, jak wielu podobnych do niego to nazywa. Jest przypadek Parisha, tego, który przybył później. Był sąsiadem Niggle'a, nigdy nie kiwnął dla niego palcem, rzadko okazywał też wdzięczność. W aktach nie ma jednak nawet wzmianki, by Niggle spodziewał się wdzięczności. Wydaje się, że w ogóle o tym nie myślał. — Tak, to jest coś — powiedział Pierwszy Głos. — Ale niewiele. Sądzę, że zgodzisz się, iż Niggle często po prostu zapominał. Zapomniał, że zrobił coś dla Parisha, jak tylko już to zrobił.
— A jednak mamy tu ostatni raport — powiedział Drugi Głos. — O tej jeździe rowerem w deszczu. Położyłbym na to nacisk. Wydaje się oczywiste, że było to prawdziwe poświęcenie. Niggle podejrzewał, że zaprzepaszcza ostatnią szansę ukończenia obrazu, podejrzewał także, że Parish niepotrzebnie się martwi.
— Sądzę, że podkreślasz zbyt mocno ten fakt — powiedział Pierwszy Głos — choć ostatnie słowo należy do ciebie. Oczywiście, to twoje zadanie, jak najkorzystniej interpretować fakty. Czasami na to zasługują. Co proponujesz?
— Myślę, że ten przypadek pozwala na nieco łagodniejsze traktowanie.
Niggle pomyślał, że nigdy nie słyszał czegoś tak wielkodusznego. „Łagodniejsze traktowanie” brzmiało jak wspaniały dar, jak zaproszenie na królewską ucztę. I nagle Niggle się zawstydził. Myśl, że jego sprawę potraktowano jako nadającą się do „łagodniejszego traktowania” przygniotła go, sprawiła, że poczuł się zażenowany. Jakby otrzymał publiczną pochwałę, wiedząc — jak wszyscy — że jest ona niezasłużona. Ukrył rumieńce pod szorstkim kocem.
Zapadła cisza. Nagle Pierwszy Głos odezwał się do Nig–gle'a, bardzo blisko:
— Słyszałeś? — zapytał.
— Tak — odparł Niggle.
— Masz coś do powiedzenia?
— Czy możecie opowiedzieć mi o Parishu? — poprosił Niggle. — Chciałbym zobaczyć go znowu. Mam nadzieję, że nie jest bardziej chory? Czy możecie wyleczyć jego nogę? Bardzo cierpi z jej powodu. I proszę, nie martwcie się o niego i o mnie. Był bardzo dobrym sąsiadem, sprzedawał znakomite ziemniaki, bardzo tanio, co oszczędzało mi mnóstwo czasu.
— Rzeczywiście? — zdziwił się Pierwszy Głos. — Miło mi to słyszeć.
Znowu zapadła cisza. W tej ciszy Niggle usłyszał oddalające się głosy.
— Dobrze, zgadzam się, — powiedział Pierwszy Głos z daleka. — Pozwólmy mu przejść do następnego stadium. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, już jutro.
Niggle obudził się i odkrył, że zasłony w oknach zostały zdjęte i jego pokoik jest pełen światła. Wstał i przy łóżku znalazł wygodne ubranie zamiast szpitalnego uniformu. Po śniadaniu Lekarz obejrzał jego poranione ręce, posmarował jakąś maścią i od razu wyleczył. Dał Niggle'owi wiele dobrych rad i butelkę wzmacniającego lekarstwa (w razie potrzeby). Późnym rankiem dostał ciastko i szklankę wina.
— Możecie pójść na stację — powiedział Lekarz. — Zawiadowca się o was zatroszczy. Żegnajcie.
Niggle wyśliznął się przez frontowe wejście i zamrugał nagle oślepiony. Słońce błyszczało tak jasno. Spodziewał się spaceru przez duże miasto, odpowiadające rozmiarom stacji, ale miasta nie było. Stał na szczycie pustego, zielonego wzgórza, omiatanego rześkim wiatrem. W pobliżu nie dojrzał nikogo. W dole, u stóp wzgórza, błyszczały dachy stacji.
Pomaszerował raźno, ale bez pośpiechu. Zawiadowca zauważył go natychmiast.
— Tędy proszę — powiedział i zaprowadził Niggle'a na peron, na którym stał bardzo przyjemny, niewielki, lokalny pociąg: jeden wagon, mała lokomotywa, błyszczące, czyste, nowo pomalowane. Wyglądały, jakby była to ich pierwsza podróż. Również peron sprawiał wrażenie nowego, szyny błyszczały, ławki były pomalowane na zielono, podkłady pachniały wspaniale świeżą smołą, rozgrzaną promieniami słońca. Wagon był pusty.
— Dokąd jedzie ten pociąg, panie Zawiadowco? — zapytał Niggle. — Myślę, że sami jeszcze nie są pewni — odpowiedział Zawiadowca — ale na pewno dojedzie. — I zamknął drzwi.
Pociąg ruszył natychmiast. Niggle opadł na ławkę. Lokomotywka pykała, ciągnąc wagon poprzez głęboki wykop o stromych, zielonych ścianach przykrytych błękitnym niebem. Po niedługim (jak się wydawało) czasie rozległ się gwizd, zaskrzypiały hamulce i pociąg stanął. Nie było stacji, nie było żadnego napisu, jedynie schody prowadzące na zielony nasyp. A na szczycie schodów furtka w starannie przyciętym żywopłocie. Stał przy niej jego rower, a może tylko podobny, w każdym razie żółciła się przypięta do ramy tabliczka, na której wielkimi literami napisano: NIGGLE.
Niggle otworzył drzwiczki, wskoczył na rower i potoczył się zboczem nasypu w ciepłych promieniach wiosennego słońca. Szybko spostrzegł, że dróżka, którą jechał na początku, znikła i jedzie teraz po wspaniałej trawie. Była zielona i gęsta, a przecież każde źdźbło widać było wyraźnie. Wydawało mu się, że pamięta taką trawę, że widział ją kiedyś i gdzieś, a może tylko śnił o niej? Kształty terenu też były znajome. Tak, stawał się teraz poziomy — jak powinien — a teraz znowu zaczynał się wznosić. Pomiędzy słońce a Niggle'a wkradł się zielony cień. Niggle spojrzał w górę i spadł z roweru.
Przed nim stało Drzewo — jego Drzewo — skończone. Jeśli możecie nazwać tak Drzewo, które żyje, którego liście się rozwijają, a gałęzie rosną i kołyszą się na wietrze, który Niggle tak często czuł, którego tak często się domyślał, który tak często i bezskutecznie próbował malować. Spojrzał na Drzewo, wolno podniósł ręce i rozłożył je szeroko.
— Oto dar — powiedział. Mówił o swej sztuce i o jej dziele, ale użył tego słowa najzupełniej dosłownie.
Chodził wkoło, patrząc na Drzewo. Rosły na nim liście, nad którymi tak ciężko pracował, a wyglądały raczej tak, jak je sobie wymarzył, niż jak je wykonał. Były też i inne: te, o których jedynie myślał, i te, o których mógłby pomyśleć, gdyby tylko miał nieco więcej czasu. Nie było na nich żadnych napisów, były to po prostu śliczne liście, lecz jednocześnie można było określić je tak dokładnie jak dni w kalendarzu. Te najpiękniejsze i najbardziej charakterystyczne, najlepsze przykłady stylu Niggle'a były na pewno stworzone przy współpracy Parisha, nie było innego sposobu, by się tu znalazły.
Na gałęziach Drzewa ptaki budowały swe gniazda. Zadziwiające ptaki — jak one śpiewały! Dobierały się parami, wysiadywały młode, pisklęta uczyły się fruwać i wkrótce odlatywały do Lasu — właśnie wtedy, gdy na nie patrzył. Dopiero teraz spostrzegł Las, który był tu także, rozpościerając się po obu stronach Drzewa i niknąc w dali. Szczyty Gór błyszczały na horyzoncie.
Potem Niggle obrócił się w stronę Lasu. Nie dlatego, że Drzewo go zmęczyło. Zadomowiło się teraz w jego pamięci, był świadom jego i jego wzrostu nawet wtedy, gdy na nie patrzył. Kiedy odszedł, odkrył zdumiewającą rzecz: Las, oczywiście, był dalekim Lasem, ale można było zbliżyć się, a nawet wejść doń i nie tracił on nic ze swego szczególnego piękna. Nigdy przedtem nie był w stanie pójść w zmieniając go w zwykłe „otoczenie”. Dodawało to sporo atrakcji spacerom po tej ziemi, bowiem, gdy szedłeś, rozpościerały się nowe perspektywy, mogłeś je dwoić, troić, mnożyć zachwyty. Mogłeś odchodzić coraz dalej i dalej, i mieć cały kraj w ogrodzie lub na obrazie (jeśli wolicie tak właśnie to nazywać). Mogłeś iść coraz dalej i dalej, lecz prawdopodobnie nie w nieskończoność. W tle były Góry. Wydawało się, że nie należą one do obrazu, może tylko łączą go z czymś zupełnie innym, czymś całkowicie różnym, błyszczącym spoza drzew; z innym obrazem.
Niggle spacerował, lecz nie była to zwykła włóczęga. Rozglądał się wokół uważnie. Drzewo było skończone, choć z nim nie skończono. „Po prostu inna droga ku temu, co zdarza się zwykle” — pomyślał, lecz w Lesie wiele było nie dokończonych miejsc, które ciągle wymagały pracy i namysłu. Nic już nie wymagało zmian, nic z tego, co istniało nie było złe, lecz przecież trzeba było kontynuować pracę aż do końca. W każdym przypadku Niggle był doskonale świadom tego końca.
Usiadł pod dalekim drzewem, odmianą Wielkiego Drzewa, które było, a w każdym razie po kilku korektach mogło być również niepowtarzalne, i zaczął się zastanawiać, gdzie zacząć pracę, gdzie ją skończyć i ile czasu na nią potrzeba. Nie potrafił jednak opracować planu.
— Oczywiście — powiedział — potrzebuję Parisha. Ziemia, drzewa, rośliny mają wiele tajemnic, które on zna, a ja nie. To miejsce nie może stać się moim prywatnym parkiem. Potrzebuję pomocy i rady. Powinienem był wcześniej o tym pomyśleć.
Podniósł się i podszedł do miejsca, od którego zdecydował się zacząć pracę. Zdjął marynarkę. Nagle w małej, osłoniętej dolince, ukrytej przed ludzkim wzrokiem, zobaczył rozglądającego się wokół i raczej oszołomionego człowieka. Opierał się on na łopacie i widać było, że nie bardzo wie, co zrobić. Niggle rozpoznał go.