52075.fb2
- Owszem, bo nosisz okulary! - wrzasnął Alcest.
- Dobra, zaraz zobaczymy, kto jest tchórzem! - krzyknął
Kleofas, zdejmując okulary.
Obaj byli strasznie wściekli, ale nie mogli się pobić, bo przyleciał
Rosół.
- Co znowu? - zapytał.
- On nie chce, żebym nosił okulary! - zawołał Alcest.
- A on chce mi je posmarować masłem! - wrzasnął Kleofas.
Rosół zakrył sobie twarz i pojechał rękami w dół po policzkach, a kiedy on tak robi, to wiadomo, że nie ma żartów.
-Wy dwaj, spójrzcie mi w oczy! - powiedział Rosół. - Nie wiem, coście znowu wymyślili, ale nie chcę więcej słyszeć o żadnych okularach! A na jutro odmienicie mi czasownik: „Nie powinienem opowiadać bredni i wywoływać zamieszania na przerwie, stawiając tym samym Pana Opiekuna wobec konieczności interwencji". We wszystkich czasach w trybie oznajmującym.
I poszedł zadzwonić na lekcję.
Kiedy już staliśmy w szeregu, Kleofas powiedział, że jak Alcest będzie miał czyste ręce, to chętnie pożyczy mu swoje okulary.
Naprawdę fajny kumpel z tego Kleofasa!
W klasie - akurat była geografia - Kleofas podał okulary Alcestowi, który przedtem dokładnie wytarł sobie ręce o kurtkę.
Alcest nałożył je, ale miał pecha, bo nie zauważył naszej pani, która stała tuż przed nim.
- Przestań błaznować, Alcest! - zawołała pani. I nie rób zeza!
Jeszcze zrobi się przeciąg i zostanie ci to na zawsze! A teraz wyjdź
za drzwi!
I Alcest wyszedł w okularach, o mało co nie wpadł na drzwi, a pani wywołała Kleofasa do tablicy.
No i oczywiście bez okularów musiało się to źle skończyć: Kleofas dostał pałę.
Łyk świeżego powietrza
Na niedzielę zostaliśmy zaproszeni na wieś do nowego domku pana Bongrain. Pan Bongrain jest księgowym w biurze, gdzie pracuje mój tata, i podobno ma chłopca w moim wieku, który jest bardzo miły i nazywa się Kalasanty.
Bardzo się ucieszyłem, bo strasznie lubię jeździć na wieś. Tata wyjaśnił nam, że pan Bongrain kupił ten dom nie tak dawno, i powiedział mu, że to tuż za miastem.
Pan Bongrain podał tacie wszystkie szczegóły przez telefon, a tata zapisał je na kartce. Zdaje się, że bardzo łatwo tam trafić. Jedzie się prosto, skręca w lewo przy pierwszych światłach, przejeżdża pod mostem kolejowym, potem znowu prosto aż do skrzyżowania, gdzie trzeba skręcić w lewo, potem jeszcze raz w lewo do dużego białego domu, następnie skręca się w prawo wąską polną drogą - i wtedy już prosto i na lewo za stacją benzynową.
Wyjechaliśmy, tata, mama i ja, dosyć wcześnie rano. Tata sobie podśpiewywał, ale szybko przestał, bo na szosie było mnóstwo samochodów. W ogóle nie można było jechać. Potem tata przegapił światła, przy których miał skręcić, ale powiedział, że to nic nie szkodzi, odnajdzie drogę przy następnym skrzyżowaniu.
Ale przy następnym skrzyżowaniu były jakieś roboty drogowe i postawiono tablicę z napisem: Objazd. No i zabłądziliśmy. Tata krzyczał na mamę, że źle czyta wskazówki zapisane na kartce, i pytał o drogę masę ludzi, którzy nie wiedzieli. W końcu przyjechaliśmy do pana Bongrain koło obiadu i dopiero wtedy przestaliśmy się kłócić. Pan Bongrain wyszedł nam na spotkanie aż do furtki.
- No proszę - powiedział. - Przyjechały mieszczuchy! Nie chciało się wstać z łóżeczka, co?
Więc tata wyjaśnił mu, żeśmy zabłądzili. Pan Bongrain zrobił
strasznie zdziwioną minę.
- Coś ci się musiało pokręcić - powiedział. - Przecież to prosta droga! - I zaprosił nas do domu.
Fajny jest ten dom pana Bongrain! Nie za duży, ale fajny!
- Czekajcie - powiedział pan Bongrain - zawołam żonę. - I krzyknął: „Klaro! Klaro! Są nasi przyjaciele!".
Przyszła pani Bongrain z czerwonymi oczami, kaszląca, w strasznie poplamionym fartuchu.
- Nie podaję wam ręki - powiedziała - cała jestem czarna od węgla! Od rana męczę się bezskutecznie, żeby rozpalić pod tą kuchnią!
Pan Bongrain roześmiał się.
- Oczywiście - przyznał - trochę tu prymitywnie, ale na tym właśnie polega urok życia na wsi! Nie możemy mieć tutaj kuchni elektrycznej, tak jak w mieście.
- Dlaczego? - zapytała pani Bongrain.
- Pogadamy o tym za dwadzieścia lat, jak już spłacę ten dom -
powiedział pan Bongrain i roześmiał się znowu.
Za to pani Bongrain nie roześmiała się i wyszła, mówiąc:
- Przepraszam, muszę się zająć obiadem. Sądzę, że też będzie bardzo prymitywny.
- A co z Kalasantym? - zapytał tata. - Nie ma go?
- Ależ jest, jest - odpowiedział pan Bongrain - ale łobuz siedzi za karę w swoim pokoju. Wiesz ty, co on zrobił dziś rano, ledwie wstał? Nigdy byś na to nie wpadł: wszedł na drzewo, żeby zrywać śliwki! Masz pojęcie? Nie po to płaciłem kupę pieniędzy za każde z tych drzewek, żeby teraz szczeniak zabawiał się łamaniem gałęzi, no nie?
A potem pan Bongrain powiedział, że skoro przyjechałem, daruje Kalasantemu karę, bo wierzy, że jestem grzecznym chłopcem, który nie będzie bawił się w tratowanie ogrodu i warzywnika.
Kalasanty przyszedł powiedział dzień dobry mojej mamie i tacie i podaliśmy sobie ręce. Wygląda całkiem fajnie, jasne że me tak, jak chłopaki ze szkoły, ale trzeba przyznać że oni, chłopaki z mojej szkoły, są po prostu niesamowicie fajni.
- Pobawimy się w ogrodzie? - zapytałem. Kalasanty spojrzał na swojego tatę, który powiedział:
- Wolałbym nie, dzieci. Niedługo będzie obiad i nie chciałbym, żebyście nanieśli błota do domu. Mama dość się napracowała dziś rano przy sprzątaniu.
Więc usiedliśmy sobie z Kalasantym i kiedy starsi pili aperitif, oglądaliśmy pismo, które czytałem już wcześniej u siebie w domu.
Przeczytaliśmy wszystko kilka razy, bo pani Bongrain spóźniała się z obiadem. W końcu weszła do pokoju, zdjęła fartuch i powiedziała: