52150.fb2
W którym jeden malarz został pogorzelcem, a drugi z wielkiego szczęścia omal nie postradał rozumu.
Pan Mikołaj Zawiłowski, wielki przemysłowiec, przybył do Warszawy w celu leczenia żony, której groziła utrata wzroku. Powierzono ją opiece najznakomitszych specjalistów, lecz leczenie miało trwać długo i nieprzerwanie; dlatego pan Zawiłowski kupił willę obok Zawidzkich, spokojną i zaciszną, dokąd sprowadził meble z prowincji. On z córką zajmował parter, pani Zawiłowska zaś przebywała stale w zaciemnionych pokojach pierwszego pietra. Panna Basia, anioł opiekuńczy uwielbianej matki, nie odstępowała jej prawie nigdy i z największym trudem udawało się czasem ojcu namówić ją na wyjście do miasta, całą jej przeto radością był niewielki ogródek przy willi. Radość ta, dotąd smutna, powiększała się wspaniale po poznaniu Ewci. Wprawdzie panna Zawiłowska miała już lat dwadzieścia dwa, lecz pozbawiona towarzystwa całym sercem przylgnęła do tej uroczej dziewczyny, ponad wszelki podziw inteligentnej i bystrej, wesołej i pełnej prześlicznej pogody. Pannę Basię wzruszyło głębokie współczucie Ewci, kiedy usłyszała o nieszczęściu pani Zawiłowskiej. Dziewczyna, czuła na wszelka niedolę, miała łzy w oczach. Widok tych łez wystarczył, by panna Basia pomieniała się na serca z Ewcią, która jako że z lekarskiej pochodziła rodziny, poczęła wymownie i gorąco przekonywać starszą przyjaciółkę, iż jej matka wzrok odzyska. Przyjaźń, pokropiona serdecznymi łzami jak kwiat srebrna rosą, rosła też jak kwiat. Wesoła awantura z wybiciem szyby i ciche porozumienie podczas ucieczki Ewci przed Jerzym przez "mur graniczny" były śmiesznym wstępem do gorącego przywiązania. Radosna z usposobienia Basia, na którą gęstym cieniem padł smutek sącząc się z zaciemnionych pokojów matki, poczęła każdej wolnej chwili wypatrywać tego wesołego bąka z zadartym nosem, co zawsze na wszystko miał czas, zawsze był gotów do najwymyślniejszych awantur i wiódł srogie boje ze znakomitym malarzem.
– Nie masz pojęcia, najdroższa Barbaro, patronko górników i ciężkiej artylerii – mówiła Ewcia, która już po tygodniu była z Basią po imieniu – jak ja strasznie kocham tego dryblasa. Na świecie nie ma chyba bardziej dobrego chłopca.
– A czemu rzucasz w niego bucikiem? – śmiała się Basia.
– Bo inaczej on rzuciłby we mnie swoim butem, a przypatrz się tylko jego pedałom! Ja musiałam jego wziąć za łeb, aby on tego ze mną nie zrobił. Trzeba umieć postępować z mężczyznami. Nie masz zresztą pojęcia o tym, jak się z Jurkiem wesoło wojuje. Wczoraj byłam troszkę zmęczona, więc mi się nie chciało urządzać żadnych awantur, a ten przychodzi bardzo markotny i powiada: "Ewelindo! Zróbmy jakiś kawał, bo nudno", – Pani Zawidzka też była zaniepokojona, gdyż w domu było cicho. Na szczęście jednak wieczorem cały dom zaczął chodzić na głowie.
– Co się stało? Mów prędko, co się stało?
– E… Nic wielkiego! Jurek narysował moja karykaturę i oparł ja o szklankę przed moim nakryciem.
– To przecie żadna awantura – rzekła Basia zawiedziona.
– Żadna awantura? A czy ty wiesz, co on ze mnie zrobił? Na obrazku byłam ja, strasznie podobna, ale z rogalikiem w ręku, który przyciskam do serca. Miało to oznaczać, że mi ten przyjemny malarz Rogalik leży bardzo na sercu.
– A co ty na to? – zaśmiała się Basia.
– Ja? Nic… Poszłam do kuchni, wyciągnęłam od Honorci dwa orzechy i bez słowa położyłam przed nim. Pani Zawidzka myślała, żeśmy oboje postradali zmysły, bo niczego nie mogła zrozumieć, ale Jurek od razu zrozumiał. Zaczerwienił się jak rak i zaczął robić wrzask, że mnie powiesi za nogi i inne takie obiecywał przyjemności.
– Cóż miały znaczyć te orzechy? – spytała zdumiona przyjaciółka.
– Aj! – pisnęła Ewcia i zaśmiała się cichutko. – Nic, nic nie miała znaczyć… Bo to nie szło o orzechy, tylko o orzechową barwę. Mam wrażenie, że Jurek dostał kręćka na ten temat. Trudno to wytłumaczyć… Ale on wie, że ja wiem!
– Nie rozumiem!
– To nic nie szkodzi, może kiedyś zrozumiesz. Ja ci tylko mogę powiedzieć, że gdyby Jurek musiał namalować anioła, to ten anioł miałby oczy orzechowego koloru.
– Ewa! – szepnęła ze zdumieniem panienka.
– Co się stało? – zapytała Ewcia. Istotnie przecie wielu ludzi mających taki dziwny kolor oczów. Czy tobie słabo, Basieńko?
– Nie, nie…
– Bo mi się zdaje, że trochę zbladłaś.
– To z gorąca! – szepnęła Basia.
– Oczywiście! – rzekła Ewcia z głęboką powagą. – może odpoczniesz?
– Tak, tak… – mówiła Basia bardzo zamyślona. – A co ty będziesz robiła?
– Najpierw muszę napisać list do mojego Chińczyka, zajdę do pani Szymbartowej zapytać o Zosię, a po południu przyjdzie Rogalik, który się ze swoimi obraziętami wybiera do pana Mudrowicza. Muszę go pouczyć o wszystkim.
Panna Barbara znała dobrze ostatnie rozdziały bujnej historii Ewci, która zdołała w krótkim czasie wytrajkotać wedle słynnego schematu siedmiu pytań rzymskich: "Kto? co? gdzie? kiedy? jak? dlaczego? z czyją pomocą?" – o wszystkim, co było, co jest i co będzie. Basia znała nazwiska, i załączone z nimi opowieści. "Nic co Ewci, nie było jej obce". – I pan Zawiłowski znał Ewcię, i pani Zawiłowska, niezmiernie radzi, że ich córka, zmuszona do przebywania podczas upalnego lata w Warszawie, znalazła duszyczkę tak przyjazną i tak uroczą. "Urocza duszyczka", znająca sto siedem sposobów zdobywania sobie ludzkich serc, złowiła ojca Basi w swoją sieć jak ogromna rybę, przypominając opasłego i wąsatego suma. Sum gadał wprawdzie ciężkim armatnim basem, co nie jest zwyczajem ryb, lecz czynił to bardzo rzadko, zawsze nad czymś frasobliwie zamyślony. Bardzo pracowity człowiek skazany na długotrwałą bezczynność, nie wiedział, co z sobą począć; dlatego z radosną ulgą odkładał książkę czy gazetę i przysłuchiwał się nieco oszalałej rozmowie swojej córki z Ewcią, która czasem zwracała się do czcigodnego sąsiada z należytą powagą, zapytując chytrze o jego fabryki i o stosunki w ciężkim przemyśle. Pan Zawiłowski serdecznie uradowany, że może dosiąść swojego rumaka, rozpędzał się jak wielkie koło dynamomaszyny i wspaniałym basem gadał wspaniale i sypał cyframi jak drobnym makiem, nie bacząc, że uprzejmą Ewcię tyle to właśnie obchodziło, co teoria względności lub najgłębsze tajemnice chemii. Po każdej jednak takiej rozmowie mówił do swej córki:
– To nadzwyczajna dziewczyna! Nadzwyczajna!
Tego samego zdania, chociaż z innych powodów, była i biedna pani Zawiłowska. Ewcia odwiedziła ją raz jeden tylko w ciemnym jej pokoju. Bystre i widzące ręce pani Zawiłowskiej, które dotknęły twarzy dziewczyny, ujrzały tyle, ile by mogły dojrzeć oczy. Z tym cudownym uśmiechem, którym uśmiechają się ludzie bardzo cierpiący, słuchała matka Basi szczebiotania jej małej przyjaciółki, "przyjaciółki całego świata" – jakby ją był nazwał Kipling. Gdy Ewcia po długim pobycie w ciemnym pokoju wyszła, pani Zawiłowska rzekła do córki:
– Pragnęłabym jak najczęściej rozmawiać z tą dziewczyną, ale, niestety, nie będzie to możliwe.
– Czemu, mamusiu? – zapytała zdumiona Basia.
– Bo ja muszę przebywać w ciemnym pokoju, a kiedy ona tu była, miałam wrażenie, że jest w nim jasno.
Gdyby jak Indianin skalpy Ewcia nawlekała na sznurek zdobyte serca, byłby to różaniec pokaźnej długości. Pierwszorzędnym okazem godnym złotego medalu byłoby na tym sznurku serce Rogalika, który patrzył w Ewcię jak w tęczę, chociaż ludzie pozbawieni poetyckiej wyobraźni mogliby rzec ponuro, płasko i bezbarwnie, że patrzy w nią urzeczony jak cielę na nowe wrota. Z drugiej strony przesadą było jadowitą narysowane twierdzenie Jerzego, że Rogalik "leży Ewci na sercu", nie można było zaprzeczyć jednakże, że na widok młodego przystojnego wytwornego i wciąż kłaniającego się młodziana serce Ewci przypominało rzecz zgoła nieprawdopodobna: jajko na miękko. Jakoś dziwnie miękko bowiem robiło się jej w tym organie, który toczy odwieczną walkę z bystrym rozumem i nigdy nie chce być z nim w zgodzie. Serce jest to istota niezwykle zarozumiała i dlatego przekonana, że posiada własne siedlisko rozumu i własną radiostację. Tym tylko można wytłumaczyć, że największy filozof, mądry jak siedmiu ogoniastych szatanów, w niezmiernym swoim rozumie gardzący miłością, zakocha się często jak uczniak; albowiem serce jego powiedziało: gadaj zdrów, filozofie, a ja wiem, po co mnie Pan bóg stworzył!"
Miły Rogalik zjawił się z kilkoma obrazkami pod pachą i nie wchodząc do domu, odbył z Ewcią walną naradę w ogródku. Ewcia patrzyła na obrazki, a Rogalik patrzył na Ewcię, wskutek czego Ewcia nie mogła spokojnie patrzeć na obrazki i czasem spod oka patrzyła na to, jak Rogalik patrzy na nią, wskutek czego patrzenie to zostało dziwacznie zmącone, na co z niezmiernym podziwem z okienka przy pracowni patrzył Jerzy. Aby zaś nieopatrznie nikogo nie zabrakło na tym widowisku, mruknął zapatrzony Jerzy:
– Patrzcie, patrzcie, państwo!
Obrazki Rogalika były jeszcze niezdarne i może je było nazwać "podlotkami malarstwa polskiego". Człek biegły w sztuce dojrzałby w nich jednak od razu bujny talent, chociażby na jednym z nich słonce przypominało przejrzały pomidor, a na drugim woda była ze świecącej blachy. Ewcia jednak była głęboko przekonana, że Matejko cicho w grobie śpiący otworzył oczy i szepce niespokojnie: Ho, ho! Żeby tylko ten wytworny Rogalik nie zapędził mnie w kozi róg!" – Powiedziała o tych projektach na obrazy kilka słów purpurowych jak róże, następnie wyjaśniła kłaniającemu Rogalikowi, jak się ma dostać do pana Mudrowicza, który jest człowiekiem zacnym, wbrew pozorom tępym rylcem wypisanym na twarzy. Pożegnała go potem ciepło i nie wiadomo czemu dodała uroczyście:
– Niech pana Bóg prowadzi!
Słowa te tak wzruszyły drogiego Rogalika, że chciał paść na kolana, lecz nie uczynił tego, bo głos Jerzego chwycił go jak arkan i zatrzymał w nieprzytomnym ruchu. Starszy kolega zbiegł do ogrodu wesoło i witał młodszego, klepiąc go po łopatce tak żywo, jak gdyby chciał przetrzepać własne ongi ubranie. Równocześnie mrugał zgoła bezecnie w stronę Ewci, co wygłosiwszy błogosławieństwo, chciała już odejść, ujrzawszy jednak małpie miny Jerzego, rzekła zwracając się do Rogalika, i tylko do Rogalika:
– Niech pan przyjdzie jutro i zda mi sprawę z przebiegu audiencji.
– Dobrze, panno Ewo! – zawołał Rogalik z zapałem, porwał obrazki, ukłonił się jej, Jerzemu, domowi Zawidzkich, domowi Zawiłowskich, jednemu drzewu i wybiegł.
– Na jaką to on wybiera się audiencję? – zapytał zdziwiony Jerzy.
– U ministra – odpowiedziała Ewa chłodno. – Minister chce zakupić wszystkie jego świetne obrazy do zbiorów państwowych.
I odeszła z godnością bociana, który połknął żabę.
Przez dwie godziny pisała list do ojca – jak na kobietę dość treściwy, bo tylko dziewięciostronicowy z trzydziestoma dopiskami, zaklinając go w ostatnim, by nie zapuszczał chińskiego warkocza, bo mu nie będzie do twarzy. "Chińskie listy" Ewci były poematami: czułości, miłości, tkliwości, rzewności i tkliwości itd. Pisała w nich o wszystkim, co się dzieje w jej sercu, bardzo jednak mętnie, dyplomatycznie i ozdobnie wspominała o przeraźliwych historiach swojego żywota. Nieznacznie tylko i w słowach lotnych zapowiadała, że po powrocie zastanie niejakie zmiany i "dowie się o mnóstwie rzeczy". W chytrym rozumie pomyślała sobie słusznie, że byle tylko była zdrowa, nie złamała ręki lub nie skręciła karku, inne jej "tragedie" nie bardzo zajmują ojca, który zresztą jako przedstawiciel rodzaju męskiego nie zna się na wielu subtelnych sprawach. Nie może mu przecie napisać, że Rogalik chciał dzisiaj paść przed nią na kolana, czemu sromotnie przeszkodził ten niedźwiadek Jurek, który zawsze czyni to, o co go nie proszą.
Odniósłszy list na pocztę, wstąpiła Ewcia do państwa Szymbartów. Okazało się jednak, że pani Szymbartowa pojechała do Otwocka, gdyż był to dozwolony dzień do odwiedzin u chorych. Zastała tylko pana Szymbarta, który pilnował mieszkania i z nudów obliczał, gdyby żył siedem tysięcy lat.
– Jak z Zosią? – wołała Ewcia jeszcze się nie przywitawszy.
– Dzięki Bogu, coraz lepiej! Żona moja własnym oczom nie wierzy… Nie poznasz, Ewciu złota, mojej żony. Czy ty wiesz, co się u nas stało?
– Cóż się stało?
– W niedzielę była moja żona w Otwocku i wróciła bardzo szczęśliwa, bo sam naczelny lekarz sanatorium powiedział jej, że Zosia będzie jeszcze zdrowa. I pomyśl sobie, co zrobiła pani Szymbartowa! Od czasu naszego wesela zostało w domu pół butelki koniaku, bo moja żona jakimś cudem ocaliła go przed gośćmi…
– Wiem, wiem – zaśmiała się Ewcia. – To ten koniak, do którego chciał się pan dostać przez słomkę.
– Ten sam! Otóż moja żona nalała duży kieliszek tego bezcennego płynu, podaje mi go i powiada: "Masz, wypij za zdrowie Ewci!"
– Nie może być!
– Jak mnie tu żywego widzisz…
– Co za kobieta!
– Co za koniak! – wykrzyknął nie dosłyszawszy pan Szymbart.
Wnet jednak zgasła promienność tego wspomnienia i dobry ten człowiek zachmurzył jasne czoło. Zagadnięty o powód, o niczym mówić nie chciał, lecz Ewcia zrozumiała od razu, co go trapi.
– Proszę pana – powiedziała serdecznie – ja wiem, czym się pan martwi: będziemy szukali, będziemy bardzo szukali. Przecie Pan Bóg nie dopuści, aby Zosieńka nie mogła leczyć się, jak długo trzeba. Ja wierzę w cudy. Pan wie, jak mi się cudownie udało wyratować panią Zawidzką i trafić do pana Mudrowicza…
– Wiem, wiem. To był naprawdę cud! Widujesz go czasem, Ewuniu?
– Pana Mudrowicza? – zaśmiała się Ewcia. – A jakże! Tego pan jeszcze nie wie, co się u nas stało przed tygodniem. Pan Mudrowicz był u Zawidzkich przez cały wieczór.
– Nie może być!
– Był, bo ja go przyprowadziłam.
– I co, i co?
– Z początku ciężko i pan Mudrowicz wyglądał troche tak, jakby przerazony, ale pani Zawidzka taka jest dobra i słodka, a pan Jerzy taki wesoły, że pan Mudrowicz niechętnie, zdaje się, odchodził. Bardzo mu się podobało pomiędzy ludźmi. Nazajutrz przysłał pani Zawidzkiej mnóstwo kwiatów, a mnie całą cukiernię i teraz będzie przychodził w każdą niedziele. Dobrze to zrobiłam, co?
– Nadzwyczajnie!
– A ja wpadam czasem do niego, nagadamy się, naśmiejemy…
– Naśmiejemy?
– A cóż pan myślał? Pan Mudrowicz, biedaczyna, nie śmiał się od tylu lat, że teraz musi to odrobić. Jedno mi się tylko nie udało. Widział pan lokaja pana Mudrowicza, Pawła?
– Aha! Przecie z nim gadałem.
– Otóż ten człowiek ani razu jeszcze się nie uśmiechnął! Ani razu. Piec już by się zaśmiał, a on nie. To już chyba taki kaleka.
Rozmawiali o tym i o tamtym i uzgodnili swoje stanowisko wobec świata i ludzkości. Wreszcie Ewcia rzekła niespodzianie:
– Proszę pana, prawda, że pan jest mądrym człowiekiem?
– Ci co mnie dobrze znają – odrzekł z uśmiechem pan Szymbart – są przeciwnego zdania, ci zaś, co mnie znają mniej, są pełni wątpliwości.
– Mnie się jednak zdaje, ze pan jest bardzo mądry. I dlatego chciałabym pana zapytać o radę… Niech mi pan powie, jak to zrobić, aby ożenić młodego człowieka ze śliczną panną, chociaż oni oboje o tym nie wiedzą!
– Co takiego?
– Mówię wyraźnie: on nic o tym nie wie, ona nic o tym nie wie, tylko ja bym tego bardzo chciała.
– Dziewczyno! – zawołał pan Szymbart. – Co ty nowego zamyślasz? Chcesz żenić ludzi wbrew ich woli? Co się tobie stało? Ej, nie igraj z ogniem, bo się sparzysz! Powiada pewien wschodni mędrzec, że można jeździć na tygrysie, ale niebezpiecznie jest z niego spaść, a ja widzę, że ty już siedzisz na tygrysie. I zlecisz! Słowo daję, że zlecisz!
– Widzę, ze się pan na tym nie rozumie – rzekła Ewcia zawiedziona. – Kobieta zrozumiałaby mnie od razu i dałaby mi doskonałą radę. Gdyby wszystkie moje koleżanki nie rozjechały się na wakacje, zrobiłybyśmy naradę i wszystko byłoby gotowe. Przecie trzeba pomagać ludziom, którzy sami nie wiedzą, jak to zrobić, aby się ożenić.
– Czy ten młodzieniec chce tego?
– Przyznaję, że nie wiem.
– A ta panna?
– Któraż panna nie chce wyjść za mąż? Musi się oczywiście przed tym zakochać na śmierć! A mnie właśnie o to idzie, aby się tak zakochała.
Ponieważ pan Szymbart, wszystkie zmysły wysiliwszy, nie mógł znaleźć sposobu na śmiertelną miłość panieńską, Ewcia pozostawiła go w wirze zwątpień i przerażeń. Spokojny ten człowiek, któremu przed dwudziestu laty rzekła chłodno matka przyszłej pani Szymbartowej: "Od dwóch miesięcy zjada pan u nas obiady, myślę więc, że się pan dzisiaj oświadczy mojej ukochanej córce – patrzył za odchodzącą Ewcią wzrokiem osłupiałym.
– "Niektórym ludziom" – myślał posępnie pan Szymbart – "brak jest piątej klepki. Ta dziewczyna jednak ma ich najmniej sześć. Czy to jest lepiej, czy to jest gorzej?"
Odpowiedź na to niezmiernej wagi zagadnienie znalazł Jerzy, który z ogródka willi malował z dala widniejące ogromne topole, co jeszcze w tych stronach ocalały przed kamiennym zalewem miasta. Ewcia, powróciwszy ze swoich wędrówek po mieście, tak napęczniała cudzymi zmartwieniami jak czarna chmura deszczem, przysiadła obok na trawie i przypatrzyła się w milczeniu, nie śmiąc żadnym słowem zmącić przyszłej ciszy. Wreszcie Jerzy przerwał pracę, usiadł na składanym krzesełku i wydobył fajeczkę. Kopcący ten przyrząd miał tę własność, że wciąż gasł.
– Jureczku… – odezwała się Ewcia tak czule, że malarz spojrzał na nią zdumiony.
– Czego pragniesz, Ewelizardo?
– Nie pogniewasz się na mnie, skoro cię zapytałam o jedną dziwną rzecz?
– Jestem dzisiaj łagodnie usposobiony i dlatego wspaniałomyślny. Gadaj!
– Powiedz mi… Ale naprawdę się nie pogniewasz?… Powiedz mi, czy byś się chciał ożenić?
– Nigdy! – krzyknął Jerzy. – A zresztą co to ciebie obchodzi?
– Pewnie, że mnie nie obchodzi – odrzekła Ewa słodko. – Ale dlaczego nie chciałbyś się ożenić?
– Bo mój duch wolny i nieśmiertelny nie znosi tyranii! To jedno. A następnie: malarz nie powinien się żenić, bo jest istota wyższego gatunku i musiałby szukać przez sto lat godnej siebie kobiety. Rozumiesz, bąku? – mówił śmiejąc się głośno.
– Rozumiem, oczywiście, że rozumiem – odrzekła Ewa dziwnie zgodliwie. – A gdyby jednak znalazł taką wyjątkową istotę, to co wtedy?
– Wtedy także nic.
– Są jednak malarze żonaci…
– Podobno są, ale to nieszczęśliwi ludzie. Żony każą im strzyc włosy, zjawiać się o swojej porze na obiad, nie pozwalają im wycierać pędzla o ubranie, nie pozwalają niedopałków papierosów wtykać w zagłębienie fotela, jakby to komu szkodziło, każą im w przedpokoju zdejmować zabłocone buty, gdy malarz malował na zoranym polu, każą im łazić na wizyty, a dochodzi nawet do tego, ze żona jednego z moich przyjaciół malarzy kazała mu przeczytać powieść swojej przyjaciółki. Czy dobrze słyszałaś, rajska Ewo? Powieść przyjaciółki! Ten człowiek płakał, prosił, groził i tłukł głową o ścianę. Omal że się nie rozchorował. I żeń się tu, człowieku!
– No, dobrze – zaśmiała się Ewcia. – Ale gdyby przyszła żona przyrzekła malarzowi, że mu nie każe strzyc włosów i czytać powieści to co?
– Nie ma aniołów na tym świecie!
– Jureczku…A gdybym ja ci znalazła takiego anioła, ożeniłbyś się?
Jerzy spojrzał na nią przenikliwie i rzekł:
– Słuchaj no, Ewo, córko Hieronima! W mojej pracowni pod szafą leży książeczka z obrazkami, której używam czasem do tępienia much. Weźmij sobie te książeczkę i zajmij się czytaniem wierszyków i oglądaniem obrazków. To w sam raz dla ciebie. A jeżeli jeszcze raz zaczniesz ze mną gadać o moim małżeństwie…
– Dobrze, dobrze… Już nie będę. Ja tylko tak sobie… Bo co mnie to obchodzi, czy ty się ożenisz czy nie? Prawda? Ja myślałem tylko, że mama to by się strasznie ucieszyła…O, znowu ci fajka zgasła… Basia mówiła mi onegdaj, że ci bardzo do twarzy z fajeczką i że wyglądasz jak młody angielski arystokrata.
– Kto, ja?
– Przecie ja fajki nie palę. Aha! I prosiła mnie, abym cię zapytała, czy dobrze kazała oprawić twój obrazek, bo dała srebrna ramę. Cieniutką srebrną ramę… I gdzie go powiesić? Czy w słońcu, czy w cieniu?
– A gdzie go powiesiła?
– W swoim pokoiku, nad łóżkiem. Powiedziała mi, że skoro się obudzi, musi od razu spojrzeć na ten obrazek, bo wtedy nawet dżdżysty dzień wydaje się jej pogodny. Co się stało, Jureczku?
Pytanie było uzasadnione, gdyż Jerzy schował gwałtownie fajkę do kieszeni, nie zauważywszy, ze tli w niej wyjątkowo ogień, porwał paletę i począł szybko jeździć pędzlem po płótnie.
Ewcia zapadła w mroczne milczenie i siedziała ze zmarszczonym czołem, co jest zewnętrznym objawem potężnej niemej pracy ducha; po chwili przerwała to filozoficzne zajęcie i zawołała z przestrachem:
– O, Jerzy! Zdaje mi się…
– Siedź cicho! – odkrzyknął Jerzy nie dając jej dokończyć zdania.
– Ależ ja ci mówię, Jureczku…
– Siedź cicho! – powtórzył malarz. – Znamy się na twoich kawałach.
– To żaden kawał, tylko…
Jerzy wzruszył ramionami i zaczął gwizdać w dość fałszywej tonacji.
– Doskonale! – zawołała Ewa. – Zobaczymy, co z tego będzie. Ja już ani pisnę. Słychać było jedynie szorstki dotyk pędzla i ćwierkanie wróbla, który przysiadł na rynnie. Z tymi skąpymi głosami natury poczęła się mieszać różnorodne jej zapachy, dotąd nikłe i ledwie wyczuwalne, od pewnej chwili jednak wzbił się ponad nie jeden mocno drażniący i niemiły. Jerzy pociągnął nosem i mruknął:
– Coś się pali…
– Aha! – rzekła Ewcia. – Cos się pali.
– Jakiś papier czy pierze?
– Mnie się zdaje, że wełna. Coś jakby ubranie.
– Ubranie? Czyje?
– Twoje – odrzekła Ewcia spokojnie. – Pali się już od dziesięciu minut. Chciałam ci już dawno powiedzieć o tym, ale ponieważ ty się znasz na moich kawałach…
– Aj, aj! – wrzasnął Jerzy i zerwał z siebie kurtkę, w której zawsze gasnąca fajka wypaliła kieszeń i poczęła okazywać dalsze żarłoczne zamiary.
– Gdybyś miał żonę, może by ci to naprawiła! – rzekła Ewcia, lecz szybko zerwała się z trawnika, gdyż Jerzy zdradzał obłąkane zamiary uczynienia jej jakiejś doraźnej krzywdy. Przystanąwszy w bezpiecznej odległości, mówiła dalej z powagą: – Trzeba zawsze, mój chłopcze, słuchać tego, co mówią ludzie rozsądni i zrównoważeni, choć nie umiejący malować, co na jedno wychodzi.
Nieszczęsny pogorzelec zabił ja spojrzeniem najpierw prawego, potem lewego oka, po czym począł oglądać szkody dokonane przez fajkę.
– Ewciu, Ewciu! – ozwał się przez okno głos pani Zawidzkiej. – Choć no prędko, mam dla ciebie niespodziankę.
– Przez drzwi czy przez okno? – zawołała Ewcia.
– Nawet przez komin, byle prędko!
Pani Zawidzka podała jej gazetę i wskazując palcem niedługi artykuł, rzekła:
– Czytaj, drogie dziecko, a bardzo się ucieszysz.
– O tatusiu! – krzyknęła Ewa, ledwie rzuciwszy okiem.
Poczęła czytać korespondencje z Chin, w której pośród czerni liter błyskało od czasu do czasu promieniście nazwisko jej ojca; korespondent oznajmiał całemu polskiemu światu, że doktor Hieronim Tyszowski zdobył sobie w Chinach sławę szeroką i zasłużoną, że mądrzy Chińczycy błogosławią jego działalność, a najwyższe władze składają mu hołdy; że polski uczony pomnożył niepospolicie chwałę imienia polskiego i że nie szczędził sił, by zamierzone swoje dzieło doprowadzić do końca.
Czarne literki zaczęły tańczyć przed oczami Ewci, migotać, złocić się i promienieć. Potem spadła na nie niespodziewana ulewa łez czystych i rzęsistych, a jeszcze potem Ewcia ucałowała gazetę w tym miejscu, w którym czarno na białym wypisano nazwisko jej ojca. Nie było dotąd wypadku, aby gazetę, w którą dobrzy ludzie zawijają śledzie, całowano z rozczuleniem. Może dlatego pani Zawidzka uśmiechnęła się nieco dziwnie, bo też jakby przez łzy.
– A co? – wołała Ewcia. – Udał mi się Hieronim!
Artykuł został głośno odczytany siedem razy, tak że nawet Rolmops cośkolwiek wreszcie z tego zrozumiał i zawył z wielkiego ukontentowania. Gazeta została wzięta przez Ewcię na własność, gdyż należało ją odczytać jeszcze: Basi, panu Mudrowiczowi, Szymbartom i należało ją wysłać pani Halickiej.
Jerzy, wzruszony serdeczną radością Ewci, zapomniał o spalonej kieszeni i rzekł:
– Jutro pójdę do redakcji i kupię ci kilka egzemplarzy tej gazety. Znaj pana!
Dnia tego nie mówiono oczywiście o niczym innym, tylko o chińskiej cholerze, lecz prędko wyczerpano temat ze względu na dość skąpe o niej wiadomości. Przybył wprawdzie niespodzianie nowy światły umysł, lecz nie mógł wziąć udziału w naukowej dysertacji, sam bowiem zdradzał objawy jakiejś niepokojącej i gwałtownej choroby. Oto do pokoju wszedł miły Rogalik, lecz jakże odmieniony! Musiało mu się coś zakręcić w rozumie albo serce przeskoczyło w nim na prawą stronę, albo też zwykła cegła na niezwykłą upadła głowę. Na twarzy miał wypieki, a w poczciwych oczach wyraźny obłęd. Ukłonił się, bo ukłonić się musiał, nikomu jednak z żyjących, lecz gdańskiej szafie. Potem się zatoczył i padł na krzesło i ciężko dysząc.
"Upił się Rogalik!" – pomyślał Jerzy z trwoga.
– Co się panu stało? – rzekła zaniepokojona pani Zawidzka.
– Może wody? – zawołała Ewcia.
– Nie…nie… – zaszemrał Rogalik. – Ja zaraz… Biegłem prędko… O panno Ewo!
Ewcia zdumiona, że jej imię zostało wypowiedziane z łzawym wzruszeniem, zerwała się z krzesła.
– Czy pan jest chory? – szepnęła.
– Nie, nie! – krzyknął Rogalik z mocą. – Ja jestem szczęśliwy! Przez Panią! Przez panią jestem szczęśliwy!
Ewcia spojrzała na niego z widocznym przejęciem, a błagalnie na panią Zawidzką, która niczego nie rozumiejąc, spojrzała z kolei na Jerzego, wzywając na ratunek męskiej pomocy.
– Panie kolego! – rzekł Jerzy dobitnie. – Niech się pan uspokoi. Jeżeli pan jest szczęśliwy, to dobrze. I ja się cieszę, i moja matka, i Ewcia…
Miły Rogalik słuchał go uważnie, jak gdyby każdemu słowu przyglądał się z osobna. Widać, że coś zdołał pojąć resztką niezwarzonego rozumu i jakby teraz dopiero zrozumiawszy, że oprócz gdańskiej szafy i Ewci ktoś jeszcze znajduje się w pokoju, zerwał się, ukłonił ze wspaniałym rozmachem i rzucił się do rąk pani Zawidzkiej.
– Przepraszam, bardzo przepraszam – mówił gorąco. – Ale ja jestem taki szczęśliwy, o Boże, jaki ja jestem szczęśliwy.
– Dobrze już, dobrze! – powiedziała pani Zawidzka. – Ale co się panu przydarzyło?
O, proszę pani!… Niedawno w cukierni panna Ewa jadła lody i mówi: "niech pan siądzie z nami!"
– Ach! – szepnęła Ewcia zaczynając pojmować.
– Nic nie rozumiem! – rzekła pani Zawidzka.
– Niechże mama uważa – zaśmiał się Jerzy. – Pan Rogalik był w cukierni z Ewcią…
– Wcale nie! – zawołała Ewcia. – Ja byłam w cukierni z panem Mudrowiczem… – Tak, tak! – potwierdził gorąco miły Rogalik. – I pan Mudrowicz kazał mi przyjść…
– A mówił pan, że Ewcia…
– Panna Ewa kazała mi przyjść do stołu, a pan Mudrowicz do siebie. Mówił: "Niech mi pan pokaże swoje obrazki, panie Rogalik!" – I ja tam dzisiaj byłem.
– U pana Mudrowicza? – zdumiał się Jerzy.
– Tak, tak! Zaniosłem mu obrazy, a on patrzy, patrzy i mówi: – "Jeszcze nie to, co być powinno, ale z ciebie, chłopcze, coś będzie! Patrz, jak maluje Zawidzki, i ucz się!"
– O! – szepnął Jerzy. – Tak powiedział?
– Tak… A potem długo myślał, poklepał mnie po ramieniu i powiada: "Słuchaj, chłopcze! Ja mam, a ty nie masz, wiec się podzielimy… Na trzecim piętrze jest tu wolny pokoik…Tam sobie będziesz mieszkał. A żebyś miał co jeść, dostaniesz ode mnie stypendium do czasu ukończenia nauki!"
– O Boże! – zdławionym głosem wykrzyknęła Ewcia.
– Ja też tak zawołałem, proszę pani – mówił zadyszanym gorącym głosem Rogalik. – Świat się zakręcił razem ze mną… Zacząłem mu dziękować, a on powiada: "Nie mnie dziękuj, nie mnie, ale pannie Tyszowskiej musisz podziękować!" – i bardzo się cieszył…A ja zawołałem: "Pannie Tyszowskiej? Już lecę!" – I wybiegłem…Tak biegłem, że zostawiłem u pana Mudrowicza kapelusz… O panno Ewo!… O panno Ewo!… Bo gdyby nie pani…
– Na kolana, Rogalik! – wrzasnął Jerzy przeraźliwym głosem.
Zdawało się, że ten głos był wystrzałem armatnim, co ugodził Rogalika w szlachetną pierś i powalił go do stóp Ewci, która pisnąwszy cieniutko, skryła się w ramiona pani Zawidzkiej.
Pani Zawidzkiej zaś zdawało się, że jest w teatrze na tak dziwnej sztuce, iż nie widziała: czy się śmiać, czy płakać?